Wydaje mi się, że minęła już cała wieczność od niespodziewanej, oszałamiającej i radosnej chwili naszego poznania i kolejna od bolesnych tygodni rozstawania. Nie wiem, co się z tobą dzieje i, choć każdego dnia daremnie uciekam przed przywoływaniem cię w pamięci, wiedzieć nie chcę, bo boję się, że pod rozumiejącym współczuciem dopatrzyłabym się w twoich oczach dyskretnej nutki triumfu. Jakże żałuję, że tak późno dotarł do mnie prawdziwy sens słów, które ledwo pozwoliłam ci wypowiedzieć, pochłonięta miłosnym uniesieniem, jakie wzbudziłeś we mnie pewnego jesiennego wieczoru, kiedy w mieszkaniu mojej mamy spotkaliśmy się po raz pierwszy tylko we dwoje. Mieliśmy oglądać film i rozmawiać, ale ja przekonana, że zmysłowe odurzenie, w które pragnęłam i ciebie jak najprędzej wciągnąć, wystarczy za wszystkie słowa, puściłam mimo uszu twoją prośbę, byśmy najpierw lepiej się poznali. Gdy wracam myślą do tamtych godzin, jedynym uczuciem, które dorównuje bolesnej świadomości utraty ciebie, jest dojmujący wstyd. Skoro byłam zbyt dumna, by przepraszać za błędy i ich naprawą udowadniać, że cię naprawdę kocham, tym bardziej nie mam prawa zaprzątać ci głowy teraz, gdy moje życie stało się pasmem rozczarowań i wypełniło przygnębiającym poczuciem samotności, z której tylko ty mógłbyś mnie wybawić.
Od mojego odejścia upłynęły prawie dwa lata, ale zamiast spełnienia moich marzeń o szczęściu przyniosły one klęskę wyobrażeń, którymi karmiłam się od dzieciństwa. Żaden z mężczyzn, których później poznałam, nie spełnił moich oczekiwań, a historia wszystkich znajomości przebiegała tak, jak to przewidywałeś w pisanych po rozstaniu listach; od szaleństwa zmysłów do prozaiczności, od euforii do rozczarowania, od raju do piekła codzienności. Za żadną cenę nie chciałam ani przed tobą, ani tym bardziej przed sobą przyznać, że opisujesz w nich moją prawdziwą osobowość. Nie umiałam się z tym pogodzić i byłam oburzona, że ośmielasz się przedstawiać mnie w świetle nie dość, że krytycznym, to jeszcze prawdziwym. Każda następna znajomość i każda ponowna lektura twoich listów zmieniały oburzenie w złość i bunt przeciw zawartej w nich prawdzie. Moim najważniejszym celem stało się udowodnienie, że nie masz racji, że spośród wielu, których poznałam, ten ostatni stanie się nie tylko pierwszym, ale w ogóle jedynym, a wspólne życie będzie nieustającą radością, rajem. Zamiast spełnienia tych marzeń spadały na mnie ciągle nowe klęski, bo szukając ideału, zawsze trafiałam na drani. Huśtawka wzlotów i upadków, nadziei i rozczarowań wychylała się coraz mocniej, coraz wyżej i coraz szybciej. Im krótsze było życie kolejnej nadziei, tym wyższe jej wzloty, im silniejsze pojawiało się zwątpienie, tym gwałtowniejsza stawała się ucieczka w zabawę i rozkosz. Im bardziej zdawałam sobie sprawę, że zbliża się koniec, tym bardziej oddawałam się zmysłowości, doskonaliłam w sztuce uwodzenia, pożądałam i pożądanie wzbudzałam. A potem, ku rozpaczy mojej mamy, zamykałam się w domu na kilka tygodni, odbudowywałam wiarę w moją szczęśliwą gwiazdę i rzucałam się w wir nowych poszukiwań. Ale nadzieja żyła coraz krócej, wzloty stawały się coraz bardziej szalone, upadki coraz boleśniejsze, obrona przed rozpaczą coraz trudniejsza. Przyznanie, że miałeś rację i powrót do ciebie równałby się stwierdzeniu, że jestem niedoskonała, że nade mną górujesz, co było rzeczą nie do pomyślenia, bo przecież pierwsze skrzypce grałam zawsze ja i nie wyobrażałam sobie, by miało być inaczej.
Zewnętrznym pozorom beztroskiej zabawy towarzyszyło ukryte przygnębienie, złość, którą prędzej czy później przelewałam na zmieniających się jak w kalejdoskopie mężczyzn, i nieustanne tłumienie miłości do ciebie – groźne sprzeczności, ukryte w ładnym, szczupłym ciele uśmiechniętej, miłej i zawsze chętnej do rozmów dziewczyny, która swym subtelnym głosem, wyszukanym sposobem chodzenia, wypracowaną gestykulacją i przemyślaną mimiką sprawiała wrażenie osoby poukładanej, mądrej, wrażliwej, delikatnej i wartościowej. Na taki lep nabierały się wszystkie, najbardziej nawet cwane muchy, powstającemu z takiej mieszanki płomieniowi nie mogła oprzeć się najsprytniejsza nawet ćma. Stanowiłam niebezpieczeństwo dla każdego mężczyzny, z którym się zetknęłam. O wielkim szczęściu mogli mówić ci, których zostawiałam w spokoju, lub którym przypisałam rolę znajomych. W rzeczywistości stanowiłam niebezpieczeństwo przede wszystkim dla siebie, bo skrzywdzeni mężczyźni, gdy tylko cierpienie przywracało im trzeźwość myślenia i wyrywało z fatalnego zauroczenia, rzucali się do panicznej ucieczki i chowali w mysie nory, by tam lizać rany. Sama natomiast uciec od siebie nie mogłam i nawet schowana w moim pokoju, zdana na opiekę mamy, zawsze musiałam z sobą przebywać, samą siebie tłumaczyć i z coraz większym trudem odsuwać podejrzenia, że to nie w mieszkańcach mysich nor, lecz we mnie tkwią przyczyny wszystkich klęsk, naszej nie wyłączając. Do tej pory zwalałam winę na innych, ale dzięki tobie zaczęłam rozumieć, że ten uspokajający proceder jest oszustwem, mającym wybielić mnie we własnych oczach. Czyżby rację miał mój straszny ojciec, który w napadach choroby zarzucał mi, że go do wybuchów prowokuję? Czyżby było prawdą, że odpowiadam za wszystkie rzeczy, które zmieniły moje dzieciństwo w piekło? Okropne wspomnienia, którym za dnia umiałam stawiać czoła, oddając się rozrywkom w gronie szkolnych znajomych, a później także mężczyznom i sprawianej przez nich rozkoszy, nawiedzały mnie w nocnych koszmarach, przed którymi nie było żadnej ucieczki. Nie chciałam się poddać przeszłości, a tak właśnie by się stało, gdybym w naszym rozstaniu dostrzegła własną odpowiedzialność. Przywołałabym wtedy poczucie winy z głębokiego dzieciństwa, od którego udało mi się oddzielić latami imprez i tabunami mężczyzn. Nie mogłam pozwolić, by cały mój wysiłek poszedł na marne, nie mogłam przekreślić sukcesu mojej ucieczki i, przyznając ci rację, znaleźć się znowu w oku cyklonu. Nie chciałam, nie umiałam i nie mogłam się poddać. Przyznanie się do błędu doprowadziłoby do tego, że już zawsze musiałabym się liczyć z twoją opinią, co dla mnie, nieprzyzwyczajonej do liczenia się z kimkolwiek i czymkolwiek poza moimi pragnieniami i potrzebami, równałoby się utracie poczucia wyjątkowości. Zostałam tak wychowana, że moja dominacja była czymś oczywistym, uzasadnionym i naturalnym, a równowaga i partnerstwo kojarzyły mi się z niepewnością, niepokojem i niebezpieczeństwem. Dominacja uwolniła mnie od zmory dzieciństwa, pozwoliła uporządkować i kontrolować rzeczywistość, tak by nikt nie mógł mnie już skrzywdzić. Budowała dystans, pozwalała uprzedzać ciosy innych i mnie pierwszej ciosy zadawać. Służyła do zamaskowania poczucia niższości, które budziło się we mnie zawsze, ilekroć uświadamiałam sobie własne błędy. Widziałam w niej wyraz bliskoznaczny do określenia „zapobieganie". Skoro więc nie dało się pogodzić twojej obecności z moim dotychczasowym życiem, skoro stałeś się zazdrosny o środowisko, w którym się obracałam, skoro nie zaproponowałeś wspólnego zamieszkania, nie chciałeś mnie chronić przed okropnościami nocy i uznać mojego prawa do samodzielnej ochrony za dnia, sam skazałeś się na odrzucenie, a mnie zmusiłeś do dalszej ucieczki po bezdrożach łatwej rozkoszy. Od tamtej pory uciekam już nie tylko przed poczuciem winy, ale i przed rozpaczą, że cię straciłam.
Całe moje życie jest daremną ucieczką przed losem zgotowanym mi przez ojca i już sama myśl o wspominaniu przeszłości wstrząsa mną do głębi. Wydarzenia z dzieciństwa prześladują mnie prawie każdej nocy. Ponieważ nie wracam do nich za dnia, także z tobą niechętnie o nich rozmawiałam. Tamte lata tak głęboko przeorały moją psychikę, że nie wracam do nich nawet w rozmowach z mamą i siostrą, nie mówiąc już o dalszej rodzinie, przyjaciołach i znajomych. Między tymi, w których psychice obecność mojego ojca wypaliła nieusuwalne piętno, panuje jakby zmowa milczenia. Piętna nie dostrzegamy a wspomnienia ignorujemy. Nawet w godzinach największego cierpienia z uporem ćwiczyłyśmy się w sztuce tworzenia namiastek codzienności, zdecydowane wytrwać za wszelką cenę, bo wiedziałyśmy, że dalej jest już tylko szaleństwo i mrok. Nieustanna gra - oto w jaki sposób radziłam sobie z czymś, z czym dziecko poradzić sobie właściwie nie potrafi. Wrażliwość na postrzeganie mnie przez innych, dbałość o pozory i pełna kontrola zachowań, których zadaniem było ukrycie pożałowania godnej codzienności naszego życia rodzinnego, oto podstawowe cechy mojej osobowości. Tak właśnie ukształtował mnie ojciec, który cierpiał na nieuleczalną chorobę psychiczną, objawiająca się coraz częstszym z upływem lat paraliżem władz umysłowych, lunatykowaniem i atakami wściekłości, które mogły na nas spaść o każdej porze dnia i nocy. Odkryto u niego guza mózgu, którego nie można było operować, i z jego powodu w końcu umarł. Trudno opisać ogrom zadanych nam przedtem cierpień. Im był bliższy śmierci, tym bardziej mnie przerażał i odzierał z wszelkiej godności. Miewał nieporównywalne z niczym napady szału, przed którymi mogła nas uratować tylko błyskawiczna ucieczka i barykadowanie się stojącymi w pokoju meblami, ale i to nie zawsze wystarczało, by ustrzec się przed skutkami jego zwielokrotnionej chorobą siły. Czasami w ostatniej chwili przyjeżdżała policja. Jeśli jednak udawało mu się dopaść mamę, mieszkanie zamieniało się w jatkę. Wulgarnym wyzwiskom, mrożącym krew w żyłach krzykom i rozdawanym na ślepo ciosom nie było końca, a kiedy wreszcie nadchodził, wszędzie wokół widziałam krew. Ojciec bił mamę prawie do nieprzytomności. Całymi tygodniami chodziła potłuczona, posiniaczona i obolała. Do dziś nie wiem, na czym jego choroba polegała i nigdy mnie to nie interesowało. Bałam się tego, co mogłam zastać po powrocie do domu, dlatego bywałam w nim coraz rzadziej i coraz krócej. Do wszystkich upokorzeń trzeba dodać jeszcze zdrady, których dopuszczał się tak często, że ich opis zamieniłby ten list w niekończącą się opowieść. Być może wskutek choroby miał tak rozbudzone potrzeby seksualne, że nie próbował nawet nad nimi panować ani też ich ukrywać. W chwilach okrutnej szczerości bez żadnego skrępowania opowiadał o swych seksualnych fantazjach, o wyrafinowanych zabawach, w których towarzyszyły mu co najmniej dwie kobiety, i dawał do zrozumienia, że nie opisuje wytworów swej wyobraźni, lecz rzeczywistość. Łatwo zdobywał kobiety także dlatego, że zawsze miał pieniądze, szastał nimi na prawo i lewo, popisywał się przed światem szerokim gestem, za który my płaciłyśmy ogromnymi kłopotami finansowymi.
Coraz bardziej chory, coraz okrutniejszy wobec swoich najbliższych, coraz bardziej owładnięty seksem i zadłużony - oto najkrótszy szkic do portretu ojca. Bałam się go okropnie, gdy byłam dzieckiem, nienawidziłam go, gdy dorastałam i poczułam ulgę, gdy umarł. A jeśli można powiedzieć, że jestem mu za coś wdzięczna, to za to, że odkrył przede mną piękno kawiarnianego życia. Mój Boże, w kawiarniach mogłabym przesiedzieć całe życie i nawet nie zauważyłabym, że minęło. Często brał mnie tam z sobą, by choć częściowo uciszyć dręczące go w chwilach przytomności wyrzuty sumienia i bezgranicznym rozpieszczaniem wynagrodzić zadane mi cierpienie. Odzyskiwałam w nich wiarę w siebie, podnosiłam z zaznanych w domu upokorzeń, widziałam się otoczona spokojnymi, życzliwymi, uśmiechniętymi ludźmi, a czas wypełniała nie paniczna ucieczka przed szalejącym potworem, lecz spokojne rozmowy, które pozwalały mi odzyskać szacunek do siebie, poczuć się dostrzeganą, ważną, docenianą. Im byłam starsza, tym silniej uświadamiałam sobie potrzebę, konieczność wręcz stwarzania pozorów, że wszystko jest w porządku. Rodzinnego nieszczęścia głęboko się wstydziłam i za żadną cenę nie chciałam pokazywać, jak wielką jest ono tragedią. Moja uwaga zaczęła się skupiać na czystej zewnętrzności. Obcy stali się ważniejsi niż najbliżsi, bo tylko dzięki ich zachowaniom mogłam wierzyć, że moje istnienie jest pogodną rzeczywistością, a nie koszmarnym złudzeniem. Nie żyłam w rytmie rodzinnych wydarzeń – urodzin, imienin i rocznic, lecz w rytmie wydarzeń w kręgu znajomych. Nie lubiłam spotkań nawet z dalszą rodziną, bo i w niej roiło się od oryginałów i odmieńców. Często, gdy już miałam naprawdę dość drętwej atmosfery spotkań z krewnymi, dzwoniłam do któregoś ze znajomych i prosiłam, by mnie zabrał do jednej z ulubionych kawiarń. Robiłam wszystko, by wydawać się zwyczajną, cieszącą się życiem nastolatką. Miałam się zawsze na baczności i nigdy najmniejszym gestem, najdrobniejszym grymasem nie zdradziłam mojej mrocznej tajemnicy. Nie chciałam być wytykana palcami, obgadywana, nie chciałam, aby się nade mną litowano. Chciałam uchodzić za miłą, sympatyczną dziewczynę, której warto poświęcić trochę uwagi. Zewnętrzność jest zarówno sposobem manifestowania swego wnętrza, jak i jego ukrywania. Ja wybrałam tę drugą możliwość i opanowałam ją do perfekcji. Uczyniłam z niej nieprzejrzystą zasłonę, zasadę toczonej nieustannie gry sugerującej istnienie zupełnie innej osoby. W kawiarniach, pubach, klubach i dyskotekach mogłam się zanurzyć w niej tak dalece, że równało się to już niemal zupełnemu uwolnieniu od przeszłości i przerodziło w udaną ucieczką przed sobą samą. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że ta uśmiechnięta i życzliwa całemu światu dziewczyna nosi w sobie tyle cierpienia. W sztuce udawania stałam się niekwestionowaną mistrzynią, ale zapłaciłam za to utratą szczerości, zatraciłam autentyczność. Wyłuskano ze mnie środek, wokół którego toczy się życie emocjonalne i pozbawiono zdolności samodzielnego odczuwania. Moje serce stało się czarną dziurą, pochłaniająca cudze stany uczuciowe, gdy tylko znalazły się w polu jej przyciągania. Zachowania, gesty i słowa tylko pozornie pochodziły ze mnie, w rzeczywistości stanowiły płytką reakcję na to, co do mnie docierało. Odcięłam się od siebie samej, o sobie samej zapomniałam i przeciwko samej sobie zaczęłam występować. By ukryć prawdę o rodzicach, wyparłam się siebie, stałam się własnym wrogiem. By móc żyć w oczach świata, umarłam we własnych. Nosiłam w sobie martwe wnętrze, które duchowo zatruwało mnie tak, jak fizycznie zatruwa kobietę noszony przez nią martwy płód. Moje życie towarzyskie zostało zdominowane przez sztuczne, krótkotrwałe relacje z ludźmi, które niszczyłam bez jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania. Starannie dobierałam słowa, gesty i zachowania nie po to, by nimi cokolwiek wyrazić, lecz by na chwilę choć w oczach innych dostrzec błysk podziwu, uwierzyć, że jestem dziewczyną wartościową i wypełnić się uczuciami, których mi odmówiono. Nieustannie doskonaliłam umiejętności aktorskie, zabiegałam o przychylność mężczyzn i doświadczałam jej rozkosznego zwielokrotnienia przy każdej nowo nawiązywanej rozmowie. Stałam się przyciągającą wzrok wydmuszką, kolorową na zewnątrz, pustą w środku. Docierał do mnie nieprzerwany ciąg wrażeń i bodźców, który swą niepowtarzalnością odświeżał świadomość, że jestem wyjątkowa i że istotą mojego życia jest radość. To przekonanie było źródłem niewyczerpanej energii i nieskończonej inwencji. Budziło dreszczyk emocji, pozwalało zapomnieć o domu, uciec od napierających ze wszystkich stron okropności. Istniałam o tyle, o ile mogłam obserwować i na obserwację pozwalać. Pozbawiona wrażeń istnieć przestawałam. Samotność była nicością. Nie stworzyłam żadnej jakości, która byłaby czymś więcej, niż odbiciem innych ludzi, która pozwoliłaby mi uznawać moje zachowania za ekspresję mnie samej. Nie wewnętrzny rozwój i potęgowanie własnego istnienia, lecz pomniejszanie i wchłanianie bytów zewnętrznych było moim głównym zajęciem. Nie potrafiłam wykształcić cech, które tylko w przebywaniu z sobą mogą się rozwinąć. Nie umiałam nad sobą pracować, przygotowywać się do samodzielności i poszukiwać własnego miejsca w życiu. Nie byłam w stanie wykonywać niczego, co wymagało koncentracji, rozwoju, wytrwałości i powtarzalności. Nie lubiłam się uczyć i moje studia były taką samą fikcją, jak osobowość, co z całą siłą ujawniło się wówczas, gdy musiałam zabrać się za pisanie pracy licencjackiej. I choć na moją prośbę mama zleciła tę przykrą czynność swojej przyjaciółce, do dziś się nie obroniłam.
Najlepsza nawet gra nie chroniła mnie przed wpadkami, które nadwyrężały wizerunek mojej doskonałości. Z czasem nauczyłam się ostrożności i potknięcia zdarzały się coraz rzadziej, zawsze jednak wiedza i duchowość były moją piętą achillesową. Robiłam więc, co mogłam, by braki te ukryć. Także ty dałeś się nabrać. Przecież po naszym zapoznawczym, rzec można, spacerze, kiedy mamę, siostrę i mnie tak długo, tak daleko i z taką radością odprowadzałeś do domu, na pewno byłeś przekonany, że trafiłeś na mądrą dziewczynę, bo już w naszej pierwszej rozmowie dołożyłam wszelkich starań, byś tak właśnie myślał, już w pierwszej rozmowie grałam, udawałam. Przychodziło mi to bez najmniejszego wysiłku. Samokontrola od zawsze była integralną częścią moich zachowań, i to tak dalece, że żadną miarą nie psuła przyjemności, jaką po śmierci ojca stało się życie.
Udało mi się, nie wiem, jakim cudem, zdać maturę i nic już nie stało na przeszkodzie nieustającej zabawie. Imprezowałam rano, w południe, wieczorem i w nocy, w ciągu tygodnia, w weekendy, w najróżniejszych towarzystwach i z najróżniejszych okazji. Zachowywałam się jak normalna nastolatka, a co pod tym pojęciem rozumiałam, wykrzyczałam ci przez telefon w czasie jednej z naszych ostatnich rozmów. Najlepiej bawiłam się wtedy, gdy umawiałam się z kilkoma chłopakami naraz, nie przychodziłam na spotkanie z żadnym i pokładałam się ze śmiechu, wyobrażając sobie ich zawiedzione miny. Moje relacje z mężczyznami przybrały postać piramidy. Jej podstawę stanowią setki facetów, poznawanych na imprezach, na które nigdy nie brakowało mi ani czasu, ani ochoty. Można ich określić mianem facetów z ławeczki. Ławeczka stała w centrum handlowym M1 i służyła do umawiania się z nimi po pracy. Po spotkaniach pozwalałam odwozić się albo do domu, albo na kolejną imprezę, na której poznawałam nowych mężczyzn, dzięki czemu następnego wieczoru miejsce na ławeczce znowu było zajęte. Pracodawca, któremu w M1 sprzedawałam skórzane torebki, kręcił tylko z dezaprobatą głową, gdy co wieczór widział mnie z innym chłopakiem, i odprowadzał pełnym troski wzrokiem, gdy z nim wychodziłam, a w tych nielicznych przypadkach, gdy nikt po mnie nie przychodził, sam odwoził mnie do domu. Wszyscy służyli mi wyłącznie do ostrzenia pazurków i z góry byli przeznaczeni na odstrzał. Dzięki nim nabierałam wprawy w sztuce wyrafinowanego uwodzenia, dominacji i wyprowadzania w pole. Nie należy im za bardzo współczuć. Tak jak ja traktowałam ich, tak oni traktowali mnie. Nawzajem się wykorzystywaliśmy, nawzajem udawaliśmy, że wierzymy w to, co do siebie mówimy, nawzajem chcieliśmy się przede wszystkim dobrze bawić, bez wzajemnego poszanowania i bez żadnych zobowiązań.
Środkową część piramidy zajmuje ponad trzydziestu osobników, z którymi spotykałam się trochę dłużej. Tych pamiętam już o wiele lepiej, w końcu było ich tylko kilkudziesięciu. Potrafiłam nawet, jak wiesz, ułożyć ich kompletną listę. Przy moim zachęcającym nastawieniu do wszelkich zaczepek każde wyjście z domu niosło ze sobą szansę poznania kogoś nowego, mogło zamienić się w ekscytującą przygodę. Każde słowo, każdy gest i ruch miały przyciągać uwagę, były sygnałami zachęcającymi do zawarcia znajomości. Niczym zepsuta latarnia morska wysyłałam ciągły i jaskrawy snop światła na wszystkie strony świata równocześnie. Pewnego dnia umówiłam się z koleżankami na pizzę. Przysiadło się do nas kilku gości, z których jeden zagadywał szczególnie chętnie właśnie mnie, a ja szczególnie chętnie mu odpowiadałam. Przy pożegnaniu dostał numer mojej komórki i przez kilka miesięcy często się widywaliśmy. Do tej trzydziestki należał też pracownik naszego lotniska, który był w twoim, mniej więcej, wieku. Ach, ci pracownicy lotnisk! Pamiętasz, jak moja zatrudniona w Lufthansie siostra opowiadała, że w zaproszeniach na imprezy integracyjne dla pracowników jej firma zrzeka się odpowiedzialności za poczęte w czasie takich imprez dzieci? Śmieszne, prawda? Był także pewien prawnik. Gdy wrócił z dłuższego pobytu w Anglii, chciałam się koniecznie przekonać, czy jeszcze mnie pamięta, bo dni upływały, a on się nie odzywał. Rozpoczęłam grę, w której stałam się kimś o podwójnej tożsamości. Wysyłałam do niego esemesy jako ja, a zarazem jako inna dziewczyna, która pragnie go poznać. Gdyby zgodził się z nią umówić, miałabym dowód, że już mu na mnie nie zależy, że mnie oszukuje. Zorientował się w moich zamiarach, ale się z tym nie zdradził. Poprosił o pomoc swoich kolegów z policji, a ci zaczęli mnie śledzić. Cała sprawa wydała się podczas starannie przygotowanego spotkania, do którego doszło po długim wodzeniu mnie i mojej koleżanki za nos po całym mieście. Wszystko zakończyło się w jakiejś knajpce triumfalnym zdemaskowaniem moich niecnych knowań i wspólnymi pogaduszkami z zachwyconymi i ubawionymi całą hecą policjantami. Potem nawet z jednym przez jakiś czas się spotykałam, no bo dlaczego nie, skoro tak mu zależało. Innym razem w moim ulubionym klubie, do którego często chodziłam także z tobą, poznałam czarnoskórego studenta o doskonałym wyczuciu rytmu. Ach, jak dobrze nam się tańczyło! Po kilku przypadkowych spotkaniach, widocznie był to także jego ulubiony klub, przyjęłam zaproszenie na kolacje, które obiecał specjalnie dla mnie przygotowywać u siebie w akademiku. Już na pierwszej okazało się, że i owszem, kolacja była pyszna, ale kucharz miał nadzieję, że przyswojone dzięki niej kalorie zostaną natychmiast spalone. Zaczęliśmy tańczyć, ale w pewnej chwili musiałam wyrwać się z jego objęć i od tamtej pory nieufnie traktuję mężczyzn o ciemnym kolorze skóry. Innym razem, gdy się zorientowałam, że chłopak zbyt poważnie zaczyna traktować naszą znajomość i każe mi przestawać przed wystawami sklepów z pierścionkami i obrączkami, wiadomość o zerwaniu wysłałam przez Internet i śmiałam się do rozpuku, gdy wyobraziłam sobie jego zdumioną minę. Dużo później usłyszałam od wspólnych znajomych, że nadal mnie kocha i chciałby, żebym do niego wróciła.
- Jacek Kępa
- "Akant" 2012, nr 1
Jacek Kępa - List (1)
0
0