„Model relacji Bóg – człowiek w judaizmie zakładał, że to, co boskie, jest zazdrośnie strzeżone i odrębne; w chrześcijaństwie Bóg udziela się tak bardzo, że człowiek wchodzi z Nim w inne relacje. Nie jest to tylko relacja Stworzyciel – stworzenie, ale Ojciec – syn, nawet jeśli jest to syn przybrany. Chrześcijański sposób opisu tego związku zakładał już, że jeden człowiek, Jezus, znalazł się w bezpośredniej obecności Boga nie tylko z nadania, nie tylko z łaski, ale z natury." - pisze Paweł Lisicki w arcyciekawej książce „Kto zabił Jezusa?" jako wniosek stanowiący podstawę do oskarżenia Galilejczyka stojącego przed Kajfaszem, oskarżenia o świętokradztwo. Było bowiem nie do pomyślenia w tradycji judaistycznej, aby człowiek mógł rościć sobie prawo do nazwania siebie Synem Człowieczym, który zasiądzie po prawicy Mocy. Tego nie śmieli nawet Adam, Abel, Abraham, Mojżesz, czy Henoch ze Starego Testamentu. Wprawdzie ten ostatni będący najbliżej Boga, bowiem zasiada na tronie, ale nie jest obecny jako ten, który ma to z urodzenia, z natury, komentuje powód oskarżenia Lisicki. I dalej: „Jezus nie tylko zgłasza takie roszczenie, ale uważa, że jest ono Mu należne, że wynika z natury stosunków łączących Go z Ojcem. Nie mówi, że Bóg Mu to oferował, że jest to przywilej, który stał się Jego udziałem, ale że jest to coś, co po prostu należy do Niego jako do Syna Człowieczego." Poza tym oburzenie arcykapłanów powodowały słowa o Jego przyjściu na obłokach. Wszędzie bowiem w Starym Testamencie tylko Bóg jest obecny w chmurach, tylko „Pan dosiada lekkiego obłoku" jak u Izajasza. Jezus, będący według ówczesnych wyobrażeń eschatologicznym prorokiem, cudotwórcą, galilejskim kaznodzieją, czy nawet pretendentem do tytułu Mesjasza okazał się tym, który rościł sobie prawo do udziału w Sądzie Ostatecznym, jako zesłany z nieba sędzia. To musiało być potraktowane jako bluźnierstwo wobec Boga i arogancki brak szacunku do Jedynego.
Dlaczego o tym piszę, o tych różnicach i powodach, które w rezultacie stały się źródłem chrześcijaństwa, wiarą w jednego Boga poprzez Jezusa Chrystusa? Nie ulega wątpliwości, że Jezus z Nazaretu był postacią historyczną. I to co w kontekście dalszych rozważań jest istotne spowodował zmianę optyki patrzenia na Boga. Od momentu uznania przez pierwszych jego zmartwychwstania chrześcijański model widzenia Najwyższego zmienia się arbitralnie. Bóg przestaje być tylko starotestamentowym, bezkompromisowym władcą, niedostępnym, okrutnym, ale sprawiedliwym. Wyobrażenie o nim polegające na tym, że tylko naród żydowski jako wybrany, który w niego wierzy zasługuje na zbawienie, natomiast pozostali to poganie, którzy z góry skazani są na wieczne potępienie, a zatem należy ich traktować jako wrogów, zastępuje inne mówiące o miłości bliźniego, a wręcz o miłowaniu wrogów swych i prześladowców, którymi w owych czasach byli Rzymianie. To jednak, co, według mnie, najistotniejsze to poszerzenie pola relacji ze Stworzyciel – stworzenie na Ojciec – syn.
Skoro zatem Bóg jest naszym Ojcem, to czy będzie On chciał na Sądzie Ostatecznym strącić nas do Piekła?
Każde dziecko zakłada i to z pewnością nieświadomie, miłość swych rodziców. Ta miłość jest uzasadnieniem dla którego nasza wolność winna być nam nieograniczana. Jako dzieci chcemy zaznać tej wolności bez granic. Jest bowiem ona nam dana, możemy wszystko. Na pierwsze: nie wolno, reagujemy brakiem zgody, buntem. Tak i na następne, a w każdym bądź razie poprzez bliski kontakt fizyczny między dzieckiem a rodzicem relacje co wolno a co nie są usankcjonowane. Inaczej rzecz ma się jeśli chodzi o relacje, gdy wymawiane są słowa modlitwy „Ojcze nasz". Tu nie pojawia się bezpośredni zakaz. Wprawdzie dekalog jasno określa, a na jego, między innymi, bazie nauka chrześcijańska sposób postępowania prawdziwego, w Jezusa wierzącego człowieka, lecz brak jest tego fizycznego kontaktu, który by tę naszą wolność, wolną wolę, regulował.
Reinhold Niebuhr w książce „Poza tragizmem (eseje o chrześcijańskiej interpretacji historii)" w szkicu otwierającym „Uchodzący za oszustów, a przecież prawdomówni" zauważa, że „Grzech jest nie tyle skutkiem naturalnych popędów, które w życiu zwierząt do grzechu nie prowadzą, ile skutkiem wolności, dzięki której człowiek zdolny jest burzyć harmonię natury. Burzy on harmonię natury, gdy skupia swe życie na jednym odruchu (np. na płci lub żądzy posiadania) lub usiłuje raczej siebie niż Boga uczynić centrum egzystencji. Ten egoizm stanowi najczystszą postać grzechu. Nie jest to skaza na dziele stworzenia, ale skaza, jaka staje się możliwa, ponieważ człowiek został obdarzony wolnością, jakiej nie zna reszta stworzonego świata." Dziecko skupia uwagę na sobie. Wydaje mu się, że wszystko co wokół jest jego. Zachowuje się tak, jakby było w krainie Eden i nie w głowie mu mit o zakazanym owocu. Ten Eden dziecka to dziś jednak często ruchliwa, asfaltowa ulica na którą w poczuciu swej wolności chce biec, a rodzic mu zakazuje przewidując skutki, czego ono nie może. W życiu dorosłym skazani jesteśmy jednak tylko na siebie, by na niej się nie znaleźć można by powiedzieć. Czy aby na pewno? Ale o tym za chwilę.
Ten fakt braku bezpośredniej ingerencji Boga w naszą wolność stwarza warunki ku temu, aby w historii zawierzyć naszemu rozumowi, co w konsekwencji prowadzi do powierzchownego racjonalizmu. Czyniąc dobro często nie mamy za to pochwały, co z pewnością by uczynił kochający nas rodzic. Czyniąc zło, nie widzimy bezpośredniej kary. Jesteśmy wolni i pozbawieni relacji przyczynowo – skutkowej, do czego przyzwyczaiło nas dzieciństwo. Oczywiście pomijam tu fakty odpowiedzialności przed prawem, z czym notabene bywa, że potrafimy sobie radzić. Ale to już inna para kaloszy. Nie o tym tutaj. Rodzi się zatem coraz większe przeświadczenie, że moralnie jesteśmy pozbawieni wszelkich zakazów, a każde nasze postępowanie jest wynikiem li tylko dziejącej się historii.
Tylko, czy te zakazy są potrzebne? Jeśli tak, to oznacza, że wolność nasza od początku jest skażona złem, jak czytaliśmy przed chwilą w cytowanym fragmencie z Reinholda Niebuhra. Ale jak to się dzieje, że człowiek pragnący przecież w gruncie rzeczy dobra zło w sobie zawiera? Co jest tego powodem i czy taki powód w ogóle istnieje? Odpowiedź na gruncie czysto chrześcijańskim i nie tylko jest jednoznaczna. To nasze ego; w dzieciństwie nieuświadomione, w życiu dorosłym dobrze, jeśli tak. Cóż jednak jest złego w tym, że dziecko w poczuciu swej wolności chce wybiec na ruchliwą ulicę, że powrócę do przedstawianego wyżej przykładu? Z jego strony to normalny odruch w krainie wolności, nie zdaje sobie sprawy, że może on być powodem nieszczęścia dla niego i jego rodziców. Nie jest przecież tak, iż poprzez to jest ono złe. Staje się nim z naszego, dorosłego punktu widzenia, dopiero wtedy, gdy jest nieposłuszne i uparcie dąży do zrealizowania swego planu. Gdyby pozostawić człowiekowi niczym nieograniczoną wolność, zło jako takie by nie istniało, by można domniemywać. Tylko że: ten mężczyzna pragnie tej konkretnej kobiety, ale ona jego nie pragnie, zainteresowana jest innym, albo po prostu – nie, w poczuciu swej wolności. Wystarczy. Konflikt obydwojga ego, jeśli dochodzi do zbliżenia, jest złem. Każde jednak z osobna złem nie jest. Zło zatem faktycznie jest wynikiem naszej wolności, nie jest jednak, śmiem domniemywać, nam przyrodzone. To wypadkowa pojawiająca się wtedy, gdy dzieje się, by tak rzec, konflikt interesów. Chrześcijańska nauka mówiąca o poskromieniu własnego ego, o pokorze wobec ludzi i świata, jest więc rezultatem postrzeżenia tej wypadkowej i o grzeszności możemy mówić wówczas, gdy nie zaspokojone ego domaga się poprzez natarczywe wciąż myśli czynu, a grzech większy gdy dochodzi do przekształcania jej, za wszelką cenę w czyn.
Wspomniałem wcześniej, że z uwagi na brak bezpośredniej ingerencji Boga w naszą wolność, w historii zawierzamy najchętniej naszemu rozumowi, co jest powodem płytkiego racjonalizmu. To ona, nasza myśl jako obraz dominacji w nas ego tak chętnie nas prowadzi. „myśli są zawsze aniołami śmierci" pisałem w jednym z wierszy. Czy jednak tak być musi? Czy faktycznie skazani jesteśmy tylko na racjonalnych siebie? Niejednokrotnie w swych esejach, a szczególnie w tekście „Mój daimonion" wskazywałem na Tego, który może nas prowadzić. Na jego obecność, o ile wcześniej nie zaśnie w nas snem wiecznym. I choć istnieje wciąż obawa, że może on okazać się demonem lepsze to niż powierzchowny racjonalizm, który jest z pewnością narzędziem w jego rękach.
Relacja Ojciec – syn w chrześcijaństwie, która w odróżnieniu od judaizmu czy islamu, nie wspominając już o buddyzmie będącym religią nie teistyczną i gdzie stosunek do Przebudzonego ma zupełnie inny charakter, jest mimowolnym powodem, dla którego przy racjonalnym sposobie pojmowania rzeczy Piekło na dobrą sprawę, w warunkach współczesnego materializmu, nie istnieje. O nim się nie mówi i to nawet pomija go zazwyczaj współczesna filozofia chrześcijańska, nie mówiąc już o kościelnych na mszy kazaniach. Zamiast tego najchętniej o miłości bliźniego w różnych jego wariantach i przedstawieniach. Myśl współczesna, pisze Reinhold Niebuhr, „Albo wcale nie wierzy (…) w Boga, albo jej Bóg jest tak dobrotliwy i ojcowski, że doprawdy przypomina babunię." Podejrzewam właśnie, że ta głęboko zakorzeniona w nas relacja Ojciec – syn, ten, by tak powiedzieć, rodzinny charakter chrześcijaństwa jest źródłem powodującym pomijanie Piekła. Bóg – Ojciec, Syn – Boży, Matka – Boska to swego rodzaju archetypy wobec których my dzieci – Boże stajemy pełni w swej krasie jako ci, którym teraz ani w wieczności nic złego przecież przydarzyć się nie może. W tej rodzinie czujemy się tak bezpieczni, tak umiłowani przez Boga,że każdy nasz postępek będzie nam w konsekwencji wybaczony, bowiem On jest miłosierny. Przypomina mi to sytuację świadomego „małego łobuziaka" w rodzinie ludzkiej, który zawsze jakoś tak powoduje, że unika kary. Miłość rodziców w połączeniu z jego sprytnym, czarującym sposobem bycia powoduje, że coraz większe jego złe postępki,grzeszki, ale i grzechy są mu wciąż darowane. Oto nasz współczesny sposób myślenia o Bogu. Myśląc o zmartwychwstaniu spoglądamy mimowolnie w niebo, jakby pewni swego wiecznego losu. Fakt, boimy się śmierci, ale jest to lęk nasz historyczny, ziemski. To raczej racjonalne pytanie o to, czy autentycznie istnieje wieczność, czy też wraz ze śmiercią kończy się nasza droga. Nie potrafimy sobie wyobrazić jak to może być, że przestanę istnieć, mnie tu na ziemi nie będzie. A skoro przekracza to nasze wyobrażenie, bo przekraczać musi, to co nim, tym przekroczeniem jest budzi trwogę i lęk. To nie jest strach przed wiecznym potępieniem, Piekłem. Gdyby tak faktycznie było po wielokroć unikalibyśmy zła. Co? Żachnie się jeden i drugi. Przecież staram się nie postępować źle. Tak, tylko czy towarzyszy temu świadomość swych ograniczeń? Czy też jedynym ograniczeniem jest nasza własna śmierć, ta jedyna pewność? A ona? Ona przyjdzie kiedyś, ale nie teraz. Życie chwilą, ale nie wiecznością, brak bezpośredniej reakcji Boga na nasze postępowanie zaświadcza nam o tym, że On jako nasz Ojciec jest dla nas bez miary wyrozumiały, a my jako te łobuziaki możemy robić co chcemy. Jest dla nas nie do pojęcia łączenie miłości Wszechmogącego z Piekłem. A przecież Jezus wielokrotnie mówił o jego istnieniu: „Wchodźcie przez ciasną bramę! Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują."
Można zadać pytanie: jak to możliwe, że Ojciec, który nas kocha może być jednocześnie tak okrutny, aby skazać nas na Piekło? Otóż chodzi o to, że w gruncie rzeczy to nie od Niego zależy. Gdyby zależało wyłącznie od Jego miłości z pewnością wszyscy moglibyśmy, myśląc życie wieczne, bez obaw spoglądać w górę, zgodnie z powszechnym wyobrażeniem o Raju. Problem w tym, że jako istoty stworzone, jesteśmy jednocześnie obdarowani przez Niego wolnością. W relacjach międzyludzkich to ona jako wypadkowa jednostkowych wolności, poszczególnych ludzi, może tworzyć zło. Ma tę możliwość. Po co nam więc ta wolność? Lepiej gdyby jej nie było, można więc pomyśleć. Dziecko od razu wie, aby nie wybiegać na ruchliwą ulicę, bo grozi to nieszczęściem. Jak jednak wyobrazić sobie jakiekolwiek czyny, czy te dobre, czy złe? Przecież to wolność powoduje, że cokolwiek czynimy. Bez niej bylibyśmy tylko zwierzętami, naszymi braćmi mniejszymi. Stwarzając człowieka Wszechmocny poprzez wolność odróżnił nas od nich. A my przecież chcemy być wolni, być najwyżej na drabinie boskiej ewolucji. Pominąć Piekło to usunąć z siebie wolność. To niemożliwe.
A jednak by mogło być tak, że jesteśmy obdarowani wolnością, lecz ona nie powoduje zła. Spekulacja taka może wydawać się na miejscu. Istny raj na ziemi. Wszyscy ludzi jednakowo myślący, czujący, reagujący. Rozwój człowieka, cywilizacyjny, kulturowy tylko w dobrym kierunku. Różnilibyśmy się od siebie tylko w charakterze dobra. Jest jednak tak, że potrafię to sobie wyobrazić – mówię ja, ja też – mówi on i dalej ona, a nasze wyobrażenia są różne. Czy ta różność jest pomyłką Boga? To pytanie wydaje się być bez odpowiedzi. A jednak nasuwa mi się jedna, by tak powiedzieć, usprawiedliwiająca Stwórcę. Poeta piszący wiersz. Jest jego twórcą. Ten przykład, przypominam sobie, już gdzieś, przy innej okazji, przedstawiałem. W momencie tworzenia nie zastanawia się, czy pisane przez niego wersy utworzą dobry wiersz, choć oczywiście jest to w jego zamiarze. Pisze. Dopiero po czasie uzmysławia się jego wartość, a dalej jaki on jest w oczach innych, lecz to już osobna historia i tu nie dotycząca. Ta wartość może okazać się negatywna. Jesteśmy więc, można pomyśleć, takimi wierszami Boga i od Niego na Sądzie Ostatecznym zależy i okaże się, a w istocie już okazała się w sensie wieczności nasza wartość. Jak to już? Czy zatem nic nie mogę już zrobić? W ujęciu wieczności – tak. Ale nie wiedząc, czy nasze miejsce w Niebie, Czyśćcu, czy Piekle tego ostatniego nie można pominąć.
2
Dwie opcje postrzegania czasu. Ten, którym dysponujemy, podzielony na przeszły, teraźniejszy i przyszły oraz czas wieczny, boski, Bóg jako wiecznie trwająca aktualność. Z racjonalnego punktu widzenia nie można ich w żaden sposób porównać, znaleźć podobieństwa, czy różnice, które by to umożliwiały. Nie ma między nimi, według naszego sposobu widzenia, ani jednego punktu wspólnego, chyba że za taki przyjmiemy moment śmierci. To jednak nie jest pocieszeniem, bo za późno, aby cokolwiek napisać. Odrębność, która powoduje że jest historia i wieczność, jeżeli pominiemy ateistyczny sposób postrzegania rzeczywistości. Ale również, to co dzieje się w historii jest cząstką wieczności, lecz to co wieczne nam jest nieobecne, jeśli przyjąć widzenie teistyczne. Można zapytać: jak lepiej? Lecz pytanie takie pozbawione jest sensu, gdyż nic nie znaczy, że powiem – wierzę, albo – nie wierzę. To dzieje się poza naszym chciejstwem, wszelkimi myślowym spekulacjami. I na dobrą sprawę, czy dochodzenie sensu i prawdy istnienia jest oznaką tego pierwszego, czy też jest nią brak tych dochodzeń i postępowanie według „wiary kowala", który się nie zastanawia i nie ma wątpliwości. Robi, tak jak robi. A może jedno i drugie, albo przeciwnie? W wierszu „Wyznanie" napisałem:
nie wierzę że wierzę
i nie mogę stwierdzić odwrotnie
wierzę że nie wierzę
ateizm?
ktoś kiedyś skradł mi rozum
i nie pytał czy mogę
życie przestało być logiczne
jakby kiedykolwiek było
przypadek?
on nic nie wyjaśnia
słowo pozbawione krwi
i kości na których by ciało
zawisło bez pytania o prawdę
ktoś kiedyś skradł mi rozum
ale go nie odebrał
czytam księgi
i doświadczam dni
jakby można dalej od siebie
mam ku temu powody
ten ptak który to opowiada
wesoła małpa w zoo
ten człowiek który klęczy i ufa
Gdyby dostępny był nam czas wieczny, odpowiedź byłaby oczywista, czym on jest. Dlaczego o tym piszę w kontekście pytania o Piekło? By wydawać się mogło, że to osłabia ważność i wartość, tego co wieczne, a więc i istnienia mocy piekielnych. Bo podoba mi się słowo Piekło, tak, ni stąd jak Niebo, tak jak Czyściec odpowiem lapidarnie. Podoba mi się to, że nie wiem. Wiem, że nic nie wiem, jak powiedział Sokrates. To moje „nie wiem" stwarza warunki ku temu, aby pomijanie Piekła, czego doświadcza częstokroć współczesny człowiek zapędzony w masowy materializm, uznać za rzecz naganną. Ale to nie wszystko. Bo dlaczego mi się podoba?
W czasie nam dostępnym, gdy pominąć wieczność, każdemu co dobre a co złe wydaje się być oczywiste. Kieruje się własnym wychowaniem, zapatrywaniami, interesem. Opowiada mu też o tym intuicja albo własne ego. W większości jest zdolny uznać za dobre działania własne, dziwi się lub nie akceptuje innych, sprzecznych z własnymi, buntuje się lub je szanuje. Zupełnie inaczej dzieje się, gdy autentycznie dopuścimy do głosu wieczność. Czas wieczny, Bóg jako wiecznie trwająca aktualność, rządzi się prawami, które niekoniecznie muszą być zgodne z naszymi, ba w istocie wydają mi się być zupełnie inne. To co dobre według nas może okazać się czynem złym w oczach Wszechmogącego i równie dobrze odwrotnie. Ta niewiedza zmusza do pokory, do zauważenia własnych ograniczeń. Tylko tyle i aż tyle. Jeżeli więc dopuszczam istnienie wieczności jednocześnie muszę zgodzić się na istnienie Piekła.
Taki namysł widzenia dobra i zła, jakby osobny w kontekście czasu ziemskiego i osobny wiecznego wydaje się być na pozór zbyt drastyczny, wręcz tragiczny, bowiem w żaden sposób nie zależny od człowieka. Jak to, można zapytać, to co według mnie dobre, może okazać się złem? Albo odwrotnie? Moje działania nie mają więc sensu, gdyż są niczym nie zdeterminowane. Otóż na tym właśnie ich sens, paradoksalnie by można pomyśleć, polega. Brak motywu do takiego, czy innego postępowania. Inaczej – bezinteresowność. Myśląc w kategoriach czasu wiecznego niejako skazani jesteśmy na to właśnie. Nie zrobię tak, bo..., tylko robię tak bo robię. Tylko pomocny może być tu nasz daimonion, gdy dusza nie śpi, zawsze otwarta na znaki.
Przypominam sobie. Siedziałem tak jak dziś przed klawiatura laptopa w mojej pracowni, czyli kuchni. Pisałem kolejny esej. Już nie pamiętam jaki nosił tytuł, zresztą wydaje mi się to być tu nieistotne. Było to na przełomie stycznia i lutego 2012 roku, a zatem tuż przed początkiem mojej choroby, a dalej, w konsekwencji, siedmiogodzinnej operacji w instytucie onkologicznym w Gliwicach, prawie rok z rakiem. Był dzień, za oknem nie padało, było dość pogodnie. Nagle ni stąd ni zowąd po mojej lewej stronie pojawił się dość szeroki słup czarnego światła i zniknął. Nie przestraszyłem się, zdziwiłem. O czym opowiadał? Raczej informował o tym, co ma nastąpić. Oczywiście, że nie wiedziałem co. Tym niemniej ta informacja musiała być mi w jakiś sposób pomocna, gdy po kolejnych badaniach dowiadywałem się o swojej sytuacji zdrowotnej. Psychika, sądzę, okazała się bardziej odporna. Ktoś cynicznie może powiedzieć: i co, nie ustrzegłeś się, i tak zachorowałeś. Tylko, że wtedy powiem: rozmawiamy zupełnie innymi językami. Nie, nie przyjmuję przebytej choroby jako kary, lecz jako coś, co zdarzyć się musiało.