Młodość zawsze jest piękna. Dowodzi tego album fotografii prywatnych, opatrzony potoczystymi, nie weryfikowanymi zbyt skrupulatnie z dokumentami, gawędami o życiu w latach 1945-1980 w Giżycku. Antoni Wojciechowicz, autor Moich lat dziecięcych w Wilnie („Akant" 2002, nr 3, s.41), wyciągnął z szuflad i pożyczył od znajomych zdjęcia, zazwyczaj pozowane, rodzinno-towarzyskie i, zainspirowany nimi, wywiódł ze swojej i znajomych pamięci przeróżne wątki z minionych lat. Pisał pozytywnie, bo przecież o młodości nie sposób inaczej, ale też powściągliwie, unikając polityki, która w powiatowym miasteczku ściśle splata się z codziennością, włażąc nawet do łóżka. W końcu ktoś musi tę władzę trzymać. Bronek, Franek…
Życie, codzienność ważniejsze są jednak od PPR i PZPR, o których w albumie z opowieściami „Wspomnienia, wspomnienia…Moje lata młodzieńcze w Giżycku" nie ma prawie mowy.
Jedynie, choć bardzo mgliście, jakby rzeczywiście dziś nie można było tego wyjaśnić na str.196-198, opisano zabójstwo dwóch UB-ków Zygmunta Szelęgowskiego i Edwarda Wiśniewskiego. No cóż, małe miasteczka są bardzo rodzinne i dla zachowania w nich min domowego warto coś przemilczeć.
Na taki album obrazkowo-słowny patrzy się zawsze z dzisiejszej perspektywy i uśmiech budzą, choć przecież nie powinny, lokowane ondulacje, plerczy, popelinowe płaszcze i sylwetki prężące się na pochodzie 1-majowym. Każdy czas ma swoje wartości, ołtarzyki, świętych, choć okazuje się, że po latach kruche to, śmieszne i, dziwaczne. Ale na tym przecież polega zmienność naszej egzystencji, jej marność nad marnościami. A jednak, gdy widzi się na fotografii uroczą dziewczynkę z kokardą i z sandałami na nóżkach i czyta się podpis Małgorzata Dowejko, już nieżyjąca, to łza się w oku kręci. Dlaczego? Dlaczego taka niesprawiedliwość wobec tej czystej radości życia w małgosinich oczach?
Album – gawęda może mieć tylko wartość pomocniczą w badaniach historycznych, zbyt wiele w nim bowiem rekonstrukcji w oparciu o jakże ulotną pamięć. A. Wojciechowicz pisze:
„W młodości nie prowadziłem żadnych notatek, bo nie sądziłem, że będę kiedykolwiek opisywał moje czy też innych osób wspomnienia" (s.4). No tak, młodość niczym strzała mknie do przodu, pełna przekonania, że jest całym światem i czasem. Po latach, po tych fotografiach najlepiej widać, że to tylko kolejna ułuda.
Atmosferę tamtych pionierskich lat na Mazurach najlepiej ujmuje ewolucja nazwy owego miasteczka. Niemcy przerobili pruską nazwę Lec na Lötzen; w starych dokumentach występują też wersje: Lötzenburg, Letzen, Lessen, Leczen. Polacy, w tym polskojęzyczni Mazurzy, stosowali nazwę Łuczany, która figuruje na historycznej mapie Polski z 1935 (jest na niej Olsztynek, ale nie ma Olsztyna).
Słowa się zmieniały, ale rdzeń się zachowywał, dokumentując swój pruski rodowód (topowinia, obok hydronimii, jest jednym z fundamentalnych źródeł historycznych). Nazwa ta dotrwała do 4 marca 1946 roku, kiedy to polscy(sic!) komuniści, polonizując Mazury zadekretowali, Giżycko od Gizewjusza, tak jak Mrągowo od Mrongowiusza, a Kętrzyn od Kętrzyńskiego. Aby było śmieszniej, to właśnie o Łuczanach (Lecu) urodził się w 1838 roku Wojciech Kętrzyński, bojownik o polskość Warmii i Mazur.
Co robić, wyrywać dziś z naszej, utrwalonej upojnymi wakacjami nad Jeziorem Negocin, nazwę Giżycko i przywrócić właściwą – Łuczany?
Właśnie, wodniactwo. Wodniactwo i sport. Temu tematowi A. Wojciechowicz, zasłużony działacz kultury fizycznej, poświęca najwięcej wiarygodnych wspomnień. Tu, widać, notatki i dokumenty jednak się zachowały.
Antoni Wojciechowicz, Wspomnienia, wspomnienia….Moje lata młodzieńcze w Giżycku, Giżycko 2011, Wydawnictwo Autorskie, ss.298