Nie wiem, czy czytelnik polski zasłużył sobie na obcowanie z drugim tomem zapisków EDWARDA STACHURY, bo jakby skończył się czas wielkiej fascynacji Falując na wietrze, Siekierezady czy Całej jaskrawości, a szczególnie Piosenek. Oryginalny poeta, prozaik, pieśniarz i tłumacz zamknął swoje życie nie tak dawno, bo roku 1979. W ostatnich miesiącach życia bardzo cierpiał – w wypadku na kolei stracił dłoń, potem nie oszczędziła go choroba psychiczna. Lektura dziennika skłania mnie do postawienia hipotezy, że Stachura cierpiał na acedię, czyli chorobę duszy, jej psychologiczne opisy znajdujemy w Księgach Koheleta i Hioba, dotykają one kryzysów związanych z poczuciem pustki, bezsensu i odrzucenia życia.
Dziennik Stachury to swoisty tren autora dla samego siebie. Swym tragizmem wręcz przeraża czytelnika, budzi głębokie współczucie. Ten tren pisał przecież mężczyzna bardzo młody, bo zaledwie czterdziestoletni, kochający życie. Ale do polskiej wieczności pisarskiej przywołali go widać: Rafał Wojaczek, Bruno Milczewski, Michał Sprusiński. Jakże przejmującą wymowę ma taki zapis w dzienniku z listopada 1975 roku:
Naprawdę i niezależnie od innych rzeczy, cóż to za niesamowita, cudowna przygoda – to życie, to moje życie.
Niesprawiedliwość losu zamieniła je tren.
Przyjaciel Stachury, Lech Rojek, powiedział, że Stachura chciał zbawić wszystkich ludzi, a sam się przy tym zgubił. Ty nie dajesz ludziom spać, ty ich budzisz do życia.
Miał wysokie wymagania, na przykład 31 maja 1973 roku zapisał: Być poetą, to nie pisać wiersze, niekoniecznie pisać wiersze, ale przede wszystkim zachowywać się tak, żeby to nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że się jest poetą.
Edward Stachura: Dziennik., Zeszyty podróżne 2, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2011, ss. 407