Zaczynam raczej nietypowo, bo „od tyłu", czyli od czasów najnowszych w przeszłość, wierzę jednak, że one tutaj są najistotniejsze, nie będzie więc szkody, gdy powiodą nas do istoty sprawy, która dostała tu piękny i historyczny tytuł.
Na przełomie 2013 i 2014 roku przygotowałem merytoryczne podstawy do dyskusji na temat sytuacji polskiej poezji i protezji (wierszowanej prozy). Dałem im tytuł „Z żalem o polskiej poezji i protezji" i rozesłałem z apelem o zainicjowanie i przeprowadzenie takiej dyskusji do periodyków, w których poezja stanowi lub stanowiła istotny element kultury, której są przecież reprezentantami. Były to (w kolejności alfabetycznej tytułów): „Akant", „Lampa", „Nihil Novi", „Odra", „Poezja dzisiaj", „Przekrój", „Topos" i „twórczość". Myślałem, że dotarły one bez przeszkód do adresatów, aż tu pewnego dnia w mojej skrzynce na listy znalazłem niedoręczony list z niewyraźną informacją, że nie ma adresata tam, gdzie wskazywała to koperta. Była to przesyłka do „Przekroju". W ten sposób dotarła do mnie wieść, że nie ma „Przekroju" na rynku wydawniczym i czytelniczym. Nie byłem przygotowany na tego rodzaju anons, przyjąłem go więc z wyraźnym szokiem.
Dziwić się ktoś może dlaczego, ale przecież... Są w życiu ludzkim chwile, które odznaczają się wyraźnie jednostronną czy jednokierunkową oceną, mimo że ich merytoryczna charakterystyka wskazuje na wszechstronne i dalekosiężne cechy, wcale nie tak jednoznaczne, jak w tej ocenie. Moment dotarcia do mnie wiadomości, że „Przekrój" przestał istnieć zaliczam do takich właśnie chwil. Przecież ten wyszukany i jakże trafny tytuł, nie dość, że był młodszy ode mnie, to odznaczał się przecież zawsze wyjątkową chwałą i żywotnością, jako następstwem jego wzięcia i popularności. I taki „Przekrój" miał przestać istnieć? Wydawało się to niemożliwe. A jednak... Wyczytałem gdzieś, że: „ostatni numer „Przekroju" ukazał się 30 września 2013 roku." A więc, niemożliwe ma jednak siłę istnienia, staje się faktem! Wbrew tej oczywistości zamierzam jednak pisać o tym dobru, danym nam w życiu z przychylności szczęścia, a którego nie wolno lekceważyć.
Nie będzie to zatem żaden oficjalny głos nadgrobny, czy nawet próba rzeczowej analizy wszystkich „za" i „przeciw" dotyczących popularnego tygodnika. Jako, że nieubłagany czas nie szczędzi nikogo, będzie to już stonowana przez niego emanacja mojego prywatnego, osobistego wrażenia, powstałego w wyniku długiej znajomości z szacownym Nosicielem wyjątkowego tytułu. A była to znajomość istotna, wcale nie zdawkowa czy nie warta pamięci. Przecież ON rodził się niemal równolegle z końcem makabry, zwanej II wojną światową lub niemiecką okupacją w Polsce i to jeszcze przed moją, a przecież ważną jak u każdego pełnoletniością, czyli osobistą odpowiedzialnością. W czasie jego żywotnego trwania nie stroniłem od czynów potwierdzających wagę decyzji i ocen od niego, a w ramach uznania „Przekroju" za mego ulubieńca i pupila od uznawania go za źródła mojej wiedzy, edukacji i rozrywki. Nie da się tu opisać tego jego wpływu, a zwłaszcza stanów podziwu, zachwytu i oczarowania w dalszych latach współżycia z krakowskim tygodnikiem, bo nie starczyłoby ani miejsca ani czasu na inne sprawy. Chylę więc tylko nisko głowę przed wspomnieniami takich Ludzi, pisanych przez „duże L", jak: Marian Eile, Konstanty Ildefons Gałczyński, Mieczysław Czuma, Jan Kamyczek, L. J. Kern, Jerzy Waldorff, Zbigniew Lengren czy Charlie albo Szymon Kobyliński, jakich poznałem dzięki „Przekrojowi", nie wymieniając z braku miejsca całej plejady Innych Zacnych i Ważnych. Przedstawiają się tutaj ci wymienieni jako w pełni męskie towarzystwo, ale to błędne spostrzeżenie. Maria Dąbrowska, Magdalena Samozwaniec,
całej plejady Innych Zacnych i Ważnych. Przedstawiają się tutaj ci wymienieni jako w pełni męskie towarzystwo, ale to błędne spostrzeżenie. Maria Dąbrowska, Magdalena Samozwaniec, Barbara Hoff czy Stefania Grodzieńska (HaGa) mogą w pełni potwierdzić równouprawnienie kobiet w „Przekroju", jeżeli odważyły się one pojawić w tym specyficznym towarzystwie. „Przekrój" był w pełni wszechstronną, cenną i znaczącą wizytówką prastarego i aktualnego Krakowa, zawsze oczekiwaną i bez trudu rozpoznawalną, a przy tym wybitną i nieporównywalną. Obok tych wzniosłych cech można było także znaleźć w Nim prawdziwego przyjaciela, powiernika czy nawet „brata - łatę" dla czytelników.
Nic więc dziwnego, że spotkał się on także z moją rozległą krytyką, gdy zamieścił na swoich łamach (od n-ru 7 do n-ru 43 w 2002 r.,) kilkanaście utworów takich autorów, jak: Brakoniecki, Grzebalski, Kozioł, Machej, Mikołajewski, Miłobędzka, Miłosz, Piwkowska, Różewicz, Skompska, Sosnowski, Szuber, Zadura i Zagajewski, charakteryzując ich jako wybitnych polskich poetów, mimo że ich utwory urągały utrwalonym przez wieki wzorcom prawdziwej poezji. Postawiłem wszystkich tych autorów, tym samym i „Przekrój" pod przysłowiowy publiczny pręgierz w książce „Moje harde upodobanie" (2005 r.). Stało się to początkiem mojej walki o polską poezję, która, niestety, trwa i to bez dobrych rezultatów do dzisiejszego dnia. Krytykowanym twórcom i ich trybunowi nic złego się nie stało - zarówno pręgierz, jak i argumenty jego zastosowania wobec braku uprawnienia do miana poetów u wymienionych twórców nie znalazły ani posłuchu ani poczucia wstydu u pręgierzowanych. A i polska poezja taka żyje nadal jak żyła, choć obłożnie chora, bez diagnozy i terapii. Czyżby to oznaka nowych czasów, że aktualnie kultura słowa niewiele znaczy, a może tyle, co nic ?
Nie można zatem ani w tym ani w takim wydarzeniu szukać przyczyn przeniesienia redakcji „Przekroju" z Krakowa do Warszawy w roku 2002. A jednak miała ona miejsce i naigrywano się z niego jak z kierunkowo identycznego przeniesienia stolicy, okazało się bowiem, że nie jest to obojętne dla czytelników. Choć dla większości była to zdrada wobec dotychczasowych reguł wydawania tego tygodnika, dla mnie nie miało to praktycznego znaczenia, nie omieszkałem więc powitać w Warszawie tak Znanego i znaczącego Gościa, a od pewnego czasu już Sąsiada, skromnym wierszykiem.
Wydawało się nawet, że słynny Krakowianin spokojnie zadomowił się na Mazowszu. Ale gwałtowne obniżenie zainteresowania ofertą wydawniczą „Przekroju" wyraźnie pokazało, że na nic starania takich niewarszawskich redaktorów, jak wielki bezwyznaniowiec, a z krwi i kości Wielkopolanin, Piotr Najsztub, czy wychowana na krakowskiej kulturze Katarzyna Janowska. O aprobacie nowej lokalizacji „Przekroju" przestały decydować względy czytelnicze, czy tradycyjno - kulturowe, zastąpiły je ekonomiczne, żeby nie powiedzieć kapitalistyczne, a te są przecież nieodgadłe w intencjach i tak zakamuflowane, że wręcz mylące i tajne. W tej otoczce Ulubieniec stał się Obcym i Podejrzanym, budził permanentny niepokój i niepewność co do prawdziwych intencji coraz to nowymi zainteresowaniami, sposobem działania i sympatiami. Brakło atmosfery krakowskiej infrastruktury, a może czegoś, co ani państwowo, ani politycznie poprawne, ani łatwe, bo scholastycznie naiwne, ani pompatycznie dumne, za to po prostu „przekrojowo" swojskie. Postanowiono zatem przyjąć Marnotrawnego z powrotem pod Wawel. Oby z dobrym skutkiem, bo całkowite ukatrupienie „Przekroju" byłoby stratą dla polskiej kultury nie do naprawienia, tyle w nim było niepowtarzalnego czaru w nieustannym flircie redakcji z czytelnikami. Gubienie takich wartości w życiu to oczywiste marnotrawstwo i brak posznowania dla Człowieka.
I dlatego dzisiejsze rozważania i przypomnienia nie mają ograniczenia ani uwarunkowania. Będą za to zakończone zwrotem, który przypomni wszystkim, którzy go zrozumieją, że staranność o przywrócenie „przekrojowego" nastroju powinno być działaniem permanentnym.
Nie dziwi zatem i to, że dzisiejszy „akantowy" „Przekrój" kończy się niby obcojęzycznym, ale od dawna już swojsko zrozumiałym: „Da capo al fine!
- Zbigniew Szwaja
- "Akant" 2014, nr 6
Zbigniew Szwaja - „Przekrój'„
0
0