Najczęściej chyba powtarzanym w mojej głowie powiedzonkiem jest, nie wiem od kogo zapożyczone:
„DUMAŁ NIE DUMAŁ, CAROM NIE BUDIESZ".
Nawet nic wiem, jak się poprawnie pisze te słowa, ale tak je kiedyś aprobował mój mózg, jako warte zapamiętania i tak pozostało do dzisiaj. Ale słowa, jak słowa, są tylko wyrazem czegoś, co uformowała myśl. I ona przecież jest tu ważna, a nie poprawnie lub niepoprawnie napisane rosyjskie zdanie i to nie cyrylicą. Ja cenię sobie ją, bo mądra, czyli celna.
Od celu do strzału droga niedaleka, dlatego pewnie teraz strzeliło mi do głowy, aby przywołać tu te nieżywe już czasy, a więc czasy z PRL -u. Oczywiście dzisiaj to istna nie odwiedzana dżungla przeżyć i przemyśleń, więc jeśli o nich wspominam, czy nawet do nich chcę się wybrać pamięcią, to musi to być jakaś niewielka dróżka w gąszczu, kto wie, czy nie wycięta własną maczetą.
I istotnie. Coś mnie napadło, by była to dumka o moim komunizmie. Tak nazwałem moje pseudopolityczne doznania z okresu PRL-u, mocno na przekór sobie, a kto wie, czy nie z nutą sarkazmu, bo przecież ten tytuł to czysta abstrakcja - nic w nim z realiów.
Przecież prawdziwy komunizm to niemal odpowiednik życia wiecznego w niebie. Przynajmniej w zakresie urealnienia słów, jakich się używa. Komunizm był kiedyś ewenementem w ideologii, w rzeczywistości zaś nigdy go nie było, jak wielu sądzi, nigdy nie będzie, a stał się obiegowym, popularnym określeniem czasów i losów ludzi przesiąkniętych radziecką rewolucją. Oczywiście nie jest ono przeznaczone dla tych ludzi, bo oni mieli swoje precyzyjne określenia poszczególnych odcinków czasu, jak: rewolucja, czyli gwałtowny stan wojny idei i walki o władzę, dyktatura proletariatu, socjalizm ze wszelkimi jego odmianami, a dopiero hen, hen, gdzieś w innych zupełnie pokoleniach komunizm. Komunizm aktualny, bieżący, dzisiejszy to przeważnie określenie u ludzi niechętnych, czy nawet nienawistnych w stosunku do rewolucji. Oznacza zazwyczaj wytyk, szyderstwo, potępienie.
Nie mam jednak zamiaru wszczynać tu na ten temat jakiejkolwiek dysputy, czy nawet pseudonaukowej rozprawy. Przecież tu są „drobiazgi prozy". Dlatego chcę się skupić na mojej drodze ku komunizmowi, w jakiej udało mi się uczestniczyć wśród ludzi idących w tym kierunku w okresie istnienia Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Był to przecież czas, kiedy do komunizmu było najbliżej. Nie można jednak zapominać, że czasy PRL pasują do komunizmu jak przysłowiowa pięść do oka. Lecz, o dziwo, a z przeproszeniem dla tych, którzy uznają to za prowokację, lub bluźnierstwo, jakoś odczuwam, że to wszystko, o czym będzie mowa, będzie czasowo zbliżone do czasów chrześcijan w katakumbach. Wszakże gdy wstępowałem do partii (PZPR) minęło zaledwie 40 lat od październikowej rewolucji, co odpowiadało w historii Kościoła pierwszym siedemdziesiątym latom naszej ery. Wiem, że ówczesne tempo życia nie może być porównywane z bieżącym, ale nie znam żadnego przelicznika w tym zakresie, który byłby z powodzeniem stosowany. Z tego powodu mam w głowie zamęt, bo czy II wojna światowa może być odpowiednikiem wypraw krzyżowych lub czasów inkwizycji? Budzi się okrzyk: „bzdura!" Taki sprzeciw można będzie usłyszeć przy każdym nowym incydencie i innym porównaniu. A jednak coś się przecież wtedy i teraz dopiero zaczynało.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku, a więc już po wszystkich okropnościach, o jakich doniósł światu XX Zjazd KPZR, ale także po polskiej zawierusze związanej z więzieniem Gomułki, a potem z jego październikowym powrotem do władzy, a nawet po entuzjastycznej jego wyprawie do Moskwy, egzekutywa (zarząd) PZPR w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego zaproponowała mi wstąpienie do partii. Uznałem to za autentyczne uznanie mojej pracy i postawy obywatelskiej, co równało się z moją sympatią dla lewicowego kierunku rządów. Potwierdziłem to moją prośbą o przyjęcie do partii, jako wyraz przyjęcia propozycji egzekutywy i moich lewicowych zapatrywań. Spotkało się to ze zdziwieniem, czy nawet z oburzeniem, że nie ode mnie wychodzi inicjatywa przyjęcia do partii, ale od egzekutywy. Nie zmieniłem jednak tekstu mojego wniosku, argumentując, że bez wystąpienia egzekutywy na pewno nie zgłosiłbym mojej propozycji przyjęcia do partii z prozaicznego powodu, że nie mam zamiaru nikomu się tłumaczyć, dlaczego to robię teraz, a nie kiedyś przedtem. I na tym zostało. Takie podanie rozpatrywano, potem oficjalnie przyjęto mnie na okres próbny, a wreszcie w roku 1959 gratulowano mi zostania pełnoprawnym członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Trwałem w niej 31 lat, nie żałując nigdy tego trwania, głównie dlatego, że nie widziałem alternatywy dla tego stanu bez uczucia zdrady dokonanej wobec, górnolotnie mówiąc, klasy robotniczej i nieustannych wysiłków środowiska tej partii wynikających z idei przeciwstawiania się panowaniu tych, którzy panowanie mieli za jedyny i bezideowy cel swoich wysiłków i dążeń.
W 1990 roku moja partia została rozwiązana i jej sztandar kazano wyprowadzić z Sali Kongresowej w dniu 29 stycznia tego roku. Historycy podają, że większość delegatów obecnych przy rozwiązywaniu PZPR utworzyła potem dwie nowe partie: Socjaldemokrację Rzeczpospolitej Polskiej i Unię Socjaldemokratyczną, co oznaczać powinno zakończenie „komunizmu" w Polsce, a narodziny socjaldemokracji. Czy zmiana ta uwidoczniła się w funkcjach „komunizmu" w Polsce, nie wiem. Żadna z nowych partii nie uznała się jednak za kontynuatorkę PZPR. Może to spowodowało, że w Polsce nastał na lewicy czas postkomuchów. Mój „komunizm" skończył się, gdy sekretarz (kobieta) Podstawowej Organizacji Partyjnej w Wydziale Finansowym Miasta Stołecznego Warszawy oddała mi teczkę z moimi dokumentami, jakie znajdowały się w tej POP. Nie odnotowałem, niestety, daty tego wydarzenia, przyjmuję więc, że 29 stycznia 1990 roku miało miejsce moje rozstanie się z robotniczą, a przez wielu nazywaną komunistyczną partią. Potocznie czasy te nazywano socjalizmem, niekiedy nawet z dodatkiem realnym, ale nie mam zamiaru rozwlekać tego tematu, czy zamieniać go w jakąkolwiek polemiką. Jedynie z ulubionej pasji poszukiwania aktualnych dla danych przypadków cytatów różnych ludzi zamieszczę tutaj bieżące w tamtych czasach sformułowanie na temat tego właśnie socjalizmu. Będzie to cytat autora sławnego swego czasu (1939 roku) warszawskiego „Alarmu" - Antoniego Słonimskiego, który w roku 1989 w swoim „Alfabecie wspomnień" zamieścił taką ocenę tego socjalizmu: „najpiękniejszą cechą socjalizmu jest.... wyzwalanie człowieka z ciemnoty i wyzysku. Socjalizm toruje drogę do awansu społecznego, tworzy nową inteligencję." Kto wie, czy nie uznam tych słów za wiekopomne dla tego, minionego już, ale niezapomnianego jednak i ważnego dla ludzkości okresu.
I dlatego pewnie, bo wcale nie z wrodzonej przekory, czuję się w dalszym ciągu „komuchem". Czy słusznie ? Czy mam do tego prawo ? Podwójną odpowiedź „Tak!" proszę nie przyjmować za jakąś prowokację lub „ścierne". Wynika ona z zimnej kalkulacji i z logicznego prześledzenia mojej pozycji w aktualnej rzeczywistości. Mam za sobą czteroletni staż najprawdziwszego robotnika fizycznego z wszelkimi jego cechami, jakie nadała mu praktyka pracy i doświadczenie życiowe. Było to wprawdzie
podczas okupacji, ale robotnicze sprawy niewiele różnią się w różnych ustrojach. Te z okresu rządów „niemieckich nadludzi" traktuje ponadczasowo, niemal laboratoryjnie w sferze stosunków międzyludzkich z udziałem proletariatu i pozostaną już takie do końca „moich dni". Dlatego czułem się swojsko w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która z nazwy i natury miała się zajmować robotniczą dolą. Szukałem w niej spraw i warunków, jakie powinny być rozstrzygane z uwzględnieniem priorytetu dla lewicy. Wszelkie prawicowe natomiast rozumowania traktuję i traktowałem zawsze jako antyrobotnicze, antyproletariackie, antylewicowe, a więc mi obce. A czy jestem partyjny czy nie, jest mi z tego punktu widzenia zupełnie obojętne. Z racji czysto ludzkich, wydaje mi się, że nie byłbym teraz dobrym członkiem żadnej organizacji. Każdą uważałbym za ograniczającą moją swobodę, możność wypowiedzenia się i czynienia tego, co chcę i kiedy chcę. A to, że poczucie potrzeby wolności dopadło mnie w okresie transformacji ustrojowej z kapitalizmem na czele traktuję jako szyderczy śmiech losu. Kapitalizm nigdy nie występował przecież pod sztandarami z takimi hasłami. Przy tym, traktując siebie jako pozostałość po okupacyjnej przynależności do klasy robotniczej, uważam poważanie i ochronę tej klasy za swój obowiązek obywatelski, humananitarny i po prostu naturalny. Przeciwstawnie zaś, za wypaczenia, za wrogość czy zdradę uważam opowiadanie się za prawicą tych wszystkich, do niedawna proletariuszy, którzy muszą wyżyć z pracy swoich rąk (i głów). I nie wyłączam z tego różnych rzemieślników i drobnohandlowców (nawet gdy są właścicielami prywatnych interesów), bo póki nie uzyskają standardu prawdziwego kapitalisty z cechami wykorzystywania pracy ludzkiej dla swoich prywatnych, głównie celebryckich celów stanowią przecież „mięso armatnie" możnowładców, a ono nie może być przecież częścią prawicy.
Nie do mnie należy rola oceny cudzych pozycji i znaczenia w społeczeństwie. Ale mam prawo posiadać i pielęgnować własną ocenę ludzi. A tu problemów takich, jak ten, czy lepszy Gwiazda czy Wałęsa, bez liku. Sądzę, że podobny problem mają i ci, którzy zechcą ocenić mnie - komucha. Mogę im podpowiedzieć to, co tu napisałem. Reszta należy już tylko do nich. Także wtedy, gdy zastosują w tej ocenie milczenie. I to jest w zasadzie wszystko, co mogę i powinienem powiedzieć na temat mojego komunizmu, a więc szacunku, uznania, może i współczucia dla tych, co pochodzą „z dołów" i nie uznają tych, co są teraz „u góry" za godnych rządzenia światem.
Zwracano mi jednak uwagę, że nie mogę zbyć milczeniem negatywnych ocen komunizmu, bo przecież docierały one do mnie, a i osobiście też sam niejedną uwagę i krytykę potrafiłbym zredagować z mojego doświadczenia oraz nieraz mocno się zadumać nad nimi. Istotnie, jest tych negacji sporo, a chociaż część pochodzi z przyjętego przez niektórych stanowiska, że komunizm to nieszczęście dla ludzkości i kara Boska za grzechy i przez to nie wymaga w ogóle komentarza, bo byłby on daremny i nieskuteczny, nie da się jednak mieć czystego sumienia bez analizy krytycznych ocen komunizmu, a zwłaszcza jego praktycznego funkcjonowania.
Przedstawiam więc swoje mniemanie o głównych wadach komunizmu. Polegają one na:
1. nieskuteczności w decyzjach gospodarczych i nieporadności w zarządzaniu tak całym państwem, w którym komunizm panuje, jak i ludzkim potencjałem w tym państwie,
2. praktycznym braku tolerancyjności dla innych idei poza komunizmem i niedopuszczeniu do pokojowej, naukowej czy parlamentarnej konfrontacji idei komunistycznych z innymi,
3. formie dyktatury w polityce i ideologii, co osłabia wpływ woli społeczeństwa na decyzje komunistycznego państwa,
4. udowodnionej empirycznie krwiożerczości ustroju komunistycznego, wyrażającej się w nieliczeniu się z ludzkim życiem w formie i w zasadach decyzji władz we wszystkich sferach postępowania komunistycznego państwa.
Nie miejsce tu, aby te wady uzasadniać i dyskutować na ich temat. Muszę przyznać, że dotyczy to zasadniczo bardzo wielu okoliczności, jakie towarzyszą komunizmowi. Jego wyjątkowość w sile i znaczeniu uwidoczniła się choćby i w tym, że mimo wielu bezpardonowych porównywań jego z nieludzkim faszyzmem nikt nie poważył się jednak na ustanowienie nad nim jednoznacznego osądu negacji lub potępienia, czy nawet wszechstronnej, bezdyskusyjnej krytyki. Trzeba tu jednak bezspornie przyznać, że ta pobłażliwość ludzkiego sądu bierze się głównie z ofiar i zasług komunizmu przy zniszczeniu i likwidacji największego zagrożenia dla ludzkości w postaci groźnej potęgi niemieckiej, włoskiej i japońskiej osi podczas II wojny światowej.
Ja sam ze sobą bardzo często i poważnie toczyłem niejedną polemikę na ten temat i jak dotąd, komunizm wychodził z nich zwycięsko, zwłaszcza gdy za jego obronę służyły warunki, w jakich przyszło mu istnieć, działać i decydować, z wojną, bezwzględnym obalaniem najwyższych autorytetów i tronów i z bieżącymi warunkami wewnętrznymi i zewnętrznymi na czele. Zasadniczym wnioskiem, wynikającym z tych polemik jest jednak konstatacja, że nie do pomyślenia jest powtórzenie drogi jaką szedł dotychczas komunizm w przypadku jego restartu w historii.
Dlatego też na koniec tej dumki zostawiłem dla czytających ją najsmaczniejszy kąsek czytelniczo - refleksyjny. Chciałbym wrócić do „carskiego" porzekadła, by uzasadnić jego mądrość. Czy w obecnej fazie rozwoju ludzkości komunizm ma rację bytu? Jest to bardzo jednostronna, krańcowa i bezwzględna forma rządzenia. W warunkach ożywienia zdecydowanych sporów ideologicznych może być bardzo atrakcyjna i chyba bezkonkurencyjna, jeśli chodzi o przebojowość. Ale czy obecne są takie czasy i czy takie powinny być te, które nadejdą, aby eksponować w nich te dotychczasowe cechy komunizmu ? Jest chyba zbyt wiele wątpliwości i niepewności, aby pozytywnie odpowiedzieć na to pytanie. Wyraźnie napiera się wymóg, aby dla tych czasów powstał ustrój, system zarządzania, ideologia lub inny jakiś twór, choćby religia, który zastąpiłyby dotychczasowe doświadczenia z panowania i pragnienia ludzkości za ideą komunizmu, a więc takim ruchem ludzi pracy i myślenia, który ukróciłby niepohamowaną, jak widać z dotychczasowych doświadczeń, żądzę korzyści i władzy prawicy, a zapewnił dostatek i poszanowanie dla lewicy. Niechaj się nawet nazywa komunizm, ale idealny.
I teraz, po tym absolutnym stwierdzeniu można mieć wątpliwość co do słuszności wygłoszonego na wstępie pewnika: DUMAŁ NIE DUMAŁ, CAROM NIE BUDIESZ, skierowanego do mnie. Nie ja jeden przecież opowiadam się za komunizmem. Niechaj więc i inni podumają. Może jednak będą z tego rezultaty ?