(zamiast wstępu)
Skoro już padły te słowa, nie mogę się wymigać od wyjaśnienia, co mają one znaczyć, jakkolwiek zżymam się niemal na wszystko, co będzie ich następstwem, bo są one zaprzeczeniem dotychczasowych zasad w moim pisarstwie.
Wytyczne dla mojej zabawy z literaturą wynikły z założenia, że będę pisał jedynie prawdę na wzór amerykańskiej dewizy: „the truth, the whole truth and nothing but the truth". A słowa z powyższego tytułu są właśnie zaprzeczeniem tej prawdy. Bo „dumki" mają już przecież swoje utarte od dawna znaczenie, ale nie takie, jakie ja chcę im tutaj nadać. To przecież tęskne, liryczne pieśni czy ballady, a nawet zamienione na utwory ściśle literackie, są wzorowane na takich właśnie pieśniach. Kiedyś znane były dumki poleskie, wołyńskie, podolskie czy nawet pokuckie lub naddnieprzańskie teraz skomprymowane są u nas do pieśni ukraińskich, nie zmieniły jednak ni treści ni formy. Moje dumki natomiast są dalekie od tych definicji. Mają oznaczać jakieś przemyślenia, przypomnienia czy refleksje dotyczące spraw dojrzałych ludzi, często bardzo dalekich od jakichkolwiek pieśni czy lirycznych pieni. Właściwą nazwą dla nich byłyby zapewne „zadumki". Pochodzi ona jednak od „zadumania", a ono jest jednobrzmiące niemal z „zadufaniem", od którego chciałbym być jak najdalej ze swoimi pisarskimi ciągotami. Dlatego zdecydowałem się na zasadniczą nieprawdę, ale dobrze brzmiącą i mającą właściwe znaczenie. Mądrzy Francuzi uważają te sprawy za ważne w twórczości. Mówią nawet: „Le ton qui fait la chanson". Ale, wiadomo, że nie tylko pieśń uzależnona jest od tonu, brzmienia, melodii. Ja gotów jestem sądzić, że jakość życia zależy od tego, co słychać na świecie. Niech więc zostaną tutaj moje „dumki", jako pochodne od dumania, a więc i od różnych „świątyń" i „innych zakamarków życia", które tak wiele nieraz znaczą.
Usilnie o to zabiegam, bo właśnie różne dumki a nie zadumki siedzą we mnie od dawna i czasem dość uporczywie dają znać o sobie. A to, gdy poruszam się po mieście autobusem, a znudzi mnie widok warszawskich ulic i domów, a to gdy w przychodni zdrowia oczekuję zbyt długo na wizytę u swojej pani doktór, a to, wreszcie, gdy myśl odbiegnie gdzieś od klawiatury komputera i zanurzy się w niedawną lub w starszą nieco przeszłość. Tak oto łamię moją zasadę „tylko prawdy" i proponuję wysłuchiwać dumek, które nie są słownikowymi dumkami. I uważam się za rozgrzeszonego z tych nieścisłości.
Jeszcze więcej skrupułów opada mnie przy zastosowaniu słowa „snem". Nie ma tu bowiem mowy o zwyczajnym, dosłownie codziennym odpoczynku i oderwania się od bieżących lub dłużej trwających spraw, ale o stanie, którego nazwę należałoby chyba zaczynać od dużej litery. Ma tu być bowiem mowa o Śnie Wiecznym, o Siostrze Snu Dnia Codziennego, czyli o popularnej, acz nie „oswojonej" Śmierci. I w dodatku o mojej. Rzadko bywa gościem moich myśli i nawet mam o to do siebie od czasu do czasu pewną pretensję, lecz usprawiedliwiam sie zazwyczaj swoją niewiarą w rolę śmierci, jaką dają jej religie. A na tym przecież polu Śmierć gra często główną, najważniejszą rolę. Zdaję sobie jednak sprawę, że na okoliczność tego niezwykłego gościa trzeba by chyba przygotować się do jego wizyty, a mimo to bardzo mi daleko do zajęcia się odpowiednio tym tematem. Wiem, że wszystkie obowiązki związane z tą wizytą spadną na głowy mojej Rodziny i to mnie w pełni uspokaja, bo mam do Wszystkich z Niej ogromne zaufanie i wiem, że nie uczynią niczego, za co mógłbym się gniewać lub wstydzić.
To gwarancja mojego spokoju, a ktoś małostkowy mógłby powiedzieć beztroski w temacie mojego „zejścia".
Co gorsze, frapują mnie najbardziej pytania dotyczące śmierci wiążące się z innym nazwaniem tego zjawiska czy wydarzenia. Czasem wręcz złości mnie i oburza, że nasi pradziadowie wymyślili tę nazwę „śmierci", tak zbliżoną do nazwy dla „śmieci", przecież ze sobą nawet frazeologoicznie chyba nie powiązanych. Chociaż, kto wie, czy w skali wszechświata i wszechczasów właśnie takie słowne powinowactwo nie jest jak najbardziej logiczne i usprawiedliwione. Ale brak we mnie tyle poszanowania dla pradziejów, aby dawać im tyle wiedzy czy przeczucia, że mogli dojść do powyższego wniosku przy układaniu pierwszego słownika języka polskiego. To nie te czasy, co teraz i nie takie, jak teraz warunki.
Ja, na przykład, w ramach moich słabości do leksykalnych nowości i ekstrawagancji, sięgnąłem aktualnie do Praktycznego Słownika Współczesnej Polszczyzny pani profesor Zgółkowej i tu, rozczarowany ogromnie, napotkałem na ubogie ujawnienie odpowiedników dla śmierci w pozycji „bliskoznaczne". Zaledwie „zgon" lub „skon" jest przy samym wyrazie „śmierć". Przy pojęciu „śmierci jako przenośni" jest nieco lepiej, bo znajdujemy pojęcia: „klęska", „cios", „koniec" i „kres". Dopiero przy „postaciach wyobrażających śmierć" może pohulać dusza artysty, bo znajdzie tam takie pojęcia, jak „anioł śmierci", „kobiety w bieli przypominającej ducha", lub „kobiecego szkieletu z kosą", a także „objęcia, szpony śmierci". Nie braknie satysfakcji przy śmierci „biorącej", „chwytającej", "kołaczącej do drzwi" czy „machającej kosą". Dopiero na końcu pojawia się tak wymownie i bliskoznacznie pasujące wyobrażeniom o śmierci pojęcie „kostuchny". I w nim znajduje też ukojenie mój leksykalny pęd do poszukiwania w śmierci czegoś nierodzinnego. Wraca bowiem pamięć o skautowych jasełkach ze stajenką, Herodem, Diabłem, pastuszkami i właśnie z tą Kostuchną. Brałem przecież udział w takich przedstawieniach w świetlicy sosnowieckiego Placu Szena grubo przed drugą wojną światową. I o dziwo, tamta Kostucha nie różni się wiele od dzisiejszej w moim wyobrażeniu. I pytam się jak swego czasu niezapomniana Stefania Grodzieńska: „Czy to dla nas dobrze ?"
I teraz dopiero można sobie naprawdę użyć przy wyobrażeniu, kto też mnie odwiedzi przy zakończeniu życia. Nie wykorzystam jednak tego faktu dla zamiany tutaj swojej wyobraźni w jedną z dumek. Mam pewność, że wystarczy tu ta wyjaśniająca sam tytuł i okoliczności, w jakich dumki powstają.
Przy takim wstępie nie ma przeszkód dla wspomnień i fantazji.