Przypadkiem, przez ułamek chwili obejrzałem w gdańskiej telewizji fragment filmu o gdańskim pisarzu, ikonie uniwersyteckiej humanistyki. Pisarz siedział przy biurku w dębowym gabinecie, otwierał album, wyjmował fotografie i opowiadał o swoim okresie niemowlęcym, i wczesnym dzieciństwie. Po chwili sięgnął gdzieś na bok i niemalże jak relikwię, zaprezentował skrawek materiału – becik, który „jakimś cudem ocalał”. A ja pomyślałem: jaka szkoda, że nie zachowała się pieluszka z kupką. Potem było cięcie i pisarz parł na widza reklamową aleją oliwskiego parku, z którego usunięto spacerowiczów. Szedł godnie z rękoma w kieszeniach swego grandilokwentnego długiego płaszcza, którego poły rozwiewały się. Patriarchalnie siwa przystrzyżona broda okalała szczękę, luksusowe buty dyskretnie poskrzypywały.
I wtedy przypomniałem sobie kilkusekundowy filmik, który nakręcił ktoś telefonem komórkowym. Filmik przedstawiał Tadeusza Konwickiego, jak się okazało na kilka dni przed śmiercią. Konwicki zgarbiony, pochylony do ziemi, z rękoma w kieszeniach wymiętego prochowca, w wypychanych na kolanach spodniach, rozczochrany, szybko przecinał idąc na skos, jakąś boczną warszawską ulicę. Pomyślałem, że jeden but Pisarza droższy jest od całego przyodziewku Konwickiego. Zaś cała twórczość Pisarza, mniej warta od jednej sznurówki ze zdeptanych, wykoślawionych butów Konwickiego. Jaka szkoda…