Już z tytułu książki wiadomo, że Krzysztof Lisowski proponuje czytelnikowi odbycie podróży. Domyślać się też można, że ten przewodnik wojażera, tylko z nazwy jest przewodnikiem. Pisarz nie będzie nas oprowadzać – tak jak to robi zawodowy przewodnik – a jedynie zapisywać swoje spostrzeżenia, snuć refleksje, dzielić się przemyśleniami. W jakim kierunku zatem wyrusza? To ciekawe, ale dla Lisowskiego właściwie istotny jest tylko jeden kierunek: południowy (wyjątki od tej reguły są chyba tylko dwa: Gotlandia i Darmstadt).
Pasja odkrywania kultury antyku wybrzmi w nim najmocniej, stąd można przyjąć, że pisarz czuje silne powinowactwo z tamtym obszarem kulturowym. Dotyczy to na równi umysłowej potęgi starożytnych Greków i Rzymian. Niemniej rozczarowani mogą poczuć się ci wszyscy czytelnicy, którzy chcieliby, żeby te historie były jako tako ułożone. Nie ma tam żadnego klucza kompozycyjnego. Lisowski, niczym konik szachowy, porusza się po mapie Europy. Po Krakowie przeskoczy do tureckiego Bodrum, stamtąd do niemieckiego Darmstadt, a dalej do Hierapolis. Również chronologicznie nie ma tam żadnego układu. Wojaże sprzed kilku zaledwie lat mieszają się z tymi odbytymi jeszcze w dzieciństwie czy młodości. Uwagę czytelnika może wzbudzić podróż, odbyta jeszcze w epoce Gomułkowskiej do Tuapse w Krasnodarskim Kraju, opodal kurortu Soczi nad Morzem Czarnym. Pamięć Lisowskiego nie zawodzi, pamięta dokładnie, że mały kwas chlebowy kosztował 3 kopiejki, a duży 6 i że pięknie kwitły mimozy. Ale istotniejsze jest ostatnie zdanie, podane tak jakby od niechcenia, że tam właśnie zaczęła się dla niego Grecja, bo Tuapse to dawne Nikopsis. I już mamy punkt zaczepienia; kultura antyczna towarzyszy pisarzowi od najmłodszych lat.
Czytelnik już od pierwszych stron książki wie, że właśnie taki śródziemnomorski klimat będzie dominujący. Tam na południu Europy, w basenie morza, które jest kolebką naszej cywilizacji, pisarz czuje się jak ryba w wodzie. O ile tom jest zdominowany przez te grecko-włoskie reminiscencje, to moją ulubioną jest opowiastka z Pragi, gdzie autor zabiega o spotkanie z Bohumilem Hrabalem. W końcu w znanej na cały świat praskiej knajpie „Pod Złotym Tygrysem”, której autor „Postrzyżyn” był znanym bywalcem, dochodzi do spotkania. Jest rok 1980. Dziwny to czas, za stołem siedzą nietuzinkowi ludzie. Filozofowie, filologowie, naukowcy zwolnieni z uniwersytetu, w komunistycznej Czechosłowacji w najlepszym bądź razie mają szansę na posady parkingowych i palaczy.
Po latach pisarz powróci do Pragi. Zje gulasz i wypije gambrinusa, dziesiątkę. Oczywiście wspomni przy tym dawne lata i mistrza Hrabala.
Myślę, że Lisowski będąc już na tym turystycznym trakcie, mógłby nam sporo opowiedzieć o Atenach, Salonikach, Rzymie, Florencji, Wenecji. To jednak nie jest jego celem. Teksty o znanych, wielkich miastach, o Rzymie, Florencji, Wiedniu są skrótowe (o tym ostatnim dokładnie trzy zdania). Ale to wszystko ma sens, żeby nie powielać schematu, żeby nie popaść w dydaktyzm. Mamy wszakże do czynienia ze świetnym pisarstwem, lekko poetyckim, bez zbędnego sentymentalizmu, bez tezy w stylu: „choć pokażę ci jaka jest Europa”. To wszakże również odróżni prozę Lisowskiego od takich typowych umoralniających powiastek oświeceniowych, w których główny bohater też się przemieszczał, ale one zostały napisane w jakimś konkretnym celu, choćby żeby obalić bądź wyśmiać konkurencyjne poglądy filozoficzne. U krakowskiego pisarza to wszystko jest niewymuszone, podane z dużym dystansem i luzem. Zwraca się on przy tym w stronę miejsc mniej znanych, z których wytryska poetyckie źródło. Choćby takie toskańskie San Miniato, uchwycone przed sezonem, sprawiające wrażenie miasta opustoszałego, gdzie o dawnej świetności można się dowiedzieć jedynie z lokalnego muzeum, gdzie gołębie rano pukają w szyby, budzą gości, a po pustej, hotelowej knajpce przechadza się trzech kelnerów.
A co Lisowski powie nam ciekawego o Polsce? Ostatecznie, kilkanaście slajdów jest też z naszego kraju. I tu ciekawostka, a nawet pewna geograficzna prawidłowość. Pisarz opisuje jedynie Polskę południową, najchętniej Kraków i okolice, ale też wybierze się do Przemyśla, Sandomierza, Sanoka, Dęblina i kilku innych miejscowości. Pośród tych miejsc, zwraca uwagę „Niedzielna giełda”. Tam właśnie, na tym „targowisku bezcennej przeszłości”, nachodzi go refleksja, że kiedyś to wszystko, jakiejś 50 lat temu, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, było jeszcze prawdziwe. Ta myśl pozostanie z czytelnikiem, już po zamknięciu książki. Na takiej giełdzie można odnaleźć chwile, które uleciały, a teraz wracają, pod postacią książki czy winylowej płyty. Ale dzięki temu, że Lisowski bardzo umiejętnie porusza się też w polskiej strefie czasowej warto powiedzieć, że nie popełnia tego błędu co inni, którym najbliższe jest to, co najdalsze. O nie, nawet jeśli zabrzmi to staroświecko, trzeba to powiedzieć, że pisarz dobrze zna tego typu mielizny.
Styl Lisowskiego oszczędny, czasami zdania mają charakter jedynie sygnalizacyjny. Chciałoby się usłyszeć więcej. Ta skrótowość, dążenie do kumulacji, to wpływ poezji. Bo pewnie od poezji nie można się już uwolnić, człowiek z takim poetyckim bagażem jak Lisowski musi go dźwigać, tak jak Syzyf swój kamień, gdziekolwiek się nie znajdzie. Ta skrótowość wyklucza moralizatorstwo, owszem, pisarz trochę opowie nam o kulturze antyku, o tym, że Odyseusz „był wielce obrotnym”, że stoickie poglądy Epikteta przejął Marek Aureliusz i że w Sparcie wciąż poszukują szczątków Menelaosa. Powie nam też sporo o tych, którzy przed nim zostali zarażeni śródziemnomorskim bakcylem, o Jarosławie Iwaszkiewiczu, który tak bardzo polskie „Panny z wilka” napisał na Sycylii, o Sandorze Máraiu, który w usta Penelopy wkłada ciekawe słowa o jej mężu i przytoczy fragment nieśmiertelnego wiersza K. Kawafisa „Itaka”.
W „Niektórych miejscach na ziemi” pisarz zawarł też teksty bardziej ogólne. Choćby takie „Morza”, czy „Schody”. W tym drugim udało mu się zawrzeć metaforę ludzkiego życia. Już w dzieciństwie stawał przy schodach, oczekując aż matka wyjdzie z pracy. Później biegł po nich z nowymi tomikami poetyckimi, ale też do chorych i umierających. Te schody, są jak u Heraklita, gdzie raz poruszamy się w dół, a raz w górę, raz biegniemy po szczęście, innym po cierpienie, ale za każdym razem to jest ta sama droga. Chyba że – jak Lisowski w chorwackim Rovinje – rezygnujemy z wejścia na górę, co chyba jednak autorowi nie przydarza się zbyt często.
Krzysztof Lisowski, Niektóre miejsca na ziemi. Przewodnik wojażera, Krakowska Biblioteka Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Kraków 2017.