Kiedy w kinie oglądam jakiś zachodni seans filmowy, moją uwagę zawsze zwracają dialogi prowadzone przez bohaterów. Różnią się one, i to często bardzo się różnią, od naszych przyzwyczajeń kulturowych, sposobem prowadzenia rozmowy. Wnikliwością analiz, dociekliwością, a przede wszystkim szczegółowością wyjaśnień dotyczących poruszanych tematów. Zwłaszcza w aspektach rozumienia sposobu postępowania drugiej strony.
Jeśli młodzi ludzie rozmawiają na przykład o swoich uczuciach, każde z nich ujawnia swoje myśli, uzewnętrznia odczucia powodowane określonymi sytuacjami, czy zachowaniami partnera. Przyznając, lub nie przyznając drugiemu racji, dokonuje analizy jej powodów.
Czasami myślę wtedy sobie, że Anglicy, Francuzi, czy nawet Amerykanie, są od nas nie tylko bardziej wrażliwsi, ale wręcz bardziej elokwentniejsi, bardziej rozwinięci intelektualnie, kulturalniejsi w zachowaniach i uważniejsi w wyrażaniu swoich poglądów i myśli.
Teoretycznie byłbym w stanie sobie to wyjaśnić naukowo. Że to na przykład wynika z narodowych temperamentów. Bo weźmy takich Włochów. Z powodu ich wyjątkowego „rozgadania” nie przepadam nawet za filmami włoskimi. – Nadmiar słów i emocji, a na dodatek ten melodyjny zaśpiew i krzykliwość, powodują u mnie często gęsią skórkę. – Mamma mija ! – chciałoby się zawołać.
A spójrzmy na różnice pomiędzy osobnikami płci odmiennej. Mężczyzna zawsze będzie mniej romantyczny, bardziej powściągliwszy od kobiety. A kobieta sentymentalniejsza, subtelniejsza i bardziej podatna na krzywdy, zło i okrucieństwo. – Genetyka. Czyli… tak nas stworzono.
W czym więc problem? Ano, moim skromnym zdaniem, właśnie w wychowaniu, w kulturze i nawykach, jakie zwłaszcza ze sobą niesie tak zwany duch czasu.
Kiedy dorastająca latorośl zwraca się do swojego rodowitego rodzica z pytaniem, czy może pod jego nieobecność urządzić w domu prywatkę, najczęściej usłyszy jednoznaczną od niego odpowiedź: Nie! – A na kolejne pytanie dlaczego nie, dopowiedzenie: Nie, bo nie! – I koniec, i basta.
O tym, co w takim momencie poczuje dziecko, rodzic nawet nie pomyśli. Nie pomyśli, że taka odpowiedź u jego syna, czy córki, może wywołać swoisty opór psychiczny, bunt, a nawet potrzebę przekornego zachowania.
Anglik, Francuz, czy Amerykanin tak nie postąpi. Tamtejszy rodzic przygarnie do siebie latorośl, popatrzy mu w oczy z miłością i wygłosi krótki, ale przekonujący wywód wyłuszczający powody odmowy, lub warunki przyzwolenia.
To tylko jeden z przykładów. Mógłbym wiele takich z obszaru postępowania z dziećmi nie tylko przez rodziców, ale również i wychowawców szkolnych przytoczyć jeszcze. Wszystkie będą podobne, w których… nasze Nie, bo nie! zawsze będzie dominować. Nie o wychowaniu młodzieży jednak chcę pisać, ale o naszych narodowych przywarach egoizmu, zarozumiałości i narodowej przekory. O narodowym przeświadczeniu, że jako Polacy, jako naród w ogóle, jesteśmy kimś lepszym, bardziej znaczącym, spełniającym jakieś posłannictwo, czy misję dziejową.
Spójrzmy na naszych polityków. I porównajmy ich zachowania z politykami innych krajów. Obserwowałem niedawno polityków naszych sąsiadów, w ich programach telewizyjnych. - Ludzie! Tego nie da się porównać. Tam polityk to osoba kulturalna, prawie (każdy) jak profesor. Polityk wyraża swoje opinie bez zbędnych emocji, polityk szanuje partnera i rozumie, że on też ma swoje poglądy i może swobodnie je wyrażać. Nie narzuca więc swoich racji, ale je przedkłada. Polemizuje z drugim politykiem, wysłuchując jego opinii. Dokumentuje swoje racje, przedstawiając argumenty, którymi się należałoby posłużyć.
A u nas? – Nie, bo nie!
Nie, bo nie! Bo ja jestem z przyzwolenia suwerena, z partii rządzącej. A skoro mnie wybrał naród, mogę wszystko. Decyduje ten, kto ma władzę, choćby nie miał racji. Racja leży po stronie tych, którzy uzyskali większość w parlamencie i tylko to się liczy, reszta nie ważna…
To zachowanie polityków przypomina mi despotę – ojca, który zamiast wytłumaczyć dziecku powód swojej odmowy na prywatkę pod jego nieobecność w domu, krzyczy do dzieciaka: Nie! Bo nie! – pytając przy tym – Zrozumiałeś?
A co tu rozumieć?
To jednak takie proste. Tak, jak brakiem kultury i despotycznym postępowaniem ojciec niczego dobrego nie wskóra, niczego dobrego nie wskóra także polityk postępujący podobnie do despotycznego rodzica. I chociażby zarówno rodzicowi, jak i politykowi wydawało się, że „Nie, bo nie!” wystarczy, by postawić na swoim, doświadczenie mówi, że na ogół skończy się to porażką, i jednego i drugiego.
Europa to kontynent wielu państw i narodów. Każde z państw ma swoją kulturę, historię i… współczesną osobowość prawną. Swoją armię, swoją godność i szczegółowe plany dotyczące rozwoju. Śmiesznym jest ten, kto współcześnie marzy, nie mówiąc już w ogóle o tym, że głośno przy tym mówi, bo tak myśli, iż Polska może mieć do spełnienia misję naprawy Europy i doskonalenia jej państw narodowych.
A co Polakom do nas Niemców, Francuzów, Holendrów… - pomyśli sobie niejeden dotknięty tym obcokrajowiec. Najpierw niech naprawią sytuację u siebie. Misję to miał papież Jan Paweł II, mógłby ją mieć Kościół, gdyby sam nie uwikłał się w politykę i afery moralne. Tylko instytucje nadrzędne mogą mieć do spełnienia misję, lub jakieś misje, czyli… jak już kto (co), to najwyżej Europejski Parlament.
I oby nie mylił się Mikołaj Rej, oby jego słynne powiedzenie o gęsiach nie nabrało nowego wymiaru, iż: Polacy jak gęsi. Choć swój rozum (język) mają.
A dlaczego? Bo: Czynią wrzask na swym podwórku, szczypią wszystkich po łydkach i głośno gęgają.
Najwyższy zatem czas by nasi politycy zaczęli analizować swoje postępowanie w oparciu o zdrowy rozsądek i zasady prawne. By racjonalnie myśleli posługując się bogatymi doświadczeniami poprzedników i naukowymi zasadami rozwoju społecznego. Samo „Nie, bo nie!” nawet w historycznej przeszłości, gdy znane nam Polakom było, jako Liberum veto, niczego dobrego dla Polski i Polaków nie przyniosły. I warto o tym pamiętać.