Nie jadł od chwili, gdy zbiegł z obozu. Dobrzy ludzie spalili jego pasiak, przyodziali w stare zużyte łachy, lecz nie nakarmili go, ponieważ oni też byli głodni. Czekał więc z rozpaczliwą nadzieją, że uda mu się zdobyć trochę pożywienia, i na pociąg w którym nie byłoby żołnierzy, i w którym mógłby się stosunkowo bezpiecznie schronić. Ale kursowały one rzadko i były straszliwie przepełnione, a on nie zdołałby walczyć o miejsce. Więc czekał nadal, z pokorą wypędzonego bezpańskiego psa.
Zobaczył ją nagle, jak wyłoniła się spomiędzy plątaniny nóg, rozglądając się nieufnie wokół. Jej umorusana buzia wyrażała przestrach, co upodobniało ją do zaszczutego zwierzątka. Ubrana była w lekką kolorową sukienkę, a na drobnych stopach miała letnie sandałki. Ale nie te szczegóły przyciągały jego uwagę, jak zaczarowany wpatrywał się w jej dłoń, w której ściskała, aż dziw że widział to tak wyraźnie, wygniecioną skibkę chleba. Ślina dławiła mu krtań, kiedy podejmował decyzję.
Powoli oderwał się od ściany, z trudem zmierzając w jej kierunku. Dziewczynka, może sześcio lub siedmioletnia, zareagowała niemal natychmiast, wiedziona chyba tylko przeczuciem czy instynktem, i zaczęła wycofywać się w stronę, z której wyszła. Oboje spoglądali na siebie w napięciu, odległość między nimi nie zmniejszała się, bowiem nie byli zdolni do gwałtowniejszych działań. Ale połączyła ich dziwna niewidoczna więź, jaka wytwarza się czasem u napastnika i ofiary.
Zamiar, który podjął, przerastał go bezlitośnie. Posuwał się niezdarnie, oddychał ciężko, a przed oczyma wirowały mu czarne zwidy. Wysiłek na który się zdobył, owładnięty nadzieją sytości, stawał się z upływem czasu coraz bardziej nie do zniesienia, trwał już tylko ostatnim nakazem woli. Zaciskał zęby, i szedł przed siebie, wyciągając ręce jak ślepiec, zagubiony w ciemnościach. Ziemia pod jego krokami falowała, chwiała się i kołysała, cudem jakimś unikał upadku. Gorączkowo starał się uchwycić rozbiegane myśli, koncentrując się na jednym wyłącznie pragnieniu i jednym celu - niewielkim kawałeczku chleba, który urósł w jego wyobraźni do rozmiaru wszechrzeczy.
Na krótki, przerażający moment rozdzielił ich wartki strumień pasażerów, którzy z wagonów parli ku wyjściu, w pośpiechu i bez oglądania się na innych. Roztrzęsieni, chronili swoje bagaże, które były często najcenniejszym dorobkiem ich życia. Dworzec zwolna pustoszał, ciżba przerzedzała się, gwar splątanych głosów stopniowo milknął, przechodząc w
chłodną ciszę. Ale to wszystko znajdowało się poza zasięgiem jego uwagi, on widział tylko ją, małą figurkę w taniej perkalowej sukience, z pobrudzoną twarzyczką i rączką, w której skrywała skarb.
Potknął się i padł na kolana, nie czując nawet bólu. Próbował się podnieść, lecz zawiodły go siły. Dalej mógł już tylko pełznąć, nie rezygnując z walki. Cel był blisko, choć dla niego nieosiągalny. Dziewczynka okazała się wytrwalsza i bardziej uparta, niż wcześniej mu się zdawało. Szła jednak coraz wolniej, raz za razem przystając i oglądając się za siebie. Sprawiała wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiała, coś nie dawało jej spokoju. Naraz zatrzymała się i odwróciła. Patrzyła na niego, a w jej spojrzeniu nie było nienawiści ani lęku. Natomiast dojrzał w nim coś, co go zaskoczyło i zadziwiło. Głęboką litość i żal.
I z przeraźliwą jasnością dotarło do niego, że jest ona równie głodna jak on, ale zachowuje ten chleb dla kogoś, kto jest ważniejszy niż ona sama. Mierzyli się wzrokiem w niemym bezruchu, dwa schwytane w pułapkę zwierzęta, zagubione i nieszczęśliwe. I wiedział już, że przegrał, i że nie zdobędzie tego wspaniałego i ponad wszystko wytęsknionego kęsa strawy. Lecz ona, z dziecięcą wrażliwością musiała wyczuć cały nieogarniony ogrom jego udręki i ów gasnący błysk żebraczej prośby, bo nagle, jakby zniewolona przemożnym impulsem, wyciągnęła dłoń, podając mu schowaną w niej kromkę. On jednak potrząsnął głową i gestem ręki nakazał jej odejść. Zrobiła to, czego żądał, niechętnie, urażona i zdumiona, że wzgardził jej największym darem.
Wtedy zaczął płakać.