KILEROM – przez jedno „L” pisanym
Owszem, z podobną SZKARADĄ genialna estetka – PIEKLICA – sobie poradziła; wymusiła na Szlacheckim – juniorze wybudowanie ścianki odgradzającej kuchnię od salonu – żadnych EUROKUCHNI!!! A dodała do wnętrza kuchennego parę jeszcze innych RUSTYKALII – ot, chociażby zdumiewający stół drewniany z niemalowanych desek, którego brzeg był zwieńczony ustawionym na sztorc (niczym ogromną buławą) drewnianym tłuczkiem do mięs;
ale PANI EGUCKA kochała przestrzeń w pomieszczeniach, nie darmo w ogromiastych pokojach pałacu panów von HOFF pomieszkiwała, zatem: żadnych ŚCIANEK! W ślady PIEKLICY nie pójdzie... nieee! Pierwszą rzeczą, poprzedzającą REMONT, jaką musi wykonać, to WYRĄBAĆ KUCHNIĘ! Kiedy to umyśliła, postanowiła tego dokonać NATYCHMIAST – lepsza PUSTKA od tego miętowego GARA. Powodowana BLIŹNIACZĄ niecierpliwością – pewną nawet nerwowością, wybiegła przed dom.
Obok apartamentowca, tuż za płotem, budowano kolejną posiadłość, krzątali się tam robotnicy; nie bacząc na zdumioną minę kierownika budowy – PACYFIKUJĄC go nawet groźbami odszkodowań za nocne hałasy na budowie – PANI EGUCKA zgarnęła dwóch budowlańców i nakazała NATYCHMIAST wyburzyć swoją kuchnię.
Pod wieczór już koczowała na rumowisku: stosy wygarniętych z szaf kuchennych akcesoriów zapełniało posadzkę salonu; z kuchni pozostała jedynie kuchenka i ogołocony z obudowy szkielet zlewozmywaka z kranem – resztę kuchni – raczej już jej wspomnienie, wyniesiono na śmietnik, skąd po chwili ZBIERACZE MENELOWACI wywieźli ją wózkami, rowerami, do tajnych SKUPÓW? Na złomowiska? Tego PANI EGUCKA nie wiedziała – wiedzieć nie chciała, bo zrobiło się jej naraz tej BRZYDULI żal... cóż, parę ładnych lat wraz z nią egzystowała.
– Jak było, tak było – Stasia od św. ZYTY Z GÓRY zajęczała – ale był porządek, a teraz... szkoda gadać... – Takie GŁUPOTY! PANI EGUCKA – MAŁPIEGO ROZUMU dostałaś…
PANI EGUCKA zamilkła – może nawet i trochę spokorniała, bo DOM? STAJNIA AUGIASZA chyba w jej życie się wdarła – przerosło to jej, nawet wybujałą przecież, wyobraźnię, kiedy te nieistniejące już szafy wypuściły na wolność stosy osobliwych przedmiotów… gracików… nigdy nieużywanych – a przechowywanych; teraz radośnie rozwalonych na podłodze… rozbebeszonych… zadowolonych – no taak – PLANKTON DEMOKRATYCZNY zawsze ANARCHIĄ szczęśliwy, WOLNOŚCI się domagający – tylko ENTROPIĘ namnażał – ją akceptował… Ooo… nie dom to, w którym KSIĘŻNA TWERSKA panowała i zawsze rację miała… bo teraz ten PLANKTON!!! PLANKTONOWA STAJNIA – nawet gorsza od tej Augiaszowej; teraz nawet jej ukochane papierzyska świstkowe do tego bałaganu dołączyły – na sekreterach, stołach, nawet podłodze się roztańczyły były.
A tam w GÓRZE Stasia od św. ZYTY już rąk nie załamywała, tylko łkała: już nie do opamiętania, ale do OPRZYTOMNIENIA PANIĄ EGUCKĄ wzywała: PANI EGUCKA! Ten ISTNY w twoim domu zapanował: ukazał ci niedościgniony porządek PIEKLICY, byś opanowana zawiścią strasznym grzechem pychy grzeszyła! Sama mi opowiadałaś, że ten twój jakiś wielki DANTE będąc w PIEKLE widział, że na jego DNIE właśnie PYSZAŁKI!!!
Jakby na potwierdzenie tego, że ISTNY i jego piekielne moce istnieją, we wszystkich przewodach wentylacyjnych apartamentowca straszliwa wichura zawyła, zerwanym listowiem, nawet gałązkami w okna uderzyła, poprzez uchylony świetlik w przeszklonym dachu na klatkę schodową się wdarła, w drzwi wejściowe załomotała, zaś na budowanej obok posiadłości z wielkim hukiem metalowe ogrodzenia runęły, a wysoki – nieba sięgający budowlany żuraw – przecież jakowymiś klocami budowanymi obciążony – kręcił się w kółko, niczym karuzela.
Prawda! Straszny KSAWERY HURAGANOWY miał nadciągnąć i właśnie się to stało! Trzeba choć świetlik domknąć! PANI EGUCKA na klatkę schodową wybiegła, by stojąc na drabinie przeciwpożarowej i mocując się z klapą włazu, dom ratować! Nawet się na tej drabinie zachwiała, ale jej gimnastyczne PORANNE WYGIBASY – WYGIBY– jak to Stasia od św. ZYTY zwała – się prześmiewała, pozwoliły jej zwinnie zeskoczyć i jak kotu – na cztery łapy na posadzkę mezaninu opaść.
Powróciwszy do mieszkania, natychmiast zasunęła wszystkie żaluzje i przy akompaniamencie piekielnych świstów i wycia wichury w wentylacyjnych przewodach na wszelki wypadek, gdyby elektrownia światło wyłączyła, odszukała kandelabr i zapałki…
Nastał wieczór i jego ponurość wraz z tymi odgłosami huraganowatymi, nawet w to odgrodzone żaluzjami miejsce docierała… Przydałaby się jakaś kolacyjka – pomyślała PANI EGUCKA, bo prawie cały dzień nic nie jadła, więc zgłodniała. Nawet Stasia od św. ZYTY pierwszy raz tego dnia ten pomysł PANI EGUCKIEJ zaakceptowała i znów z tej GÓRY przytakiwała:
– Jak się cosik na ruszt wrzuci, to zaro człek normalnieje; posil się PANI EGUCKA i prześpij… wyzdrowiejesz, z tych twoich głupot wybrniesz – pocieszała.
Kolacja?! W ruinach byłej kuchni?! to nie była łatwa sprawa – PANI EGUCKA w tej ruinie poszukiwała noża i widelca, wygrzebywała z wiklinowych koszy wypełnionych po brzegi porcelaną jakoweś naczyńka zdatne do picia... Ooo... może dzbanuszek do śmietanki – można by z niego popijać z dziubka? a może ćmielowskie naczynko da musztardy z serwisu obiadowego praSzlacheckiej? bo może porcelanowy kieliszek do jajek malowany ręcznie w błękitne kwiatuszki? chyba nieee… co z tego, że porcelana z MEISSEN, kiedy dałoby się z niego wypić jedynie maleńki haust jej ulubionej herbaty – oczywiście, że z BŁĘKITNYM SŁONIEM! Tylko ta herbata potrafiła zawsze przywrócić jej równowagę duchową.
Woda w czajniku bezprzewodowym się teraz zagotowywała; mruczała – pomrukiwała tak samo prawie, jak w KUCHNI DZIECIŃSTWA PANI EGUCKIEJ, kiedy to Stasia od św. ZYTY w miedzianym czajniku, na prawdziwym ogniu rozpalonym w WESTFALCE ją zagotowała… Uspokajała? Skąd?!!! Ksawery nagle coś na ulicy roztrzaskał z impetem, a potem załkał…
Nareszcie popijając herbatę – z tej ćmielowskiej musztardówki jednak – PANI EGUCKA sobie przypomniała ZAKOPANE… ten upiorny HALNY… aha! Górale gadali, że w taki HALNY ludzie w Zakopanem się wieszali… ten ISTNY stryczki na gardła im zakładał…
Jakby w odpowiedzi na to przypomnienie, z wielkim hukiem ostatni obraz wiszący na kuchennej ścianie spadł, a jego oszklenie rozbiło się w drobny mak!
PANI EGUCKA przerażona – przestraszona się teraz herbatą krztusiła, bo na dodatek Stasia od św. ZYTY znowu... to RADIO ŚWIATŁO GABAONU… zagadało – nadawało…
– Ten KSAWERY... też wydał teraz temu ISTNEMU kogoś na zatracenie... może i powieszenie… STAŁO się…
Rumowisko zajmujące całą przestrzeń podłogową salonu żyło teraz WŁASNYM ŻYCIEM... prawdę mówiąc używało sobie, a właściwie WYŻYWAŁO się na PANI EGUCKIEJ – mszcząc się na niej za lata uwięzienia w tych wyrąbanych już, nieistniejących szafach; tej nocy spać nie dawały udręczonej PANI EGUCKIEJ a to dziwaczne szmery? (nieee… MYSZY tu nie było; na szczęście, bo PANI EGUCKA MYSZY się bała), a to SZKŁA jękliwe pobrzękiwanie, jakieś PODZWONNE dla tego – być może? WISIELCA? kulistych przedmiotów po posadzce turlanie – czyżby dalsze ROZWALANIE? Wszystko w kulistość atomu się przemienianie…, bo cały dom – mieszkanie teraz IN STATU NASCENDI?
Wrzucona w kąt pozytywka samoistnie MARSZA ŻAŁOBNEGO CHOPINA ZAGRAŁA – jakby już pogrzeb dla rzekomego wisielca aranżowała!? nawet meble – sekretery, siemmlerowska kanapa, stół owalny (rzecz piękna nie powinna posiadać przecież kątów) z piękną kargą, zacisnęły wokół salonu pętle tak ciasną, że tylko wąskim przesmykiem popod ścianą można się było przemknąć w kierunku drzwi wiodących do sypialni pana Szlacheckiego – jedynego miejsca, do którego nie zdołał wtargnąć szalony remont PANI EGUCKIEJ? Ależ skąd! PANI EGUCKA przecież jedynie kuchnię wyrąbała, a potem? ruszyła lawina: ENTROPIA... samoistnie wzrastała w postępie geometrycznym! Nie do opanowania... Bo przedmioty nadal hasały a hasały! Nawet dojścia do otomany wzbraniały, na której zdrożona takim pomieszkiwaniem PANI EGUCKA głowę swą złożyć chciała – od tego, co rozpętała można się było uciec jedynie w sen...
A przedmioty się mściły nadal: PANI EGUCKA przez nie przeskakiwała, nogi o jakoweś PAKI z drewna nieheblowanego odzierała (skąd się ich naraz tyle wzięło? Aha! Od studentek z parteru je pożyczyła, by je wypełniać... napełniać... przepełniać przedmiotami, o których już dawno zapomniała, niektórych nawet nie poznawała), gdy tak próbowała dotrzeć do posłania? raczej legowiska zmierzwionego – na szczęście czystego, bo brudu PANI EGUCKA by nie zniosła.
Kiedy nareszcie popod kocyk się wsunęła, nawiedziło ją na pograniczu jeszcze JAWY, a już SNU coś TAKIEGO? niby JAWA – niby SEN... ale ten SEN? Już kiedyś – choć nieco odmieniony – RZECZYWISTOŚCIĄ w jej życiu był.
Coś podobnego chyba dość często Cecylii PUCHÉ się zdarzało – zdarzać musiało, bo często – zwłaszcza na spacerze – wykrzykiwała:
– DÉJA VU! – co oznaczało ni mniej ni więcej, że to co właśnie oglądała, już kiedyś widziała – widywała. – Takie jakoweś zaburzenia pamięci czy co? – dopytywała… PARAMNEZJA czy co? Jakoweś zaburzenia pamięci? Taak… na pewno to wszystko co widywała – przeżywała, zdarzyło się jej onegdaj, kiedyś? Zatem teraz po raz wtóry… znów… ZŁUDZENIA przeżywanych wydarzeń nawiedzało PANIĄ EGUCKĄ z całą siłą…
... PANI EGUCKA ponownie podążała ulicą 27 Grudnia w kierunku Placu Wolności, ale doń nie docierała... zatrzymywana się na rogu ulicy Ratajczaka i wchodziła do CAFE GAZETA...
Było to we wtorek – we wtorki bowiem, południową porą, zestawione kawiarniane stoliki w tym wnętrzu, oblegała poznańska BOHEMA? Noo... nie przesadzajmy – raczej różnego autoramentu świat artystyczny: poeci, malarze, trochę świata nauki... humanistyka, lekarze – też.
Prym wodził, niczym ZEUS na OLIMPIE, nestor poznańskich poetów; RYSZARD DANECKI... biała broda, białe bokobrody... w stroju stylem ucharakteryzowanym na przedwojennego inteligenta... marynarka w pepitkę, brązowawa – jedyna artystyczna ekstrawagancja, to czerwony pulowerek, a pod nim czarna koszula. Lewą dłoń wspierał – obejmował z nonszalancką elegancją udo, prawą powiewał kartą papieru; wiersz nowy – POEMAT chyba, bo się na tej karcie ten tekst rozpierał i głosem wzniosłym, sprzeciwu nie znoszącym, oświadczał, że otwiera posiedzenie KILERÓW – pamiętajmy! przez jedno „L” pisanych – dodawał – bo nie mordercy my! ale KLUB INTELIGENCJI LEWITUJĄCEJ – gdyby ktoś nie wiedział.
Po tych słowach KILERZY zaklaskali, domagając się tym samym, by MISTRZ DANECKI ów POEMAT – tę ODĘ DO MŁODEGO ORZECHA – odczytać zechciał, by potem jego niepokojące uroki, wraz z kawą podaną przez kelnerkę SMAKOWAĆ.
Później się wszyscy rozgadali, tę kawę – KAWUSIĘ popijając, wizje swej przyszłej pracy twórczej odsłaniali… TAK! TAK! – PANI EGUCKA naraz w swej senności widziała to – jak mawiał BRUNNER: na WŁASNY WZROK! – LEWITOWALI… unosili się – wznosili aż po sufit, a gdy tenże się przed ich WIELKOŚCIĄ, rozstępował, UNIWERSUM, w który wzlatywali się ukazywało.
Każdy z nich inaczej – się powiększali może i rozrastali – swej WIELKOŚCI doświadczali…
Najdziwniej zachowywał się – siedzący tuż przy DANECKIM pewien artysta – grafik, choć może malarz też? przystrojony... CHARAKTERYSTYCZNIE! Bo gdy inni kilerzy raczej CZERŃ, w swych strojach preferowali – nią na różne sposoby udziwniali, to on, na odmianę BIELĄ epatował... BIAŁY sweter jego tors okrywał i uwidaczniał DYNDAJĄCY na piersi wisior – na CZARNYM SZNURZE ZWYCIĘSKA drapieżność – ogromny KIEŁ DZIKA przyglądających się mu, porażał; chyba miał PRZERAŻAĆ.
PANI EGUCKA jednakże do tego KŁA – jego widoku – wielkiej wagi nie przykładała; mało to jeszcze dziwaczniejszych trofeów myśliwskich u przyjaciela pana Szlacheckiego – Stefana – w jego leśniczówce oglądała?! Nadleśniczy Stefek, miał ich – jak mawiał – OD GROMA! Taki zadowolony z celności swoich strzałów, choć teraz zapewne za KILLERA – mordercę tych zwierząt byłby uznawany.
Jednakże ten KIEŁ na piersi malarza w tym sennym? zwidzie? Oooo!!! on nie tylko przerażał, ale jakowąś GROZĘ siał! Bo gdy inni artyści LEWITOWALI – dalej we Wszechświat i dalej w KOSMOS – niczym BALONIKI lekkie wzlatywali, to z malarzem nic takiego się nie działo... z jego ciałem… jedynie naraz ten KIEŁ zaczął monstrualne wymiary osiągać, stale się obracając – powiększając, ten czarny sznur zaciskając już... już... szyi malarza sięgał – dosięgał, by się w nią WBIĆ? Nie… nic takiego się nie stało, bo obraz się zamazał, nestor poetów poznańskich ujrzał bowiem w drugim kątku sali PANIĄ EGUCKĄ wraz z przyjaciółką poetką Barbarą i wstawszy od stolika, wytwornym, powolnym krokiem podszedł by ucałować na powitanie dłonie obu pań.
PANI EGUCKA właśnie była spisała i wydrukowała swoje OPOWIEŚCI CHIŃSKIEGO MANDARYNA, bo może i MÜNCHAUSENA? toteż nasz poeta widząc leżące na stoliku książki, natychmiast biorąc je do ręki roztworzył, a odczytawszy parę pierwszych zdań, wykrzyknął:
– Już mi się podoba, bo pani pisze OBRAZAMI — po czym obie książki bez pardonu zarekwirował, zapewniając PANIĄ EGUCKĄ, że ta druga, to dla jego przyjaciela – tego KIELCZASTEGO malarzografika.
– Proszę się cieszyć, że idzie w jego ręce, bo on na pewno coś dla pani narysuje… Namaluje…
Malarz z daleka się skłoniwszy, potwierdził obietnicę.
Tu senne widzenie się urywało, choć pewną RZECZYWISTOŚĆ potwierdzało; PANI EGUCKA spokojnie zasypiała, ale budząc się rankiem, ze smutkiem skonstatowała, że malarz nigdy dla niej niczego nie namalował... pewnie zapomniał o obietnicy... a może nawet – to było dla PANI EGUCKIEJ jednak bolesne – jej opowieści nie przeczytał...
Nie to nie – ze smutkiem pożegnała się z myślą o malarskiej niespodziance PANI EGUCKA i jako osoba dobrze wychowana, nigdy się o nic nie upominała – malarzowi przypominała... Dobrze, że choć postimpresjonista – Jan Grzegorzewski, jej sąsiad, tyle dla niej namalował, by teraz mogła swej ulubionej literackiej gazecie – AKANTOWI, też coś ofiarować, by jego ARTYZM (niezrównanie piękna kreska! uczniem profesora Jana CYBISA przecież był, nie z fotografii, ale z modela malował), literackich twórców tego szlachetnego pisma uskrzydlał, bo PIĘKNO, DOBROĆ, MĄDROŚĆ inspiruje... te 250 numerów AKANTU to potwierdzało – bo ŚWIAT zbawiać próbowało.
PANI EGUCKA trochę jednak rozgoryczona, pociechy szukała w ulubionym porzekadle Stasi od św. ZYTY :
NAWET PĘTAK MOŻE BYĆ HONOROWY
Oczywiście, że się z tym zgadzała; jeżeli PĘTAK, to co dopiero PANI EGUCKA w prostej linii od Wielkiej Księżny JULIANY przecież – dodawała i o całej tej sprawie postanowiła zapomnieć.
Co innego teraz miała na głowie: mieszkanie nadal przypominało STAJNIE AUGIASZA?! gorzej – anarchią PLANKTONU
DEMOKRATYCZNEGO się stawało, w swej bezmyślności miotającego się od ściany do ściany.
Ten stan natychmiast należało ukrócić – jej TRZECIE OKO podpowiadało, że tak szaleńczy bezład – nieład, nawet i namnażany, SPECJALNIE ktoś dla niej organizował, chcąc ją tak utrudzić, by tego – nie bez racji przez Stasię od św. ZYTY rozpoznanego – MAŁPIEGO ROZUMU dostała.
Taak... taaak!!! Ten Stasiny ISTNY – duch PRZECZENIA z tej gdańskiej szafy, z tym cmentarnym napisem DANZING, z tego czarnotą omotanego ekranu TELEWIZJERNI właził – nałaził, kumplem tych zmiennokształtnych jaszczurów – REPTOIDÓW przeklętych był; bo one przecież tymi upadłymi aniołami z RAJU przez ABSOLUT do czwartej przestrzeni wrzuconymi, tam zaokludowanymi, to one ludzkość prześladowały, okrutne cierpienia jej namnażały – cierpienia te przecież ich piekielnym żerem były.
A czyż PANI EGUCKA się nimi ostatnio nie zajmowała?! Do literackich gazet o nich pisywała – ich działalność okrutną dla ludzkości – ukazywała, przestrzegała? Dowodziła, że SĄ! Choć ludzie w TAJNĄ TEORIĘ DZIEJÓW nie wierząc, ich istnieniu zaprzeczali, bo nawet i tego – swym RACJONALNYM? UMYSŁEM (może jednak MAŁPIM?) ISTNEGO – DIABŁA unicestwiali – HULAJ DUSZA – diabła nie ma, nawoływali.
NAJTRUDNIEJSZY PIERWSZY KROK – zawołała PANI EGUCKA wygrzebując się ze swego legowiska i się zaśmiała, bo o arystokratycznej protoplastce Cecylii PUCHÉ sobie przypomniała była... Ależ tak! Takie samo zdanie markiza du DEFFAND wypowiedziała, kiedy to wysłuchała opowieści kardynała POLIGNAC o świętym DIONIZYM, który – według legendy – po egzekucji na MONTMARTE jeszcze ze sześć mil ze swą uciętą głową w dłoniach kroczył, a ta markiza — jak przystało arystokratce – się z całą, nieco enigmatyczną elegancją – uprzejmością, od tej opowieści dystansowała...
Teraz PANI EGUCKA też – choć nie ze ściętą, ale oszołomioną – może przez chwilę nawet MAŁPIM ROZUMEM nawiedzoną głową w dłoniach, wszystko od nowa obmyślając, postanowiła, nie sześć mil (po co?!) kroczyć, ale w sześć dni ten bałagan ukrócić, bo niezwykłość markizy ją oczarowała... jej SALON... żadnym bałaganem nie był nawiedzony, jeśli w latach 1753 – 80 arystokraci, ale i przywódcy OŚWIECENIA i inni „FILOZOFOWIE” tam bywali; markiza nawet autora – twórcy romansu grozy – powieścią GOTYCKĄ zwanym, Horacego WALPOLE przyjmowała tam, bo go gorącym uczuciem darzyła, to i jej salon, choć to tylko EUROKUCHNIA z salonem, miejscem grozy być nie musiała – może też literackim wdziękiem zwodzić, jak to do końca swych dni – do 1780 roku, czyniła markiza – damy przecież lat nie mają – wieku swego (po co!) nie ujawniają.
Zmotywowana takim pomysłem PANI EGUCKA przy pomocy hasła:
NAJTRUDNIEJSZY PIERWSZY KROK
do ataku na GROZĘ swego bałaganu ruszyła.
Jeżeli to hasło ład intelektualny – to OŚWIECENIE – markizy du DEFFAND legitymowało, jeśli nawet sławy – w jego piosence „NAJTRUDNIEJSZY...” Lechowi Konopińskiemu przysporzyło, to do uporządkowania EUROKUCHNI z salonem PANI EGUCKIEJ też się zapewne przyczyni.
Wichrzycielski huragan KSAWERY przycichł – czyżby i on co zechciał z całą surowością i bezwzględnością, na tym świecie uporządkował? Może coś, lub nawet ktoś mu przeszkadzał? HALNY przecież tym pętleniem szyj ludzkich się popisywał... wyrywał drzewa, wiatrołomy i wiatrowały, łamał albo wyrywał je z korzeniami, to skręcaniem ludzkich karków może się popisywał…
Jeszcze nie dokończyła swych rozmyślań – domyślań, co mógł ludziom uczynić ten diaboliczny KSAWERY, gdy odezwała się jej komórka.
Numeru PANI EGUCKA tym razem nie rozpoznała – pewnie zapomniała, czy co, bo głos telefonującej damy – miły – na pewno był jej znajomy!
– Witaj PANI EGUCKA... wszystko dobrze? bo wiesz, ten KSAWERY... – głos się na chwilę zawiesił...
– Halo? halo? – wołała PANI EGUCKA, bo zawsze, kiedy miała się dowiedzieć czegoś niesamowitego, albo dziwnego, albo zaskakującego, jej TRZECIE OKO jej nerwami potrząsało, by się PANI EGUCKA NAJGORSZEGO spodziewając, w ten sposób ostrzeżona, już spokojniej reagowała...
Zatem powtórzyła: – Słucham, jestem, co u ciebie Irenko, bo głos nareszcie rozpoznała – to wdowa po dwóch genialnych nieobecnych mężach telefonując, coś jej powiedzieć chciała, toteż PANI EGUCKA się nieco uspokoiła... Irenka Mrowińska – sekundo voto wdowa po artyście plastyku znanym poznańskim karykaturzyście Stanisławie Mrowińskim.... na pewno na jakiś nowy wernisaż będzie ją zapraszała…
Ciąg dalszy nastąpi…