- Czyli już naprawdę nie mam żadnych szans na powrót do łaski?
- Niestety, naraził się pan cenzurze. Poza tym ma pan już sześćdziesiąt osiem lat, więc spokojnie może zająć się czynnościami nie narażającymi na nerwy.
- Ale przecież dziennikarstwo to jest moje życie. Bez tego jestem jakby bez połowy siebie.
- Drogi panie – trzeba było myśleć przed tym wszystkim. A teraz to ja mogę tylko powiedzieć żegnam.
W taki właśnie okrutny sposób zakończyła się długoletnia praca znanego, szanowanego dziennikarza Pawła Szmidta. W jednym momencie przekreślono całą jego historię, wszystkie znoje, wysiłki intelektualne, dzienne zbieranie materiału, nocne pisanie tekstów, litry wypitej kawy, niezliczone kilogramy wypalonego tytoniu oraz jeszcze większe liczby obumarłych nerwów. Całe to poświęcenie, którego efekty były doceniane przez każdego wokół, zostały zdegradowane jedną urzędniczą zachcianką. A najbardziej przerażającym widmem przyszłości był brak możliwości powrotu do ukochanego zawodu.
Eks-redaktor powłóczył stopami, trzymając w zwisających kończynach górnych – w lewej kapelusz, w prawej brązową aktówkę wypełnioną tekstami opublikowanymi lub do niedawna oczekującymi publikacji – do pobliskiej knajpy. Obecność starszego, nobliwego pana w zakurzonej dymem papierosów spelunce, wypełnionej patrzącymi podejrzanie i nieprzyjemnie typami, wzbudzała co najmniej zdziwienie. Jednak, że knajpiarzowi coś tam w głowie majaczyło o tym panu, dał znak towarzystwu, aby dało jemu pokój. Poza tym jego widok świadczył też, że doświadcza właśnie pewnego nieszczęścia, co spowodowało, że poszczególni klienci zdobyli się na okruchy współczucia wobec niecodziennego gościa. Szmidt zamówił flaszkę czystej, którą wypił samotnie siedząc przy końcu lady. Podziękował i wzroki bywalców odprowadziły jego niezachwianą postać do wyjścia.
W domu zapalił lampkę bankierską stojącą na jego biurku, która w jednej chwili oświetliła blat miejsca pracy intelektualisty, jego ukochaną Olympię oraz wprowadziła nastrój. Miał być to ostatni nastrój w jego życiu, gdyż w atmosferze zupełnej rezygnacji, całkowitego przygnębienia począł sporządzać na maszynie tekst (ostatni) zatytułowany groźnie i następująco:
Testament dziennikarza
Dalsze wersy tekstu opatrzonego mrożącym krew w żyłach tytułem zawierały w sobie merytorykę równie posępną.
Po ponad czterdziestu latach pracy bez wytchnienia, dostąpił mnie zaszczyt miana ofiary machiny urzędniczej. W kilku sekundach urządzono mi pogrzeb. Sprawiono przez swoje nieprzejednanie i ślepą wierność, iż człowiek, który bezmiernie swej pracy się poświęcił, stał się zwykłym kurzem – niepotrzebnym, wytartym, zużytym czynnikiem społeczeństwa. Skazano go na zbutwienie, na oczernienie wśród wszystkich. Potem nastąpi „damnatio memoriae” – czyli tak jakby pochowanie bez pomnika, bez krzyża, w miejscu niewiadomym oraz z przeznaczeniem zapomnienia.
Łudzę się nadaremno, lecz w wierze naiwnej, w wierze bezsensownej i bezmyślnej mam jeszcze wiązki nadziei, że skutki takiego potraktowania człowieka sumiennego rozjaśnią pomrokę czynów osób odpowiedzialnych.
W ostatniej mojej nadziei jest jeszcze ta najbardziej niedorzeczna część jej istnienia – prośba o publikację ostatniego mojego tekstu, choćby ku lichym promykom pamięci.
Na koniec opatrzył dowód swojego przygnębienia datą i podpisem.
Podszedł do swojego sejfu, który mieścił się w szafie na drugim krańcu pokoju, wydobył zeń pistolet i popatrzył na niego chwilę w najgłębszej zadumie swojego życia. Patrzył tak nawet długo. Potem spojrzał na swój przed momentem napisany „testament”. Znów obrzucił spojrzeniem pistolet, który wciąż trzymał w dłoni. Zdobył się na stęknięcie uśmiechu i schował zimny, metalowy przedmiot spowrotem do sejfu.