Kiedy do salonu Anny Pawłowny Scherer, wszedł Pierre Biezuchow, na twarzy frejliny pojawił się niepokój. Wokół zapanował strach, który był podobny do tego, jaki okazuje się na widok czegoś nadmiernie wielkiego i rażącego obcością w danym miejscu.
Ten człowiek nie był wielki. Postać jego była niepozorna, odziana w pomarańczowo-brązową kraciastą marynarkę, i wypchane na kolanach spodnie nieokreślonego brunatnego koloru.
Była ona pochylona nad książką i musiała przez swą nijakość, prawie nieuchwytność zapewne, umykać uwadze podróżnych prowadzących przyciszone rozmowy, czy też machinalnie skupionych na wpatrywaniu się w przesuwające się za oknami leśne gąszcze. Tylko ja, perwersyjnie skrupulatny obserwator, prowadzący swą ukrytą literacką księgowość, przyglądałem mu się uważnie, gotowy w każdej chwili odwrócić wzrok, gdy podniósł głowę z szarymi wijącymi się włosami, i trawiąc przeczytaną myśl, kierował swe ślepe spojrzenie w przestrzeń między ławkami. Napotkawszy zaś zamknięte drzwi do drugiego wagonu opuszczał wzrok w stronę książki, a ja by go nie spłoszyć, w napięciu wpatrywałem się w napięciu w jego ze wszech miar ciekawe zajęcie.
Czytał, ale czytanie to polegało na ciągłym podkreślaniu. W drobnej skurczonej piąstce, w palcach z krótko przy samej skórze obciętymi paznokciami, trzymał żółty mazak o szerokim płaskim zakończeniu. Był on tak szeroki, że jaskrawy ślad jaki zostawiał, wypełniał całą przestrzeń między linijkami. Podkreślał prawie nieustannie, zupełnie wszystko. Znaczyło to, że albo w ogóle nie myślał czytając, albo że robi to mechanicznie, a wszystko jest dla niego tak ważne, tak celnie wyrażone, tak odpowiadające jego mniej lub bardziej uświadomionym przekonaniom, że nie tylko nie wypada nie podkreślić, ale nawet tego nieodwołanie wymaga. Przecież podkreślanie wszystkiego mija się z celem, i jest równoznaczne z niepodkreśleniem niczego. Motyw był na tyle zagadkowy, że dopóki nie uniósł książki, nie mogłem zobaczyć okładki.
Widniała na niej Pieta, jarmarczna jej kopia, taka sama, jaką spotyka się w bibliach dla dzieci. Zrozumiałem wtedy, że nie była to lektura, lecz modlitwa, utwierdzenie, zawierzenie, gdzie podkreślenie stanowiło graficzny ekwiwalent głębokiej wiary, jej żarliwe wyznanie.
Nieraz powodowany jakimś silnym odruchem odkładał książkę, stawał przy oknie i dostosowywał się do miotania wagonu. Marynarka mu się podwinęła, odsłaniając luźno wiszące spodnie z naderwaną patką. Szare, szorstkie włosy wiły mu się na szyi. W skupieniu spoglądał na pnie drzew w znajdujące się głębi lasu, które porośnięte były wysoką trawą i kwiatami, na polany. Na licznych skarpach, tuż przy nasypie rosły krzakami żarnowca. Patrzył tak, jakby na coś czekał. I oto w końcu leśnej drogi, w przesiece przesunął się wolno murowany kościółek, ze spiczastą, nieco tylko wystającą nad czubki drzew wieżą. Uczynił wtedy znak krzyża i pokłonił się nisko.
Potem stanął bokiem, i zobaczyłem jak rozpina guzik koszuli, wyjmuje zawieszony na srebrnym łańcuszku rubinowy krzyżyk, i z niejasnym napięciem ulgi w złagodniałych rysach twarzy, izoluje się od obcego mu stanowi ducha miejsca, zamknąwszy oczy podnosi go pośpiesznie do chciwych warg.
Kiedy tak patrzyłem na jego pomiętą marynarkę i wygniecione spodnie, pomyślałem, że jest wdowcem i przypomniałem sobie wyczytane w jakiejś starej książce słowa: „Anioł Wiatrów nie martwi się tym, że nie jego skrzydeł gasi kaganek biednej wdowy”.
Wysiadł na jakimś łąkowym przystanku za Kutnem, gdzie zamiast peronu był piasek, i poszedł wijącą się wśród wysokiej żółtosiwej ostnicy ścieżką ku dalekiemu zboczu, na które zwartą gromadą wstępował las.
- Zelota – jakoś tak smutno powiedział, mój sąsiad odprowadzając go wzrokiem, potężny jak byk Kujawiak z krwawo żyłkowanym ciemnym rumieńcem.
Connah's Quay, 25.06.2015