Tematyka Wielkiej Wojny Ojczyźnianej stanowi motyw, po który coraz częściej sięgają zarówno rosyjscy jak i zachodni historycy, pisarze i filmowcy. W 2004 roku w Rosji burzę wśród historyków i weteranów wywołał 11 odcinkowy serial pt. Karny batalion (Штрафбат) w reżyserii Nikołaja Nikołajewicza Dostala. Dzieło to poruszyło trudny temat batalionów karnych i oddziałów zaporowych, nader chętnie wykorzystywanych przez dowództwo Armii Czerwonej na najtrudniejszych odcinkach frontu.
Główny bohater serialu, oficer Wasilij Twierdochlebow (zagrany przez Aleksieja Walerjanowicza Sieriebiakowa), po dostaniu się do niewoli odmówił przejścia do kolaborujących z Niemcami oddziałów generała Andrieja Andrijewicza Własowa. Jako jedynemu z grupy złapanych oficerów, którzy odmówili przejścia na stronę wroga, cudem udało mu się przeżyć rozstrzelanie, kula dotkliwie zraniła go. Po powrocie do radzieckiego wojska, zamiast docenienia jego niezłomnej postawy, czekała go degradacja i zsyłka do karnego batalionu. Serial ten, niedawno wyemitowany w naszym kraju, skłonił mnie do sięgnięcia po książkę Władimira Dajnesa pt. Bataliony karne i oddziały zaporowe Armii Czerwonej.
Książkę tą możemy śmiało możemy nazwać pierwszym dostępnym w języku polskim kompendium wiedzy na temat funkcjonowania tych jednostek. Historyk ten w swojej pracy badawczej wykorzystał takie źródła jak: dokumenty archiwalne, wspomnienia weteranów, opinie rosyjskich i zachodnich historyków, powieści i kinematografię o tematyce drugiej wojny światowej na froncie wschodnim. Publikacja ta została podzielona na dwa bloki tematyczne: oddziały zaporowe i bataliony karne.
Pierwsze dwa rozdziały poświęcone zostały oddziałom zaporowym. Na wstępie autor zauważa, iż formacje tego typu mają rodowód antyczny: grecko-rzymski, wykorzystywane były przez państwa europejskie w różnych epokach, nie wyłączając nowożytności. Zdaniem Władimira Dajnesa takiego typu jednostek nie wykorzystywano w Rosji aż do czasów wojny domowej lat 1917-1923. Powodem ich stworzenia była trudna sytuacja nowej komunistycznej władzy spowodowana masową dezercją (około 30% składu osobowego), brakiem woli walki, kiepskiej aprowizacji i brakom w uzbrojeniu naprędce organizowanej Armii Czerwonej. Problem masowej dezercji powtórzył się w czasie wojny polsko-radzieckiej z 1920 roku i od czerwca 1941 roku w trakcie inwazji Niemiec na ZSRR. Pomysłodawca oddziałów zaporowych Lew Trocki tak uzasadnił potrzebę ich sformowania: „Nie można budować armii bez represji. Nie można prowadzić masy ludzkie na śmierć, nie mając w arsenale dowództwa kary śmierci. Do czasu dopóki dumne ze swojej techniki, złe bezogoniaste małpy, zwane ludźmi, będą budować armie i walczyć, dowództwo będzie stawiać żołnierzy między możliwą śmiercią z przodu i nieuniknioną śmiercią za plecami.” Autor wymienia następujące formy wykorzystywania oddziałów zaporowych: „Do zadań tych oddziałów należały: walka z dezercją, powstańcami i rebeliantami na przyfrontowych tyłach, z chuligaństwem i łobuzerstwem; zwalczanie paniki; zapewnienie wykonania rozkazów bojowych. Od jesieni 1918 r. rozpoczyna się tworzenie oddziałów zaporowych, które były rozmieszczane w pasie przyfrontowym. Dostały one dodatkowo zadania rozstrzeliwania dezerterów panikarzy, rebeliantów, ponadto pełnienia służby wartowniczej i patrolowania zdobytych miejscowości.”
Dwa pierwsze rozdziały tej publikacji składają się w większości z przytaczania konkretnych rozkazów i raportów frontowych. W dokumentach tych odnaleźć możemy dane statystyczne dotyczące formacji zaporowych, jak i liczbę zatrzymanych przez nie w danym okresie osób. Wyraźnie widać wzrost tych liczb w trudniejszych okresach walk, kiedy to wielu czerwonoarmistów porzucało broń uciekając z pola walki. Jednak w większości przypadków oddziały zaporowe nie musiały używać broni. Gromadziły one rozbite oddziały, których żołnierze zgubili się na nieznanym terenie, kierując dalej w celu ponownego sformowania. Zdarzały się też przypadki, że w razie potrzeby ramię w ramię w innymi formacjami walczyli w pierwszej linii. Żyjący członkowie tych formacji milczą, ponieważ społeczeństwo rosyjskie do dnia dzisiejszego odnosi się do nich z pogardą, dlatego też autor nie zebrał w tym miejscu żadnych wspomnień. Nie milczą natomiast byli żołnierze frontowi, którzy często w swoich wspomnieniach piszą o tej kwestii. W skład tych formacji wchodzili zarówno enkawudziści jak i starannie wybierani wojacy z innych typów jednostek, którzy wykazali się już na polu bitwy dzielnością oraz z przekonania byli komunistami. Rozdział ten rozwiewa narosły przez lata w historiografii radzieckiej mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Czerwonoarmiści nie byli niestrudzonymi, niczym maszyna parowa, żołnierzami prącymi z bojowym okrzykiem Uraaa! Za Stalina! do przodu. W miejsce Za Stalina! po nieśmiertelnym Uraaa! często wykrzykiwano różnego rodzaju wulgaryzmy. Soldaci Armii Czerwonej byli to tacy sami jak my ludzie, których w wielu przypadkach jedynie przymus stosowany przez totalitarną władzę i mierzący im w plecy karabin enkawudzisty gnał ku coraz cięższej walce. Czytając tę książkę nie raz zastanawiałem się nad sensem obecnie prowadzonej polskiej polityki historycznej, która promuje usuwanie wszystkich pomników pamięci żołnierzy Armii Czerwonej.
Trzeci i czwarty odział tej książki poświęcony został batalionom karnym. Tutaj autor miał już większe pole manewru ze względu na sporą ilość dostępnych materiałów. Formacje karne podobnie jak oddziały zaporowe po raz pierwszy pojawiły się w czasach wojny domowej. Ten typ oddziałów podzielić możemy na dwie główne grupy. Pierwsza bezpośrednio uczestniczyła w działaniach wojennych (walka w bitwach lub rozminowywanie terenu), druga to karne jednostki pracy, które miały zastąpić na polach i fabrykach chłopów i robotników powoływanych do armii. Bataliony karnie nie były jedynie radzieckim pomysłem. Niemcy także wykorzystywali tego typu oddziały, zwłaszcza w momencie, gdy zaczęli przegrywać wojnę. W armii radzieckiej najwięcej batalionów karnych powstało w okresie II wojny światowej, w trakcie i po zakończeniu bitwy stalingradzkiej. „W latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej początek formowania kompanii i batalionów karnych dał rozkaz nr 227 J.W. Stalina z 28 lipca 1942 r. Na frontach powstawały bataliony karne, do których byli kierowani dowódcy średniego i wyższego szczebla oraz odpowiadający im komisarze polityczni wszystkich rodzajów wojsk, winni naruszenia dyscypliny z tchórzostwa lub chwiejności. Armijne kompanie karne były przeznaczone dla zwykłych żołnierzy i podoficerów, winnych naruszenia dyscypliny z tchórzostwa lub chwiejności.” Rozkaz ten odwołujący się do wartości jaką jest Ojczyzna, nakazujący czerwonoarmistom walkę za wszelką cenę o każdy metr ziemi, skrócony potem do słynnej sentencji „ani kroku w tył”, stał się dominującym motywem rosyjskiej historiografii opisującej zmagania Republiki Rad w czasie drugiej wojny światowej.
W przytoczonym już przeze mnie serialu pt. Karny batalion w jednym oddziale służyli obok siebie: kryminaliści, mordercy, więźniowie polityczni, dezerterzy a nawet pop, noszący sutannę zamiast munduru, który pomimo bezwzględnego zakazu błogosławił przed walką żołnierzy feralnego batalionu. Jest to ewidentna bzdura mająca zapewne na celu zbudowanie kolejnego mitu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Kryminaliści czy dezerterzy osadzani byli w oddzielnych oddziałach niż dezerterzy. Kompanie formowano też w oparciu o kryteria narodowościowe, zwłaszcza dla wojaków z Azji Centralnej, którzy nie znali języka rosyjskiego. Wówczas to dowództwo wybierało takiego oficera, który znał zarówno język rosyjski, jak i język danej grupy etnicznej. Często oficerami tych formacji zostawały osoby po szkole oficerskiej, które dobrowolnie, mniej lub bardziej świadome wagi podjętej decyzji, pisały się na taki los. Czerwonoarmista, który z wyroku trybunału trafiał do takowej jednostki był degradowany oraz odbierano mu wszystkie wcześniejsze odznaczenia. Formacje tego typu rzucano na najtrudniejsze odcinki frontu. Używano ich często przy rozpoznaniu terenu bojem, rozminowywaniu oraz do zdobywania tzw. „języka” czyli w celu złapania pod osłoną nocy jakiegoś żołnierza niemieckiego, najlepiej oficera, po to, aby już potem na tyłach frontu przemocą wyciągnąć od niego ważne informacje. Karny batalion można było opuścić za zasługi w czasie bitwy (np. uratowanie życia towarzyszowi broni, poważnego zranienia przez wroga lub poprzez zdobycie ważnego celu strategicznego) lub po zakończeniu okresu kary, trwającej najczęściej od 1 do 3, 4 miesięcy. W praktyce jednak ogromna skala występowania formacji karnych w Armii Czerwonej i zamieszanie na froncie powodowały, iż informacje pomiędzy oddziałami a trybunałami sądowniczymi przekazywane były bardzo wolno, przez co wielu z żołnierzy zginęło zanim w ogóle przyszła decyzja o ich zwolnieniu. Śmiertelność w tego typu formacjach była największa w całej Armii Czerwonej, czeto oscylowała wokół połowy składu osobowego. Problemem karnych batalionów często było wyposażenie. Niektóre z nich były wzorcowo uzbrojone w karabiny Mosina, pepesze, rewolwery Nagant i granaty, inne natomiast musiały dopiero na Niemcach zdobywać działająca broń strzelecką.
Największym atutem tej części pracy są przytaczane wspomnienia byłych czerwonoarmistów z karnych formacji, gdyż pokazują one losy konkretnych osób, a nie tylko suche statystyki. „M.G. Kliczko: „Nie wiedziałem, ilu ludzi ruszyło do walki i ilu z niej powróciło. Walki toczyły się nieustannie. Za pierwszym rzutem frontu szedł drugi. Gdy jeden uzupełniał straty, drugi kontynuował walkę. I tak ciągle. Jeden pas umocnień po drugim. Zapamiętałem walki pod Brześciem, atakowaliśmy wzgórza. Tam z kompanii prawie nikt nie przeżył. Ja zostałem ranny i kontuzjowany. Rodzice otrzymali zawiadomienie o mojej śmierci.”
Podsumowując książkę Władimira Dajnesa, można śmiało nazwać wartościowym kompendium wiedzy na temat karnych batalionów i oddziałów zaporowych w Armii Czerwonej. Szkoda, że historyk ten nie pokusił się na wstawienie do swojej publikacji choćby kilku archiwalnych zdjęć, które wzmocniłyby i tak już dużą siłę przekazu.
Władimir Dajnes, Bataliony karne i oddziały zaporowe Armii Czerwonej, z rosyjskiego przełożył Ryszard Jędrusik, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2015, ss. 303.