Fragment przygotowywanej do druku powieści STRAŻNICY KAMIENNEGO SEKRETU
Urażeni koledzy z klasy ją wypytywali: – Z jakich ty się książek uczysz?! A ona: – nieee, to nie z książek, to chyba z mego SERCA płynie – te przedziwne opowieści – ja sama nie wiem, skąd ja pewne rzeczy wiem… – ale: wiem. Nie uwierzyli.
Rozżalona PANI EGUCKA postanowiła ich ukarać: w czasach – lata to pięćdziesiąte były – kiedy obowiązkowym szkolnym strojem był granatowy fartuszek z białym kołnierzyczkiem, przypięła do kołnierzyka BROSZĘ Cecylii PUCHÉ swej babki:
– Ooo, co za ekstrawagancja? ICZÓWNA? – oburzyła się kostyczna nauczycielka biologii – na co ty sobie pozwalasz? Biżuteria! W szkole!
– Nie, nie, pani profesor – to tylko pomoc naukowa na lekcję historii – skromnie odpowiedziała PANI EGUCKA i grzecznie przed panią profesor dygnęła. Ten wytworny ukłon ją uratował, bo już, już obniżeniem stopnia ze sprawowania PANI EGUCKIEJ groziło!
– No tak... w Liceum Pedagogicznym w pomocy naukowej nie ma nic zdrożnego – ale pokażesz mi się jutro, już bez tej BROSZY – mruknęła KOSTYCZNA.
Profesorski historyk, zapisawszy temat lekcji w dzienniku, i obrzuciwszy klasę wzrokiem, zerwał się zza katedry na równe nogi:
– XIX-wieczna BROSZA – się zdumiał, podchodząc do PANI EGUCKIEJ – najprawdziwsza! – dodał, zwracając się do całej klasy.
– Najprawdziwsza – spokojnie potwierdziła PANI EGUCKA, jak na WIELKĄ KSIĘŻNĘ TWERSKĄ przystało. – Sądziłam, że zainteresuje pana profesora ten więdnący kwiat – róża – w sercu BROSZY – jest to bowiem alegoria obumierania.
– Może tak być – trochę niepewnie stwierdził profesor – ale zaraz, jak na uczonego przystało, rzucił w ciszę klasy pytanie: Dlaczego?
Skąd ta alegoria? Trzeba by tu chyba wiedzy historyka sztuki może – dodał.
– Właśnie: dlaczego? – zaszemrała klasa, ucieszona, że na takie pytanie trudno będzie PANI EGUCKIEJ odpowiedzieć, jeśli zastanawia się nad tym nawet sam profesor.
– Tak – ta alegoria osobliwa... ten więdnący kwiat w sercu BROSZY to rzeczywiście symbol obumierania, ale: idźmy dalej – i proszę mnie nie pytać, skąd to wiem, ale WIEM. Otóż takie BROSZE posiadały szlachetne... hm... ale po prostu brudne w owych czasach damy w swych pałacach i nosiły je każdego dnia – bo były im one potrzebne, z pospolitej konieczności: ubierano je w piękne suknie – a właściwie – zaszywano! Nie znano wówczas przecież żadnych eklerów, zamków błyskawicznych – praktycznych, łatwych do rozpięcia akcesoriów – więc je zaszywano – no, na rok na przykład – snuła swą wielce osobliwą opowieść PANI EGUCKA, zaśmiawszy się w tym miejscu czystym dziewczęcym śmiechem… – zaszywano?! Na rok??? a fizjologia!!! higiena? – gorączkowała się klasa.
– Tym nie zaprzątano sobie wówczas głowy, bo na głowach też były peruki, a pod nimi biegały wszy, które zabijano specjalnymi młoteczkami: jednak na snujące się za tymi brudaskami robactwo – no, trup się miał kłaść gęsto, żeby nie dręczył dam – posiadały one takie właśnie BROSZE... z tym więdnącym kwiatem w ich sercu, ale: nie tylko kwiatem – ooo tu... tutaj… ten kwiat jest wyeksponowany na takim wybrzuszeniu... bo tam w środku jest trucizna, której opary, to robactwo truły. PANI EGUCKA ostrożnie, nie dotykając palcem, wskazała owalne wybrzuszenie na tej BROSZY.
– Coś takiego! – jęknął wielki profesorski historyk. – Dużo rzeczy już czytałem i słyszałem, ale takiej porażającej historii jeszcze nie! – dodał, przysiadając z wrażenia na krześle.
– Właśnie – zgodziła się z profesorem PANI EGUCKA – jakaż to straszna epoka była… FIZJOLOGIA wyeksponowana w swych obrzydliwych skutkach!
– I co dalej – robactwo wytrute – i co dalej – wołali rozgorączkowani słuchacze tej okrutnej opowieści.
– Mniej więcej po roku damy... no, te suknie... rozpruwano, zapewno myto, zaszywano w nowe suknie i wywożono na wieś, bo w międzyczasie pałace sprzątano gruntownie i dezynfekowano, bo przecież nie było też toalet w pałacach, a więc potrzeby fizjologiczne, np. w takim Wersalu (opowiadała mi Cecylii PUCHÉ, że do dziś Wersal zionie mdłym – zapachem – odorkiem) załatwiano w pustych, salach pod ścianami.
– Zgroza – jęknęli porażeni słuchacze.
– I to ma być tajemnica XIX–wiecznej BROSZY? – zmartwił się profesorski historyk.
– Tak. Tyle piękna, a taka trywialność! – zacisnęła z rozpaczy PANI EGUCKA swe długie arystokratyczne palce.
– Właśnie – po raz pierwszy z szacunkiem dla jej niezwykłej wiedzy, przytaknęli koledzy, bo już jej nawet nie zazdrościli, kiedy profesor drżącą ręką wpisywał PANI EGUCKIEJ do dziennika ocenę bardzo dobrą.
Zaś PANI EGUCKA z wielką powagą jeszcze dorzuciła:
– Myślę, że z tymi BROSZAMI trzeba postępować bardzo ostrożnie, bo niektóre miewały w swym SERCU trucizny łagodne, ot, na lgnące do smrodu niemytych ciał muchy – plujki, ale czasem niektóre z nich przechowywały bardzo silne trucizny, zwłaszcza te wschodnie, gdzie w czas najazdów tureckich, tatarskich, damy musiały zadawać sobie śmierć, by strzec swej czci! Trzeba mi będzie jednak nie historie, a chemię studiować – dodała z powagą.
– Wielka szkoda – z taką intuicją, pomysłami – wiele można by zrobić – roześmiał się, bo wreszcie, po tych może i trochę opowieściach CHIŃSKIEGO MANDARYNA PANI EGUCKIEJ, jak mawiała o nich Gertruda – Żanna, nieco ochłonął.
Teraz zapewne i ta jej chemia i historyczna intuicja się przyda teraz, w tym wędrowaniu – poszukiwaniu DNA SERCA – uznała PANI EGUCKA zadowolona.
TORBOWOREK – ten, który miał wykazywać, że PANI EGUCKA kobietą, Z pazurem jest – spadł był właśnie w tych egipskich ciemnościach SYPIALNEGO z chrzęstem na podłogę, bo EKSPRES nieco przyśpieszył swój bieg...
PANI EGUCKA nawet się z tego ucieszyła – nie ugniatał już we wciąż jeszcze obolały lewy bok, toteż się wyciągnęła nieco wygodniej; była głodna – zapewne zdrowiała, coś tam w sobie na nowo budowała... czyżby ta nawiedzająca ją TRANSMUTACJA miała dotyczyć nie tylko jej DUCHOWYCH? ale cielesnych obszarów też? W zdrowym ciele, zdrowy duch – Stasia od św. ZYTY zawsze tak zapodawała, kiedy mała PANI EGUCKA nie chciała jeść i wszem, i wobec głosiła swą ulubioną sentencję: – Ja poczekam na TRZECIE DANIE.
Teraz jednakże PANI EGUCKA TRZECIEGO DANIA dla swego DUCHA wypatrywała – zapragnęła, oczy szeroko rozwierała – rozszerzała, bo wciąż ta czarnota… nic się nie działo – pomagało… jak to WIESZCZ głosił?
JEDŹMY – NIKT NIE WOŁA… - posmutniała.
Skąd ta pewność?! Może i jednak wystarczy ponownie VITRIOL – V.I.T.R.I.O.L. zawołać; może ów MICHAŁ SĘDZIWOJSKI znowu się objawi? Całe to Towarzystwo Nieznanych Filozofów jej przedstawi?! – ekscytowała się PANI EGUCKA – Jejku! Może i DNO SERCA SKAZAŃCA Z TWIERDZY KÖNIGSTEIN jej ukazane będzie, a w nim – wyrosła z twórczych cierpień – najwynioślejsza figurynka z saskiej porcelany… Ukazana jej będzie TAJEMNICA WIECZNEGO ISTNIENIA BÖTTGERA.
Bo ta PORCELANA…