1 października
Roluje się wyższe i tzw. wyższe wykształcenie. Ci, co czegoś się nauczyli zaraz chcą nauczać innych. Kursy, głównie online, seminaria, webinaria. Różne próby zajęcia się czymś. Studia podyplomowe to typowy przykład takiego mniej lub bardziej jałowego zajęcia, oczywiście za opłatą. Ciekaw jestem jak moja najstarsza córka Kinga na takich studiach wyjdzie.
2 października
Sebastian w swym młodzieńczym radykalizmie spogląda na kobiety jak na istoty, którymi trzeba kierować. Nie przebierając w słowach, mówi o swoistym przyuczeniu. Zarzuca mi, że ja tych kobiet, które mnie otaczają właściwie nie przyuczyłem, stąd moje problemy.
Niedawno spotkałem parę, w której żeńska strona była tylko mdłym echem strony męskiej, co mnie bardzo żenowało. Nie chciało mi się z nią nawet zdawkowo rozmawiać. Dziwi mnie natomiast to, że była z tego zadowolona, szczęśliwa wręcz. Przywołało mi to obraz kobiety muzułmańskiej.
3 października
Na potrzeby jakiegoś wydawnictwa uzupełniam swoją notę autorską. Najtrudniej sporządzić szyld, który w kilku słowach wprowadzałby do historii danego człowieka (nota z 1 sierpnia 2024 roku). Lepiej taki szyld samemu wymalować niż miałby go po śmierci pospiesznie, bo śmierć nigdy nie jest o właściwej porze, sporządzać jakiś redaktor. Utrwali się potem coś błędnego, nieprecyzyjnego i nikt już tego nie odkręci. A potem i tak zasypie to szary piasek czasu. Szary? Tak go wokół, po powrocie z rozsłonecznionej śródziemnomorskiej Prowansji, widzę. Bo tam był złocisty, no, na zbyt licznie uczęszczanych plażach jednak złocisto-szary, zadeptany.
4 października
Świat może nie tyle rozprzęga się, co sprzęga się inaczej. Kiedyś listonosze byli symbolem pewnej stałości – pracowali w rejonie kilkanaście lat albo i dłużej. Teraz, na swojej ulicy widzę zmiany co kilka miesięcy albo tygodni. Nawet nie są oni w stanie nabyć tej charakterystycznej dla tego zawodu powagi wynikającej z dostarczania ważnych, choćby w formie listów miłosnych, wiadomości. A ja wciąż czuję charakterystyczny zapach skóry, z której robiona była torba listonosza chodzącego po naszej ulicy. Gdy odbieram listy internetowe to niczym one nie pachną.
5 października
W redagowanym przez niesamowitego Jerzego Grupińskiego „Protokole Kulturalnym” (2024, nr 89, s. 87), kiedyś „Towarzyskim”, bardzo przekorny, ale empatyczny zarazem Stanisław Chyczyński recenzuje Dziennik czasów zarazy i wojny. Szokuje – w tym też trafnością – zdanie: „Dziennik intymny bywa niejako nocnikiem, do którego pisarz wypróżnia się z nadmiaru przetrawionej codzienności”. Wrażliwy oraz czuły poeta i krytyk literacki, personalista do kwadratu, z Kalwarii Zebrzydowskiej narzeka na „zbywanie milczeniem” przeze mnie niektórych zjawisk i osób. Doprawdy, ale mnie się wydaje, że mówię, piszę za dużo. Wiem, że niektórzy chcieliby się znaleźć w Dzienniku, ale ja dobieram bohaterów według ważności ich dzieł i czynów, a nie rangi czy usytuowania samej osoby. Zresztą i tak słyszę zarzuty, że do rangi ogólnopolskiej, bo „Akant” jest przecież ogólnopolski, podnoszę prowincję, w której mieszkam i prowincje, które odwiedzam. Tak, są to prowincje, ktoś musi być ich kronikarzem, a szczególnie zdarzeń i zjawisk ważnych, choć o węższym zasięgu. Mało istotne jest usytuowanie danej osoby, liczy się jej postawa i czyn. Zawsze będę chwalić homo faberów.
Delikatny zarzut S. Chyczyńskiego co do dokładności indeksu nazwisk w Dzienniku. Tak, wystąpiły pewne pominięcia, tylko proszę wziąć pod uwagę, jak trudno się taki indeks sporządza.
No, jednak na życzenie kalwaryjskiego poety wspomnę pewną pominiętą w Dzienniku postać. Była to wieloletnia dama, która kreowała swoją kobiecość w notorycznie pisanych opowieściach. Gdy zorientowała się, że przychodzę do pracy przed szóstą rano, to punktualnie o 6:15 telefonowała, aby przeczytać mi kawałek napisanej „właśnie przed chwilą w nocy” powieści. Mówiłem „tak, proszę” i odkładałem słuchawkę telefonu na biurko, aby co pewien czas podnosić ją i rzucać: „tak”, „no, no…” albo „a to ciekawe”. I tak trwało to zazwyczaj kilkanaście minut, a w czasie kalendarzowym kilka lat. Gdy dama ta zmarła, a do tego ostatecznego swego czynu podchodziła z godnością, to znaczy informowała, że jest chora, ale nie kwękała, zrobiło mi się głupio, nie na tyle jednak, abym o 6:15 spoglądał na zegarek i czekał.
6 października
Wyśmiewają się z Jarosława Kaczyńskiego, że ma stary telefon Nokii i rozpoznaje dzwoniących po końcówkach numerów. Na stałą listę rozmówców wpisał tylko niektórych. Wypisz-wymaluj ja, chociaż różnię się mocno od prezesa metodami działania, ale – raczej – nie poglądami, bo mamy takie same. Łączy nas też umiłowanie swobody/ wolności, a gwarantuje to właśnie stary telefon Nokii. Trudno założyć w nim podsłuch, nie atakuje nawałem kuszących możliwości jak smartfon, nie jest ciężki.
7 października
Zmęczenie rozbuchanym światem, ale też światem działań pozornych i niepotrzebnych, powoduje, że wielu ludzi marzy o emeryturze. „Wtedy to będę mieć czas dla siebie, będę robił(a) to, co lubię”. A że mało ludzi naprawdę cokolwiek – tak od siebie, a nie za sprawą bodźców zewnętrznych – lubi, to bardzo szybko czas emerycki staje się dla nich gehenną. Emeryci bywają sierotami, zarówno w rodzinie zajętej swoimi sprawami i niepotrzebującej rady starych, jak i w zakładzie pracy, który opuścili. Nikt ich nie zaprasza, najwyżej na doroczną związkową kawkę dla weteranów pracy, bo trzeba przecież coś w sprawozdaniu napisać. Ale i tak na tej kawce dyrektor czy prezes siedzi nie dłużej niż kwadrans, bo „ma inne, bardzo ważne, bieżące sprawy”.
Byłem ostatnio na uroczystości jubileuszowej pewnej instytucji i ze smutkiem odnotowałem prawie brak odwołania się do poprzedników, którzy bardzo wiele dla tej instytucji zrobili. Pochwała natomiast chwili bieżącej, zupełnie jakby ona spadła z nieba.
Spotkałem dziś na ulicy pewnego emeryta. Powłóczył nogami, ubrany czysto, elegancko i modnie, w jaskrawościach, bo tak radzą ubierać się starym. Łypał oczami na lewo i prawo, jakby na coś, na kogoś czekał. Powiedziałem mu dzień dobry i tchórzliwie przyspieszyłem kroku, aby nie zagadał. No bo o czym będziemy rozmawiać? Niech sobie idzie do klubu seniora.
8 października
Kontynuując rozważania o Ukrainie jako naszym sąsiedzie (nota z 9 września 2024 roku), trzeba podkreślić, że Ukraińcy wiążący się z Polską to ofiary historii i systemu geopolitycznego (intensywna emigracja trwa od 2004 roku) i jako tacy nie mają woli dekompozycji polskiej rzeczywistości, a raczej chcą w nią wniknąć, wielu nawet poprzez asymilację, czyli świadome pozbycie się ukraińskości. Co innego ukraińscy politycy, skupieni wokół W. Zełenskiego, ale też ci, co są jemu przeciwni. Ci rzeczywiście uprawiają politykę opartą w pewnym stopniu na narracji antypolskiej. Potrafią skarżyć Polskę przed międzynarodowymi trybunałami, wygłaszają – z prezydentem na czele – różne nacjonalistyczne mowy lub choćby złośliwe cwiszenrufy, także dotyczące innych sąsiadów jak Rumunia, Węgry, Słowacja, a nawet Czechy, tak przecież zasłużone dla rozwoju XIX-wiecznej i późniejszej ukraińskiej kultury. Ukraina chce wejść do Unii Europejskiej, a równocześnie władze państwowe i ośrodki opiniotwórcze czczą skrajny nacjonalizm spod znaku Stepana Bandery i Romana Szuchewycza, co jest sprzeczne z europejskimi zasadami demokracji i równości.
Jak zauważył Jakub Pacan („Tygodnik Solidarność” 2024, nr 40, s. 33): „Postsowieckie elity Ukrainy, Białorusi, a nawet Litwy, często z agenturalną przeszłością, nawet jeśli od Rosji się odcięły, to czerpały z metod sowieckich służb i dyplomacji pełnymi garściami. Bo w Ukrainie cały czas dominuje homo sovieticus. My chcemy być adwokatem Ukrainy w drodze do UE i NATO, ale nasze wielkie ambicje przy szczupłych zasobach bycia ich adwokatem są bez treści”. Ukraina za swego patrona wybrała Niemcy. I czyni to w sposób obcesowy, indoktrynując w tym zakresie swoje społeczeństwo. Podczas ostatniego pobytu w Ukrainie zaskoczony byłem faktem, że drugą rangę w serwisach informacyjnych telewizji miały – po oczywiście propagandzie wojennej i państwowej – wiadomości z Niemiec, nawet te błahe.
Powszedni Ukraińcy nie podzielają raczej poglądów swoich władców i dlatego coraz częściej mówią, że to nie nasza wojna, nie nasz kraj. Liczba tych wyobcowanych wzrasta, choć równocześnie wzmacnia się – także za sprawą wojny – biegun zdrowego patriotyzmu.
Najwyższy więc czas, aby trzeźwo, a nie w prometejskim zaczadzeniu patrzeć na naszego południowo-wschodniego sąsiada i budować korzystne dla obu stron modus vivendi relacji.
9 października
Znajomy fotografik wrzucił 38 zdjęć z Jastarni do internetu i rozesłał po znajomych, każąc im się zachwycać. Czym tu się zachwycać? Obrazkami na ekranie? Zachwycam się, ale technologią jako taką; nigdy nie wyobrażałem sobie, że można widoki tak spreparować jak okazy anatomiczne w prosektorium, że będą jak żywe, a równocześnie w dwójnasób martwe.
10 października
Wzmaga się fala aktywności powakacyjno-przedbożonarodzeniowej, która ustanie na początku grudnia, a potem niemal do końca stycznia dręczyć nas będzie flauta. Impreza za imprezą.
Spotkanie autorskie Grażyny Wojcieszko w Kawiarni Literackiej. Dużo autokreacji – co wcale nie umniejsza rangi twórczości. Poetka jest zwaśniona, choć w sposób umiarkowany, z całym światem i ze sobą także. W pamięć zapada – oprócz porażającego wiersza Sen o tramwaju, biologiczne science-fiction Animalki, w którym ta sobiewłasna pisarka rozprawia się z powszechnymi standardami kobiecości, bo nie z kobiecością jako taką, w tym swoją, którą z kolei lansuje w tak zwanych klipach. Tytuł zbioru wierszy Rzeźnie brukselskie mówi sam za siebie i jest pokłosiem pracy zarobkowej poetki w biurokracji Unii Europejskiej. Autorka nie pochlebia publiczności, co z kolei – dla dobra swojej instytucji – czyni liderka Kawiarni Literackiej.
11 października
Dziwne są te kobiety. Jedne martwią się, że są za małe, inne, że za duże, a równocześnie chcą się wyróżniać, być w centrum zainteresowania. Czym? Średniością? Powtórkami makijaży i strojów z żurnali czy plansz reklamowych? Chcą być pierwsze w tłumie. Tak się nie da. Bydgoszcz, też rodzaju żeńskiego, jest miastem średniej wielkości w środku Polski. I co? Wyróżnia się? Chyba tylko „Akantem”, którego 350-ty numer udało się nam właśnie wydać.
12 października
Jedna z czytelniczek Dziennika czasów poplątanych podziękowała mi za to, że nie jest już samotna w swoich emocjach. Tak, wielu czyta memuary, czy czyta w ogóle, aby odnaleźć siebie, przeżyć to jeszcze raz. Specyficzna funkcja literatury pamiętnikarskiej, a może nawet literatury w ogólności.
13 października
Autorem numer jeden w „Plus Minus” stał się dla mnie Jan Maciejewski, tak jak dotąd był nim Bogusław Chrabota, niestety odporny na moją korespondencję. Wciąż pamiętam niesamowite świąteczne opowiadanie J. Maciejewskiego Nazywał mnie Krzykiem (nota z 2 kwietnia 2024 roku) o starym monarsze, który umiera w radości. Teraz (nr 41, s. 31) czytam: „Czym innym staje się katedra, kiedy odwiedzają ją już tylko turyści. Na pierwszy rzut oka widać, że coś w niej wyblakło, z obrazów i rzeźb padają zobojętniałe spojrzenia – odpowiadają tym samym, co spotkało je z drugiej strony. Raz na jakiś czas fachowym znawstwem, dużo częściej – nudą i roztargnieniem. Posadzka, na której się klęczy jest inna od tej, po której się spaceruje”. Fenomenalne! Takie same wrażenia odniosłem, gdy 23 września 2024 roku odwiedziłem w tłumie rozgadanych turystów bazylikę Notre Dame de la Garde górującą nad Marsylią. Świątynia, w znacznym stopniu przeznaczona na marynarskie wota, głównie obrazy, fundowane przez tych, którym udało się dobić do marsylskiego portu, dobrze utrzymana, sprawiała jednak wrażenie zakurzonej, martwej. Wyposażona była we wszystkie paramenty rzymskokatolickiego kościoła, ale brak w niej było modlitewnego ducha. Najświętszy Sakrament na uboczu, a gdy przed nim sam jeden uklęknąłem, to owiały mnie nawet nie zdziwione, tylko obojętne – w swej światowej, wyniosłej tolerancji – spojrzenia, niektóre nawet pełne nudy i zmęczenia z powodu nadmiaru wrażeń w stechnologizowanym świecie początku XXI wieku. Wydawało mi się, że to ja zakłócam rytuał zwiedzania-spacerowania, a nie turyści zakłócają rytuał modlitw i nabożeństwa, które powinno być, ale go nie ma. Wszystko mieszało się, zresztą nie wiadomo, czy ci turyści-spacerowicze przyszli oglądać XIX-wieczną bazylikę, czy podziwiać ogromną figurę Maryi w złoconej koronie na szczycie wieży zamiast krzyża, czy widok białej, rozlanej aż po horyzont Marsylii u stóp 162-metrowego wzgórza, na którym ulokowano świątynię. Oni sami nie wiedzą co czynią, lecz czynią to z francuskim wdziękiem, czyli z uwagą i mimochodem zarazem. Ale chyba najważniejsze dla tych spacerowiczów jest zapalenie świeczki, zakupionej za co łaska, choć z bliżej nieokreśloną nadzieją, i zapalonej na odpowiednio przygotowanym stanowisku, bo porządek, nawet we Francji, musi być. Nadzieja zawsze jest taka. Nadzieja nie jest wiarą, ona nie ma siły… – pisałem w jednym ze swoich młodzieńczych wierszy. I przypominam go sobie, kiedy trzeba coś powiedzieć, pomyśleć o nadziei… To jakby z J. Maciejewskiego, pisarza – mistyka i trzeźwego pragmatyka zarazem.
14 października
Porównuję treści gazet obecnych z poprzednimi, z czasów PRL. Tam propaganda polityczna była wyraźnie wyodrębniona, zarówno pozytywnymi tytułami jak i drętwą, rytualną wręcz formą. Choć wiało z niej optymizmem, to nikt jej nie czytał. Przeciętny czytelnik wolał, ukryte gdzieś na dalszych stronach kryminałki i ciekawostki. W obecnych czasopismach dominują już nie kryminałki, tylko grube kryminały i sensacje, zazwyczaj pseudo. Propaganda poszczególnych frakcji politycznych też jest, jak w PRL-u, nachalna, ale za to mało optymistyczna. Takie słowa jak: zagrożenie, klęska, agonia są na porządku dziennym. Współczuję redaktorom „Tygodnika Solidarność”, że musieli się napocić pisząc obowiązkowe teksty pod hasłem Nowa świecka ekoreligia. A jest tych tekstów aż sześć (2024, nr 41). Wszystkie wybrzydzające. O ile wiem, takie grube agitki też mają mało czytelników, z wyjątkiem zacietrzewionych członków zwaśnionych plemion, ale każde plemię ma swoje czasopisma i szydzi z tych, które czytają czasopisma drugiego plemienia, tak więc ja – przezornie – różnych czasopism, które czytam, nie trzymam na wierzchu. Nie żebym się bał, ale z ludźmi zacietrzewionymi ja nie umiem rozmawiać.
Gdy w czasach PRL-u byłem dziennikarzem gazety codziennej to nikt mnie nie przymuszał do pisania na określony temat ani w określonym nastroju, szczególnie kiedy awansowałem na publicystę. Sekretarz redakcji czekał na tekst ciekawy i dobrze napisany, najwyżej coś wykreślał. Propagandówkę sekretarz brał na siebie. Odwalał ten rytuał z tępą obojętnością konia pociągowego. Czasem tylko pasjonował się jakimś nowym euforycznym słowem, które udało mu się dodać do sztampowej nowomowy huraoptymizmu socjalistycznego. I wtedy z radością sięgał po kieliszek, a zawsze miał butelkę i szkło w opustoszałym biureczku.
15 października
Podczas spotkania autorskiego Aleksandra Bukowieckiego, dziennikarza-erudyty i pasjonata gawędy, w tym nudziarskiego roztrząsania sensu poszczególnych słów, padło stwierdzenie, że świat zmienia się na gorsze. Wystąpiłem w obronie tego biednego świata, który przecież jest nasz, mój i twój, A. Bukowieckiego także, mówiąc, że świat zmienia się na inne. I nie ma na to rady, zmienność ta jest zdeterminowana tym co było. Wiele mnie się w tym innym nie podoba, ale muszę się z tym pogodzić, mając jednak nadzieję, że Pan Bóg przestawi zwrotnicę, gdy świat zacznie staczać się w przepaść. Mimo tego zdeterminowania dziejów, chcę wierzyć, że Pan Bóg nie jest wobec przyszłości bezsilny, tak jak bezsilny jest już wobec przeszłości, której nawet On nie potrafi zmienić.
- Bukowiecki, odnosząc się do tego innego, stwierdził, że według niego to, co dziś gorsze, to bałagan, zagubienie hierarchii, w tym Bożego porządku. Tak, sporo w tym racji, skoro ja „odbieram” Bogu wszechmoc w stosunku do przeszłości. Chciałbym jednak, aby i w tej dziedzinie był wszechmocny, choćby w stosunku do moich wstydliwych historii i historyjek. Aby je wygumkował, także z mojej pamięci.
Nie mogę powstrzymać się w tej nocie od pochwały grupy 15 czytelniczek zgromadzonych w filii nr 19 Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Bydgoszczy. Świetnie przygotowane i zafascynowane literaturą jako taką. Potwierdza się aksjomat socjologii kultury, że większość czytelników to czytelniczki.
16 października
Co rusz napotykam obsesyjne pasje, które wydają mi się rozpaczliwym poszukiwaniem sensu. Ostatnio cały czas myślę i piszę – niestety o sensie życia, urządzeniu świata, co bez wątpienia też jest obsesją. Świetna tłumaczka z francuskiego i na odwrót – Marta Otfinowska-Blixt – pisze, że ma mrówczy zapał: „Po prostu nie jestem w stanie oprzeć się słowom, dźwiękom”.
Aby nie zwariować idę na basen, choć już teraz ciało wzdryga się przed tym pierwszym chłodem zanurzenia się w ciepłej, jednak nie za, wodzie.
17 października
Ot i internetowy raj! Dramatyczne poszukiwanie odbiorcy w tym rozlanym szeroko, wirtualnym ścieku. Czesław Dawidowicz i Grzegorz Parowicz piszą do redakcji „Akantu”:
„Zachęcam Państwa do zaglądania na mój blog. Będę niebywale wdzięczny za refleksje do poszczególnych tekstów. Odnajdą je Państwo wybierając zakładkę – strona główna, w menu zlokalizowanym na górze strony. Jestem otwarty na wszelkie objawy ludzkiej kreatywności i chętnie nawiążę współpracę w obszarze publikacji”.
Oczywiście, że nie zaglądnęliśmy „na mój blog”. To zadaniem autora jest prezentacja swojej propozycji, a nie szczucie zapracowanej redakcji, aby tej propozycji szukała.
18 października
W sieci, a raczej w chmurze (lubię to poetyckie pojęcie, bo wydobywa na jaw nijakość i nieokreśloność elektronicznych mediów) awantura o facecika, który za suto finansowany patronat sprzedał się poprzedniej ekipie. Obecna chce go zweryfikować; być może sprzeda się on i tej ekipie, bo przecież wysokim, artystycznym wartościom służy. A te przecież nie mają ceny.
I jedni i drudzy źle się bawią. Uważam, że należy go zostawić, niech nadal tym wysokim, artystycznym wartościom służy. A że pecunia non olet… Od starożytności tak bywa i w tej czającej się za horyzontem chmurze przyszłości też będzie bywać.
19 października
Kartezjusz powiedział: Myślę, więc jestem, a coraz więcej osób, do niedawna nawet nobliwych, sprowadza swoje jestem do filmików i fotografii, nawet w pidżamie, czy stroju kąpielowym, zamieszczanych na Facebooku czy Instagramie. Istnienie zastępowane jest zaistnieniem. Tak oto technologia zmienia osobowość i relacje międzyludzkie.
20 października
Na grzybach. Nawet wielki, zdrowy borowik się znalazł.
21 października
Coraz bardziej smutnawo i nie chce się pisać… A jednak piszę. Wracam z tego pisania jak z dalekiej podróży. Z ciekawością oglądam kobiety.
22 października
– Chcemy być wolni od polityków, którzy działają tylko dla siebie, gotowi strzelać, bić i okaleczać ludzi, żeby tylko ocalić swoje fortuny. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, ale nasz rząd to barbarzyńcy – mówi Ukrainka, która niedawno przyjechała do Polski. Po przerwie letniej znów zaczął się napływ uchodźców, wojennych-niewojennych, ale uciekających przed beznadzieją.
– Ale coś nie tak było z tą naszą cywilizacją w 1943 roku na Wołyniu i Podolu – mówię.
– Myśmy już z tego wyrośli, a poza tym ja nic o tych sprawach nie wiem, my nic o tamtych czasach nie wiemy. W szkole nas nie uczono.
– A telewizja, książki?
– Tam tez nic o tym nie ma.
I tak można by w nieskończoność. Wyparcie przeszłości, skupienie się na teraźniejszości. Rzeczywiście, ta wojna nie ma jednoznacznej konotacji. Jak każda zresztą wojna.
23 października
Znów muszę cytować Andrzeja Szahaja („Przegląd” 2024, nr 43, s. 33). Pisze on:
„Kapitalizm jest amoralny, a w każdym razie stał się amoralny. Nawet nie tyle niemoralny, ile właśnie amoralny, dążenie do zysku ma bowiem usprawiedliwiać wszystko. Choć, jeśli moralność akurat się opłaca, np. w celu przekonania nieco wrażliwszych klientów, że przedsiębiorstwo jest „odpowiedzialne społecznie”, to można w nią na pokaz „zainwestować”. (Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to zawsze jest inwestycja, a nie szczera chęć poprawy). Jeśli jednak stoi na przeszkodzie zwiększeniu zysków, biada jej. I są to sprawy określone systemowo, a nie charakterologicznie. Oznacza to, że niemoralnie postępują w kapitalizmie ludzie, którzy sami wcale nie muszą być niemoralni. Oni raczej uważają, że systemowo warunkowane dążenie do zysku usprawiedliwia zawodową niemoralność. Tym bardziej że ci, którzy chcieliby postępować przyzwoicie, nieraz przegrywają z konkurencją. Niemoralność po prostu się opłaca. Kapitalizm to system z wpisaną weń zasadą, że sukces jest pochodną bezwzględności. Tych, którzy mają skrupuły, pokonają na wolnym rynku ci, którzy idą jak taran, niszcząc po drodze wszystko. W ten sposób opłacalność niemoralności wymusza niemoralność nawet tych, którzy chcieliby postępować moralnie. Łamiąc przy okazji charaktery, szczególnie ludzi młodych, którzy często nastawieni są idealistycznie”.
To samo obserwuję w polityce, szczególnie tej uprawianej obecnie w Polsce przez dwa zwalczające się nawzajem bloki, a także wewnątrz tych bloków. Pewien prominentny działacz chwali tylko tych, którzy są bezwzględni. I sam bezwzględnie likwiduje ich, jeśli mu podpadną. Zadaje im śmierć polityczną poprzez wyrzucenie z partii, od czego nie ma odwołania, bo sądy powszechne walkami partyjnymi się nie zajmują.
I trudno dziwić się, że w takiej atmosferze wybuchają wojny. Tyle A. Szahaj o teraźniejszości. A o przyszłości:
„Odbywa się (…) Wielka Manipulacja, która ma za zadanie tak zsocjalizować nowe pokolenia, aby nawet nie przyszło im do głowy negowanie status quo. Już pokolenie dzisiejszych nastolatków, a także dzieci jest poddawane obróbce kapitalistycznej na tak wielu frontach, że musi się poddać i uznać, że nadrzędnym celem ludzkiego życia jest sprawianie sobie przyjemności przez konsumpcję.
Gdy połączymy tragiczne w skutkach oddziaływanie mediów społecznościowych, owocujące epidemią zaburzeń psychicznych wśród nastolatków i dzieci, presję wywieraną na nich przez przemysły alkoholowy i nikotynowy, powszechną dostępność śmieciowego jedzenia całkowity upadek prestiżu sportu, idiotyczną ideologię konkurencji od kołyski aż po grób, uzyskamy mieszankę, która wręcz gwarantuje wychowanie pokolenia pokiereszowanego psychicznie i osłabionego biologicznie (otyłość, brak sprawności ruchowej)”.
Dobrze, że mój wnuk Sebastian, choć czas wolny poświęca na gry komputerowe, to regularnie chodzi na siłownię, a że jest obecnie na etapie gromadzenia pieniędzy na zakup mieszkania, to odnowił siłownię – urządzoną w czasie histerii covidowej – w naszej domowej pralni. Modlę się, aby mu starczyło determinacji, konsekwencji i systematyczności. Tak, modlę się o pomyślność wnuka, tak jak o zdrowie żony.
24 października
Ukazała się książka poetycka Sławomira Krzyśki Czerwona biel, do której napisałem posłowie, a nawet brałem udział, z głosem decydującym, w ustanowieniu tytułu.
Tytuł książki jest zawsze ważny, szczególnie książki z tak subtelnymi wierszami, bo coś dookreśla w tej coraz bardziej nieokreślonej magmie współczesnej poezji. Rozwirowuje się w niej nie tylko znaczenia, ale nawet formę słów, dzieląc nawet nie na sylaby, tylko na cząstki homonimiczne. S. Krzyśka trzyma się całości słów, a gra tylko sensami.
25 października
Podczas mszy pogrzebowej myślę o stypie, tym bardziej, że wdowa solennie mnie na nią zapraszając, uzasadniała, że muszę się przecież rozerwać. Rozerwałem się, ale już bez deseru, na który cierpliwie czekali pozostali żałobnicy, a który się bardzo opóźniał. Bo jak dają…
Rosół był smaczny, kotlet schabowy mdły – wielokrotnie odsmażana podeszwa, całe szczęście, że przekąsiłem go zrazem, bo byłem nienajedzony, wielka porcja gotowanych warzyw…
Uff, zdaję się iść śladem Józefa Banaszaka, gustującego w swoich memuarach w kulinariach (nota z 16 lipca 2024 roku). Tylko, że ja trochę wybrzydzam, a on afirmuje każde jedzenie i picie, szczególnie to, które w restauracji sam wybrał lub które przyrządziła jego ukochana żona. Widzę tu jedną z moich cech – dystansowanie się od świata.
26 października
Na operetce Służąca panią. Jakiś widz, starszy, ponury pan w okularach przyszedł w krótkich, skórzanych spodenkach i czarnych sztylpach. Myślałem, że to aktor, bo spektakl był eksperymentalny, na stojąco (60 minut) wokół sceny i z łagodną interakcją między aktorami a publicznością. Ależ silna jest potrzeba zauważenia, wyróżnienia się, tym bardziej, że ów gość ustawił się w pierwszym rzędzie przed sceną.
27 października
Martwię się o Sebastiana. Po raz kolejny w saunie, którą co niedzielę zażywamy na zapleczu garażu, pyta się:
– Dziadku, co powiesz?
Czyżby ten chłopak, tak dotąd żywy i inicjatywny, wyjałowiał za sprawą gier komputerowych, które uprawia zaraz po powrocie z pracy, łączonej w jakiś dziwny sposób ze studiami dziennymi na politechnice?
28 października
Po zmianie zegarkowej rachuby czasu, bo przecież nie czasu, tym razem poprzez powrót do rachuby naturalnej, związanej z obrotem Ziemi wokół Słońca i wokół własnej osi, poranek zaczyna się raźniej, bo jest jaśniejszy. Gorzej z gęstymi od ciemności wieczorami.
29 października
Mój brat Bronisław jest uspołeczniony. Zawsze, mniej lub bardziej chętnie, podejmuje się wspólnotowych zadań, pomocy. To chyba spadek po poprzednim systemie, bo wychowankowie nowego są tylko wrażliwi, i to okazjonalnie, ale na działanie dla dobra drugiego człowieka już ich nie stać.
30 października
Dobre rozmowy z Romanem Sidorkiewiczem, z którym w wielu sprawach się zgadzamy. On tylko jest bardziej trzeźwy, rzeczowy, ale rozumie innych ludzi. Staram się mu dorównywać i w jednym i w drugim.
31 października
Koty, w naszym sterylnym i szalenie uporządkowanym – za sprawą szalenie uporządkowanej gospodyni – mieszkaniu, męczą się. Z braku myszy i karaluchów porywają długopisy i łyżki, które wpychają następnie pod kanapę i fotele. czasem znajdą jakąś kulkę i bawią się nią aż do znudzenia. Zakodowany w DNA instynkt każe im zajmować się tym, co się rusza, szeleści, szura. Pewnego poranka znalazłem w bawialni porozrzucane i pomięte stronice gazety, której nieopatrznie nie schowałem. Chętnie bym wypuścił te koty na dwór, niech robią co chcą, wrócą czy nie wrócą, ale wiem, że awantura byłaby wtedy nieziemska. Koty nie mogą – według szalenie uporządkowanej gospodyni – nigdzie wychodzić, bo wpadną pod samochód, więc muszą się męczyć w domu.
– Niech się męczą! – przytakuję jak okrutnik.
Co też żona ze mnie zrobiła?