Maszeruję sobie od obrazu do obrazu jak to w National Gallery w Londynie, a tu taka niespodzianka duży obraz, podłużny Diego Velazqueza " Wenus z lustrem " i do tego również długa ławeczka, nawet mięciutka, co zaraz sprawdzam.
I już spoglądam na to arcydzieło o którym tyle słyszałem w związku z angielskimi feministkami, z których jedna z nich nawet go uszkodziła w ramach protestu przeciwko aresztowaniu Emmeliny Pankhurst. Zaraz sobie pomyślałem : Wenus grzeczna, ale już ta feministka mniej grzeczna. A przecież Wenus jest taka ładna, cała różowawo-biała, wprost wypieszczona pędzlem Velazqueza. Coś pięknego. Naprawdę. Wenus jest do nas odwrócona plecami, ale pewne jej krągłości są tak bardzo zmysłowe, że zapewne wiele osób się przed nią zatrzyma. Mam na myśli tę brzydszą część ludzkości. Zachowuję neutralny wyraz twarzy, bo co chwila przechodzi jakaś piękność angielska i spogląda na mnie, i na Wenus, uważnym okiem. Taka rywalka i do tego zupełnie rozebrana. O zgrozo ! Trochę chce mi się z tego śmiać, ale to świadczy o tym, że wielka szuka jest wiecznie żywa, tym bardziej jak ją tworzy wielki artysta na miarę Diego Velazqueza. Ach ! ci Hiszpanie. Chociaż Włosi także potrafią namalować piękny akt kobiecy. Trochę ich widziałem w Wenecji jak oglądałem obrazy Tycjana i Veronesa. Te weneckie piękności z tymi puszystymi krągłościami z lekkim uśmiechem spoglądające w lustro, tak że zaraz cała wycieczka z Niemiec się przed nimi zatrzymuje.
Jak już się nasiedziałem na tej ławeczce do woli przed obrazem " Wenus z lustrem ", to postanowiłem do niego podejść, troszkę bliżej. To nic, że cały obraz zasłania szyba w związku z tymi wojującymi feministkami. A obraz z bliska, to istne cudo malarskie. W ogóle nie widzę, że to jest namalowane pędzlem. Można powiedzieć, że jeszcze przed chwilą Wenus wyłoniła się z morza, a teraz już spokojnie odpoczywa sobie na łóżku, podziwiając swoją urodę w lustrze. Już trochę zazdroszczę temu niewinnemu Kupidynkowi ze skrzydełkami, który obydwiema rączkami przytrzymuje prostokątne lustro. Za bardzo w tym lustrze nie widać twarzy Wenus, ale od czego jest nasza wyobraźnia. Z czego się bardzo cieszę. Cały czas podziwiam inteligencję i dobry gust Velzaqueza, że nie pokazuje nam tego co jest najpiękniejsze jak kaczkę na tacy. Wnętrze w którym odpoczywa Wenus jest szare, kotara za lustrem jest amarantowo-różowawa, łóżko na którym leży Wenus jest w kolorze ciemnego błękitu pod spodem widzimy białe prześcieradło. Co ciekawe, głowa Wenus w lustrze jest na neutralnym, szarym tle. Co w centrum obrazu wprowadza pewne uspokojenie, skłania nas ku refleksji nad przemijalnością tego świata. Ten obraz również poprzez swoją symbolikę, skrzyżowane ręce kupidynka z różowawą szarfą, może nam chce powiedzieć coś więcej, że teraz oglądamy osobę, która jest bliska Velazquezowi, ale że nie jest już sam, to dlatego nie może się z tą osobą pokazać publicznie. Wiele osób uważa, że ten obraz powstał w Hiszpanii, ale ja jestem odmiennego zdania. W czasach panowania inkwizycji w tym kraju, raczej on mógł powstać we Włoszech, gdzie więcej można było, niż w arcykatolickiej Hiszpanii.
Pierwszy raz jestem w Wiedniu, ale na szczęście trudno się tutaj zgubić, komunikacja jest wspaniała, a i ludzie jak dla mnie bardzo życzliwi. Szybko z dworca kolejowego dojeżdżam metrem do Kunsthistorisches Museum. O poranku, trochę chłodno od czasu do czasu, zimny wiatr zawieje. Bry ! Co tu robić ? myślę sobie, rozglądając się wokoło. Bo muzeum jeszcze zamknięte. Powoli zaczynam krąży po najbliższej okolicy. Przy okazji oglądając wysokie wiedeńskie kamienice, oraz olbrzymie pomniki, świadczące o potędze domu Habsburgów. Cesarskie miasto, co tu mówić. Jedno chłodne przejście pod ulicą, drugie chłodne przejście pod ulicą i nie wiem jak stanąłem przed typową wiedeńską restauracją. Nie tylko z wyższej potrzeby, która jak nadchodzi, to ratuj się kto może ! W środku przyjemnie i ciepło jak w domku pod ciepłą kołderką. Zapach świeżo parzonej kawy, zapach świeżego pieczywa. Już ktoś czyta poranną gazetę, już ktoś jak z dobrym znajomym rozmawia z kelnerem. Który okazuje się bardzo miłym człowiekiem, ale bez jakiejkolwiek przesady. Ot po prostu pomoże każdemu zabieganemu turyście, który pragnie odpocząć w ciepłym miejscu, aby wypić łyk gorącej kawy i zjeść chrupiącego rogalika o poranku. Zaraz ta restauracja mnie się spodobała jak i inne w Wiedniu. To ja lubię.
W Kunsthistorisches Museum, które jest wielkie niestety wykupiłem miejsce na bagaż, tylko na dwie godziny, myślałem, że zdążę i co tu mówić pożałowałem na kolejną godzinę dwa euro. I to była nierozsądna decyzja, ale to wszystko przez ten parter gdzie nigdzie nie widziałem żadnej restauracji, a która niestety mieści się na piętrze. Ale o tym dopiero przekonałem się po wszystkim. Szkoda, że tym razem w Wiedniu nie byłem z moją siostrą Kasią, która zawsze w muzeum chodzi do restauracji, a po dobrym ciasteczku i po dobrej kawie jeszcze raz ogląda, to co w danym muzeum jest najlepsze. Dlatego nawet po latach potrafi mi ze szczegółami opowiedzieć jeden z wielu obrazów, jakby jeszcze przed nim cały czas stała, podziwiając jego kolory.
W tym muzeum nie są tylko wielkie sale wystawiennicze, ale są takie boczne korytarzyki, małe sale w których są prezentowane mniejsze obrazy. Dobre rozwiązanie. Efekt tego rozwiązania jest taki, że do przejścia mamy kilometry, często wracając do miejsca z którego zaczęliśmy zwiedzanie. Istny muzealny labirynt. W każdym razie jak dla mnie. Oczywiście obrazy Diego Velazgueza są tam w reprezentacyjnych salach w których wieje pewnym dworskim chłodem. Zaraz rozmowy milkną, a turyści zachowują się jakby właśnie byli u cesarza lub u cesarzowej na audiencji. Pełna powaga, nikt się nie uśmiecha. I takie też są tam obrazy Diego Velazgueza, pełne powagi i oszczędnych dworskich póz, które bardziej mnie się podobają, niż u innych twórców, którzy w przedstawianiu władców popadają w pewną przesadę. O tych wszystkich wystających rękach, nogach i łokciach, to nawet nie wspomnę. W tej sali, szczerze mówiąc w której oglądałem jego prace, trochę mi brakowało większego słonecznego światła. Trochę wprawdzie, tam tego światła docierało, ale za mało. Niestety musiałem jego obrazy oglądać przy sztucznym świetle. W którym jednak gorzej widać jego wirtuozerię kolorystyczną, którą pierwsi impresjoniści tak bardzo się zachwycali. Ponieważ plamy barwne z bliska, to były jakieś mazańce, że tak się wyrażę, a z pewnej
odległości, to elementy obrazu dopracowane co do najdrobniejszego szczegółu.
Jeden obraz, które mnie się szczególnie spodobał, to portret przedstawiający jeszcze małą infantkę Małgorzatę z 1653 roku. Ach ! te wyszukane różowe kolory na jej sukni, ach ! te mięciutkie srebrzystości. I jej ładna główka okolona jasnymi włoskami. Tylko patrzeć i patrzeć. Po prostu ładne dziecko. Chociaż cała symbolika w każdym szczególe już zapowiada do jakiej roli w swoim życiu jest przeznaczona. Nawet dywan na którym stoi, dostojna czerwień o tym mówi oraz prawa dłoń na stole, symbol władzy i krótki wachlarz w następnej dłoni. Wiadomo w tamtych czasach, szczególnie na dworze Ludwika XIV, wachlarz mógł być bardzo groźny, szczególnie w rękach faworyty króla. Ale ja jak to ja, zatrzymałem się i już zupełnie z bliska, bez obawy wpatruję się w kolorowe kwiatki w wazonie, stojące na niewielkim stoliczku, które bardzo przypominają mi malarstwo Augusta Renoir. Też, tyle kolorów i taka niewymuszoność malarskość. Prawdziwa przyjemność z tego co się naprawdę lubi, a zarazem bardzo ludzki akord w tym jakże dworskim portrecie.
Chodzę po Sewilli już wszystko co trzeba w tym mieście obejrzałem, to znaczy gotycką katedrę z imponującym grobem Krzysztofa Kolumba, a nawet wielki obraz Murilla i coś ? ciągle mnie nurtuje nie daje mi spokoju, szczególnie po południu jak słoneczne światło z lekka się załamuję. Co chwila spoglądam na fasady budynków, potem na ulice, na jeżdżące w te i we w te tramwaje. I może ? z takim niedopowiedzeniem, z takim wielkim znakiem zapytania bym wrócił do domu, ale na szczęście tym razem byłem w Hiszpanii z moją siostrą Kasią. Dlatego w pewnej chwili stojąc przed wysoką kamienicą pomalowaną w kolorach beżowym i piaskowym, ale jednak nie do końca. Z tym moim czymś ? co mi tutaj nie daje spokoju, podzieliłem się z moją siostrą Kasią, która bez chwili wahania odpowiedziała mi : przecież tutaj jest różowe światło. No tak pomyślałem już teraz wszystko rozumiem. To stąd jest ten różowawy kolor, różowawy blask w obrazach Diego Velazqueza, przecież on tutaj się urodził, przecież on tutaj stworzył swoje pierwsze obrazy. Między innymi " Starą kucharkę smażąca jajka ". Ale, to proste... - eureka !
Udało się w końcu, kolejne moje marzenie się spełniło. Z niedowierzaniem spoglądam na olbrzymi obraz
Diego Velazqueza " Las Meninias " ( Damy dworskie ) w Muzeum Prado, w Madrycie. Zadzieram głowę do góry, wysoko, żeby spojrzeć na Diego Velazqueza, we własnej osobie i jest, nareszcie. Bo przecież tutaj dla niego przyjechałem. I kogóż ja widzę ? osobę ubraną bardzo elegancko w dworskim stroju z nieodłączną paletą malarską w lewej ręce, a w prawej z długim malarskim pędzlem. Velazquez spogląda na mnie zwyczajnie jak najbardziej zwyczajniej w świecie. Bo on właśnie maluje kolejny obraz, który oparty o sztalugę, częściowo go zasłania. Zapewne ? maluje portret przedstawiający króla i królową, bo na przeciwległej ścianie w jego pracowni, możemy ich zobaczyć w prostokątnym lustrze. Niedaleko Diego Velazgueza stoi otoczona damami dworskimi już wcześniej poznana we Wiedniu, mała infantka Małgorzata, przyszła cesarzowa Niemiec. Małgorzata podnosi lekko prawą dłoń do góry w geście jakby zatrzymywała coś ? co jej mówi z lekka przyklękająca przed nią dama dworu, ta z lewej strony na obrazie. Ale, że już jesteśmy na dworze, to można ten gest odczytać zupełnie inaczej, może ? właśnie swoją małą rączką pozdrawia swoich rodziców, przecież przed chwilą weszła do pracowni wielkiego malarza.
Oglądając taki piękny obraz w galerii, a nie podejść do niego, to byłby grzech. To tak jakby pojechać do Rzymu i nie zobaczyć papieża. Ja podchodzę, chociaż bardzo dobrze wiem czego się można tutaj spodziewać. Ale się trzeba upewnić, raz na zawsze. Ja wiem, że Diego Velazquez był dobrym uczniem i bardzo dobrze odrobił lekcję, największego włoskiego rzeźbiarza Michała Anioła. On wie, że pewna niedoskonałość, pewne poetyckie niedopowiedzenie, to jest to coś, co wychodzi poza ramy ludzkiego schematu i co tworzy wielką sztukę. Bo stworzyć skończoną sztukę, to nie trudność, ale stworzyć niedokończoną sztukę, to już jest nie lada wyzwanie dla prawdziwego artysty. Bo kiedy skończyć ? no kiedy ? jeżeli, tuż obok nie ma żadnego pana profesora, który nam podpowie, że już najwyższy czas, aby odłożyć pędzel, bo to co jest w fazie stwarzanie już jest ukończone. Aby podjąć taką decyzję, ostateczną, to naprawdę trzeba być sobą. Trochę jak w życiu, żeby tego co jest już dobrze powiedziane nie przegadać.
I cóż widzimy ? A znajdujemy, to coś ? na sukni infantki Małgorzaty. Prawa strona sukni jest namalowana tak jak każdy malarz w siedemnastym wieku by namalował, a lewa strona jest już inna. Kolory są " roztańczone " tak jakby były namalowane lewą ręką, a nie prawą. Wiadomo lewa ręka jest mniej pewna dla osoby praworęcznej. Coś o tym wiem, bo sam czasami maluję lewą ręką. Velazquez dobrze wiedział, że takie rozchwianie powierzchni w obrazie można uczynić w dużym obrazie, ponieważ w małym mógłby wprowadzić za duży chaos nie do opanowania. Chyba, że to uczyni małymi i to nieznacznymi pociągnięciami pędzla. To o czym mówię zazwyczaj osoby nie interesujące się malarstwem nie zauważają. Lepiej ten sposób tworzenia zauważymy analizując ostatnie prace Michała Anioła Buonarrotiego, szczególnie jak oglądamy jego pietę w Mediolanie. Ona jest niedokończona, a ile ma w sobie życia. I właśnie o to chodzi. Nasze oko cały czas się porusza i nie lubi czegoś, co z jego punktu widzenia jest martwe. Nie lubi, ciągle tego samego po jednej jak i po drugiej stronie, wtedy samo sobie dopowiada, wzbogaca, tylko trzeba za nim podążyć, co świetnie potrafił uczynić, uchwycić w swoich obrazach niezrównany impresjonista Claude Monet. A o czym pisał bardzo obrazowo Władysław Strzemiński w swojej " Teorii widzenia ".
Wiadomo, że Diego Velazquez był dość ambitną osobą i to od samego początku, bo nigdy od króla Filipa IV nie wziął, żadnych pieniędzy do ręki, bo chciał przynależeć do Zakonu Santiago. Zresztą to mu się udało, bo po latach na obrazie " Las Meninas " na swojej lewej piersi, na sercu domalował czerwony krzyż, tegoż zakonu. Ale, żeby tego dokonać, to musiał pojechać, aż do samego Rzymu do papieża, bo król w tej sytuacji był zupełnie bezradny, tak bardzo z hiszpańską arystokracją musiał się liczyć, która ostatecznie decydowała kto może znaleźć się w ich gronie, a kto nie. Dzięki tej podróży powstał, niezapomniany " Portret papieża Innocentego X " człowieka dość podejrzliwego, a nawet groźnego. I tutaj niespodziewanie dochodzimy do naszych czasów, bo jak Francis Bacon zobaczył reprodukcję tego obrazy, to zaraz namalował całą serię obrazów na ten sam temat, gdzie jego papież wprost krzyczy. Można powiedzieć jak w najstraszniejszym filmowym horrorze. Tak jakby właśnie niezatapialny Titanic, odbijał od brzegów spokojnej Anglii w swój dziewiczy rejs z wesoło grającą orkiestrą na górnym pokładzie.
Tak z rozpędu napisałem o portrecie papieża Innocentego X, którego tak prawdziwie namalował Diego Velazquez, ale jakoś go sobie nie przypominam, chociaż byłem w Rzymie. To trzeba będzie, tam ponownie się wybrać. " Sąd Ostateczny " Michała Anioła pamiętam jego arcypiękną pietę w Watykanie, też pamiętam, a tu masz, coś ? mi umknęło. Zapewne ? dlatego, że tyle lat temu byłem w Rzymie. A może ? też dlatego, że papież jest namalowany w samych bielach i czerwieniach. Wiadomo dla młodej osoby, tylko biel i czerwień, to nic. Ale teraz, to już wiem jaka to jest biel i czerwień. Ta biel tuż przy szyi papieża jest zimna, ale już ta na jego kolanach jest ciepła, a nawet miejscami z lekka żółtawa. Podobnie jest z rozfalowaną czerwienią na jego pełnych niepokoju ramionach. Cóż, trzeba będzie tę lekcję po raz kolejny odrobić już na miejscu. Wtedy zabiorę ze sobą moją siostrę Kasię, to nawet w Watykanie znajdzie dobrą restaurację. A może ? trzeba będzie się wybrać do Waszyngtonu, bo przecież tam jest szkic do tego jakże groźnego portretu papieża. Po latach przydadzą się takie pogłębione studia nad materią malarską i nad szczególną kompozycją tego obrazu. Ale jak już byśmy byli w Stanach Zjednoczonych, to dlaczego by nie pojechać do Des Moines Art Center w stanie Iowa. Żeby zobaczyć tego najbardziej krzyczącego papieża Francisa Bacona. Zobaczyć coś takiego, zupełnie z bliska, to by było dopiero coś ! No, nie ?