(odeszli:
Ryszard Milczewski-Bruno 17 maja 1979,
Edward Stachura-Sted 24 lipca 1979,
Jerzy Szatkowski 2 kwietnia 2019)
Wojciech Siemion 24 kwietnia 2010)
- Dzikie jabłonie – powiedziała Ruth.
Powiedziała te dwa wyrazy tak wyraźnie po polsku, że nigdy wcześniej nie zauważyłem, że niektóre polskie wyrazy mają takie szczególnie swoiste brzmienie, a my wymawiamy je tak niedbale, że dopiero cudzoziemiec, gdy wczuje się w ten słowiański język potrafi oddać ich niepowtarzalność. Opowiadałem jej właśnie, chyba już dość długo, o Stedzie i Brunie; chyba już dość długo i chyba nie był to epitet dla tych dwóch poetów, lecz po prostu zbliżyliśmy do miejsca, gdzie one rosły, te dzikie jabłonie, i od pewnego czasu słuchałem sam siebie. Wczoraj jeszcze idąc na spacer, fotografowałem je; na gałęziach wiszą jeszcze jabłka. Ruth, którą spłodził tutaj w roku 1944 polski jeniec wojenny, tłumaczyła mi ich pochodzenie. Wrócę jeszcze w odpowiednim momencie do tego.
Jego książkowa opowieść, którą zatytułował „To tak nieprawdopodobne, że aż prawdziwe”. (wydana w roku 2010 przez bydgoskie ZLP). Przed paroma godzinami przeczytałem i zamknąłem tę książkę. Od początku, gdy książka się ukazała, do jej przeczytania namawiali mnie usilnie moi przyjaciele, którzy są też przyjaciółmi autora. Tak czasami bywa, choć z samym autorem nie znaliśmy się osobiście. Szczerze mówiąc to ktoś mnie wpuścił w tę lekturę polecając mi ją jako książkę o Brunie, a ja biorę wszystko w czym go znaleźć mógłbym. No i rzeczywiście. Chociaż ta książka jest autobiografią Jerzego Szatkowskiego to o samym Szatkowskim można dowiedzieć się najwięcej ze słowa wstępnego Dariusza Lebiody. A Dariusz Lebioda, który Szatkowskiego znał, jak rzadko kto, pisze o autorze:
„Każdy, kto autentycznie interesuje się polską literaturą współczesną, kto śledzi jej linie rozwojowe i punkty dojścia, kto zna historie Bursy i Wojaczka, Obarskiego i Ratonia, nie może nie wiedzieć kim jest Jerzy Szatkowski. Już edycja pism wybranych Bruna i obecność w życiu Stachury (…) spowodowały, że wszedł on do uniwersum kultury polskiej, a przecież sam jest też niezwykłym twórcą, innowatorem języka polskiego, lirykiem codzienności i wieczności zarazem, artystą chwil jaskrawych i jakże złowieszczego przemijania.”
A więc, jeżeli rzeczywiście ktoś jeszcze nie wie, choć to nieprawdopodobne, to powinien książkę przeczytać, bo jest prawdziwa i szczera. A szczerość Szatkowskiego okazuje się w samym fakcie, że jest to książka o Ryśku Milczewskim-Brunie, o fragmencie jego biografii; w jego życiu obok Stachury (patrz wyżej), był obecny Szatkowski. Rozmawiałem o tej książce z Jerzym Grupińskim: uważa ją za niecodzienną i kwalifikuje ją do prozy poetyckiej.
Więc recenzować książki nie będę, nie śmiem. Liczyłem na wywołanie duchów Bruna i Steda, i mam satysfakcję. Po raz pierwszy pojawili mi się, gdy leżałem w malignie po operacji serca w Tybindze. Utrwaliło mi się to tak sugestywnie, że dziś jeszcze to widzę. Zapisałem, gdy było mnie już stać na to i wysłałem do żony jako jeden z listów:
Piwo
„Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo,
niechybnie brakuje tam, nas...”
śpiewanie Steda
...byli u mnie obaj!
Myślałem, że dusze ich
mnie tutaj nie znajdą, a oni bez słowa
tak weszli, jak gdyby to była niedziela sierpniowa,
jak dawniej w naszym ogrodzie pod gruszą.
Cóż, wiesz – me serce takim wizytom jest rade,
więc lałem im piwo, a oni śpiewali...
Czy piłem wraz z nimi?
Sam piłem, wszak oni już zmarli,
nie pija się piwa z duchami.
- S.
...co u mnie? ...nic, tylko czasami
poboli, poboli, przestanie... - Twój K.
No więc, gdy już zamknąłem okładkę książki Szatkowskiego, a głowa szumiała, a to, co w głowie ulatywało daleko od niej niespodziewanie, jako pierwsza pojawiła mi się refleksja optyczna: to ta kora na apli okładki, stara, bruzdami poorana kora starego dębu, i teraz, gdy książkę zamknąłem, jakby wróciła na swoje miejsce, zamknęła, zasłoniła goły pień drzewa, który był dla mnie cały czas odsłonięty, a ja badałem kolor jego łyka, drogę korników, a potem słój za słojem, tę metrykę drzewa. Że jestem z zawodu papiernikiem, uczono mnie jak czytać życiorysy drzew, które dla papiernika są surowcem do produkcji. Brutalne? Pasjonujące! Bo po przecięciu pnia słój w tym samym drzewie drugiemu słojowi nie jest podobny, gdyż kształtowały się one w różnych klimatach, czyli pogodach (ducha?). A można w nich odkryć też rany. Przez chwilę tylko pomyślałem sobie o wydawcy książki, takoż moim przyjacielu i poecie, że zaiste głęboko metaforyczna jest ta szata graficzna autobiograficznej książki. Aby dowiedzieć się prawdy o drzewie trzeba więc drzewo wpierw zabić i tego trupa rozciąć przez wszystkie warstwy jego życia.
Pomyślałem tak, uśmiechnąłem się, uśmiechnął się we mnie wampir, i podszedłem do okna. Że niby, aby spojrzeć na szerszy horyzont. Ale wiem, że musiałem zrobić coś, aby stworzyć sobie dystans od tego, co przeczytałem, do siebie samego.
Za moim oknem na horyzoncie jest jesień. Mój dom stoi w kotlinie otoczonej zboczami gęsto porośniętymi drzewami liściastymi wszelkich gatunków; może tylko za wyjątkiem wierzb rosochatych, co to nad Zgłowiączką, topól strzelistych, strażniczek dróg kujawskich, olch na rozlewiskach Wisły i lip, co stały przed moją rodzinną chatą kujawskiego miasteczka. A przecież ta mozaika barw na obcym horyzoncie, do złudzenia przypomina „złotą polską jesień”; drzewom przyrasta właśnie kolejny słój jego życiorysu i korona ogłasza to barwą liści. Mogę z tej odległości, po kolorze jesiennych liści, rozpoznać gatunki drzew. Najwięcej jest tutaj buków. Imponujące to drzewa: ich kora koloru stali, konary rozgałęziając się tworzą zgrubienia na podobieństwo męskich bicepsów u ich nasady, gdzie zbiegają się linie naprężeń. A korzenie ich, wyrastając spomiędzy marglowych skał, kłębią się na powierzchni jak zwoje potężnych węży.
Wracam do książki czekającej na mnie na biurku. Rozchylam korę. Szatkowski:
„Po rozwiązaniu związku małżeńskiego przez rozwód, po opuszczeniu domu rodzinnego, Bruno (poważnie schorowany, psychicznie rozbity, zżerany alkoholizmem, zamieszkał u mnie w Antoniewie. Odstąpiliśmy mu (Iwona i ja) mały pokój, zagwarantowaliśmy mu też wikt i opierunek (gratis!). ( … )”
I dalej:
„Pamiętam, jak Bruno obdarował pewną panienkę do wzięcia aż trzema wiadrami kwiatów. (…) Podarunki Bruna były zawsze oryginalne.”
Próbuję zsynchronizować ze sobą czasowo mój obraz z obrazem zapisanym już w pierwszych słowach w książce Szatkowskiego. W roku 1968 mieliśmy już, ja i Bruno, wydane po jednej książce w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej i trochę opublikowanych wierszy i prozy w bydgoskim „Pomorzu”, w „Faktach” i w kilku innych czasopismach. Ja mieszkałem wówczas w Świeciu nad Wisłą, a więc prawie po sąsiedzku przez Wisłę. Mogliśmy już wymienić między sobą te pierwsze publikacje.
Na początku lat siedemdziesiątych wyjechałem do Finlandii. Tam napisałem ten wiersz, a pamiętam, że przywołał go jakiś bezdomny pies, który od kilku dni pojawił się przed drzwiami leśnego hoteliku fabryki celulozy w Rovaniemi:
...abol
„Straciłem zęby w podróżach - do Abol?”
Bruno: Kilka próz na moje trzydzieste urodziny
...Tobie wciąż ten bimber warlubianych tęsknic
od serca aż do serca zmyśla wierszem „Abol”.
...tylko pies ci liże wyciągniętą rękę,
że dziw to, bo psów dużo, ale wiary mało
...ja tutaj w Finlandii skaczę na oluta,
chmiel mi z uszu wyrasta i zaraz zamarza;
nie ma kraju ABOL, dałem się oszukać,
idea mi zdechła, a tak dobrze żarła.
...tutaj białe noce... albo nie tu, albo?..
Że książki dedykowane przez Bruna w szczególny sposób zachowały się, to cud. Gdy wyjeżdżałem do Niemiec maluchem (to były lata osiemdziesiąte) musiałem oddać wszystkie książki za wyjątkiem słownika, a nawet maszynę do pisania celnikom, na co otrzymałem pokwitowanie na odbiór w powrotnej drodze. Potem dwóch przyjaciół zdecydowało się przewieźć kilkadziesiąt książek pod sztuczną podłogą żuka; postawili na tym bańkę z ropą, bańka się przewróciła. Szczęśliwie nie było tam książek Bruna. Wyciągnąłem tutaj stosik jego wierszy, leżą obok: („Poboki”, wydawnictwo „Pojezierze”, Olsztyn, 1971) „...moje rwy i wyrwasy i trochę lirycznego obola,” dla mnie i dla Kamy (kto spotkał się z jego twórczością zna też jego specyficzne słownictwo), dziś, są już pożółkłe i słabe, i nie wożę ich już tam i nazad. Ale mam dziś też Jego publikacje podarowane nam przez Jego syna, Sławomira, i Jego synową Dorotę. Wiem, czynią wiele, aby Bruno był ciągle między nami.
Przyjeżdżała też Irena. Rozumiały się z Kamą. Zresztą Bruno też był bardziej otwarty wobec Kamy, niż wobec mnie. Irena nie kryła przed nami troski z powodu jego niefrasobliwości. Dziś wspominamy to z Kamą, jako obawę o niego. Cieszyła się, gdy był z nią, a często ginął gdzieś w Polsce razem ze Stedem. Bruno był bardzo wrażliwy, powiedziałbym miękki, choć może na takiego nie wyglądał. Szczególnie wobec Kamy otwierał się ze swoich kompleksów, płakał. Powiedział kiedyś, że chciałby, aby było u nich tak, jak u nas. Pewna rezerwa między nami wytworzyła się z powodu mojego zaangażowania politycznego; oni obaj nie interesowali się polityką, jakby bali się tego aspektu lub wręcz brzydzili nim. A ja byłem pewien, że gdyby weszli w te sprawy, mogliby się pięknie w swej poezji dopełnić. Może wybraliby w końcu życie...
Cóż, czas mijał, mnie udawało się coraz rzadziej coś opublikować, a oni na moich oczach stawali się legendą. Zresztą praca zawodowa pochłaniała mnie. Pojedyncze wiersze ginęły w teczce. Niektóre publikuję dopiero dzisiaj.
*
Ta wspominka Szatkowskiego o trzech wiadrach kwiatów zatrzymała mnie i przywołała coś prawie analogicznego. To było tak: Przyjechała do nas, do Świecia, moja mama, aby pomóc w prowadzeniu domu. Świecki kombinat celulozowo-papierniczy był „wielką budowlą socjalizmu”; najnowocześniejszą na tamten czas technologię zakupiono w Finlandii i Szwecji, ale wkrótce okazało się, że do tych nowoczesnych urządzeń trzeba było szukać ludzi. Kama jeździła w niedzielę na wioski i przy pomocy proboszczów organizowała werbunek po mszy. Zresztą także surowca brakowało; linia celulozy wiskozowej bazowała na krótkowłóknistej celulozie z drewna bukowego. To był wyrok na zasoby buka w Bieszczadach. („Siekierezada”, wydał „Czytelnik” w 1971) . Wrócę do tego. To było właśnie wtedy, gdy byłem w Finlandii i moja mama przyjechała, aby Kamie pomóc w prowadzeniu domu. Kama tego nigdy nie zapomni: Było wcześnie rano. Szykowała się do wyjścia do pracy. Rozgardiasz. Śniadanie. Wyprawianie Pawła do szkoły. Dzwonek do drzwi. Biegnie Kama i biegnie też mama. Wpada Bruno. Kama do wyglądu i do kondycji Bruna była przyzwyczajona, ale mama miała ochotę wypchnąć nieproszonego gościa, gdy był jeszcze jedną nogą na klatce schodowej. Bruno jednak nie dał się, wszedł nie bardzo zważając na przerażoną starszą panią.
- Kama, gdzie masz łóżko?
A że w rozkładzie mieszkania był oblatany, więc nie czekając na zaproszenie, kierował się do tego miejsca, które teraz interesowało go wyłącznie i bez reszty; po to tutaj przyszedł. Pościel była jeszcze ciepła. Trudno było Kamie zamknąć sprawę przed teściową naiwnym wyjaśnieniem: - Mamo, to nie mój przyjaciel, to przyjaciel Krystiana.
Do mamy nie docierało. Gdy Kama wróciła z pracy Bruna nie było, a mama zapomniała po co przyjechała, spakowała rzeczy, siedziała przy walizce, milcząc czekała, abym ją odwiózł do Włocławka. Dopiero pod wieczór Bruno zjawił się z wiadrem kwiatów „dla starszej pani”.
„Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Tak powiedziałem. Ech. Gałązko Jabłoni, co ja widzę? ( … ) Przecież to jest jedno z najpiękniejszych zdań świata, to jest olśniewające, to jest snop światła w same oczy, w same usta. Jak mogłem tego nie zauważyć?Ile razy wypowiedziałem to zwyczajnie proste zdanie, nie zdając sobie sprawy, nie widząc, ślepy, że to jest przecież cud, opisanie cudu.”
To Sted, „Siekierezada”. Książka zjawiła mi się teraz na biurku obok książki Szatkowskiego. Przekartkowałem obie, coś zjadłem i wyszedłem. Nic nie napisałem. A teraz jeszcze przyplątało mi się to odkrycie Steda, że można się było nie obudzić, a się obudziło. W tym czasie przy pozyskiwaniu surowca dla budowli socjalizmu w Świeciu nad Wisłą pracował ciężko w Bieszczadach. Nie o tym jednak chcę teraz pisać, jeśli do tego wrócę, to na koniec. Książka Szatkowskiego przywołuje mi obrazy rozsypane, pomieszane z innymi, a przecież nieprawdopodobnie prawdziwe. Pisałem gdzieś, że Steda spotykałem zawsze z Brunem, a oto te migawki: bluza, gitara i balon z fermentującymi dzikimi śliwkami. Musiało być wtedy chłodno, może nawet zimno, gdy Sted przyszedł do nas w samej koszuli wciskając w siebie gitarę jak grzałkę.
- Gdzie pan przepił swoją bluzę? - słyszę głos Kamy (z Kamą mówili do siebie „pan” i „pani”).
I Sted: wyciąga przed siebie gitarę.
- W Bydgoszczy na rynku, za tą gitarę.
Kama mówi dziś, że dała mu wtedy jakiś mój sweter, czego ja już nie pamiętam, ale musiał być chyba trochę za duży na niego.
Wtrąciłem wyżej kilka zdań z „Siekierezady”. Znalazłem je baz trudu (dużo książek mam w Polsce, ale część Stachury mam tutaj). Teraz, gdy idę, przypomina mi się inny obrazek z tej książki: balon z fermentującymi śliwkami u Pana i debata Stachury z Peresadą w jaki sposób można by się dostać do zawartości tego balonu. Balon z fermentującymi śliwkami. Czy to było wtedy, gdy pohandlował bluzę za gitarę? Nie pomnę. Poszedłem ze Stedem, bo miałem pokazać mu nasz ogródek działkowy. Odkupiłem go za grosze, bo był zupełnie zapuszczony, a „był zapuszczony” między innymi dzikimi śliwkami, które rosły po całym tym pięćsetmetrowym areale. Śliwki, chociaż dziko zrodzone i nie szlachetne, były soczyste, smaczne, a że nie dało się ich przejeść trafiły do balonów. I te balony bardziej zainteresowały Steda, niż sama altanka, którą chciałem się pochwalić. Specjalistką od pędzenia była Kama, mająca praktykę laboratoryjną. Ona też postarała się o zestaw destylacyjny. Sted miał przyjechać znów, gdy będzie „pędzenie”. No, dziwne, bo Kama pije wódkę tylko łyżeczką.
- Ech, Sted... No i co? Wiem, już nie przyjdziesz.
Nieprawdopodobna opowieść Szatkowskiego o jego peregrynacji z Brunem po knajpach poruszyła mnie najbardziej opisem dramatu bezdomnego psa. Mam otwartą stronę numer 8, gdzie to się zaczyna: Obaj, Bruno i Jerzy, chcieli uszczęśliwić bezpańskiego psa, który właśnie liczył na jakiś ochłap z „Taniej Jatki”. A wywłoka to był. Istny szkielet. Przypominał rozciągniętą harmonijkę. Kupili schaboszczaka razem z talerzem, ale nieborak nie był nawykły do takiego uszczęśliwiania i na stronie 55 zdechł w konwulsjach zabierając do żywota wiecznego uczucie sytości, a pod powiekami obraz dwóch poetów altruistów. Pewnie takich nie spotkał nawet tam, gdzie odszedł, choć skrzydlaci tubylcy mogliby mu się kojarzyć z drobiem.
Znów łaziłem, bo piękny, słoneczny, jest ten początek października w tej dolinie, gdzie mieszkam pół roku, gdy nie mieszkam drugie pół roku w dolinie Białych Kujaw i czułem, jak wnikam w tę polsko-złoto-jesienną szatę, która nie była polska. Dotykam policzkiem szorstkich bruzd na korze starego dębu, otwierają się słój za słojem, nie, to kartki książki Jerzego Szatkowskiego i niech mi Jerzy Szatkowski daruje, że to tak wygląda, jakbym ja wcale nie o jego książce pisał tylko leciał nad tym wszystkim lotem szarej czapli.
Mgła zawisła nad doliną:
...znalazłem sobie miejsce przy tej ulicy;
nawet ładne.
Ten pies szczekał na mnie zajadle,
gdy spotkał mnie po raz pierwszy.
Za drugim razem
- obwąchał moje obce ciało i poszedł.
Ale teraz już
podnosi przyjaźnie tylną nogę
i sika na moje dziurawe buty...
To „Bury”, pies Ruth. To osobna historia. Ta mgła nad doliną pozostanie aż do zarania. Słońce, gdy wreszcie wychynie spoza zbocza od strony wschodniej i przeniknie przez tę chmurę, potem przesuwa się tuż nad południowym zboczem tak, że to zbocze jest praktycznie zacienione, a właśnie to przeciwległe, na którym ja mieszkam, jest nasłonecznione. Za kilkanaście minut słońce wędrujące po łuku, schowa się wreszcie tak, że rzuci cień na całą dolinę i także na okna mojego domu. Dzień jest więc w tej szwabskiej wiosce krótszy niż gdzie indziej, uliczki pustoszeją i stają się dłuższe, biegną z południa na północ jak bieguny kołyski rozpoczynając i kończąc swój bieg na krawędzi stoków doliny, dalej już tylko łąki, żółte poletka łubinu, kukurydzy i łąki, potem zaczyna się królestwo buków porastających zbocza. Czasami rzeczywiście przypomina mi to krajobraz z „Siekierezady”, tak prawdziwie, że aż nieprawdopodobnie. Teraz nie ma kwiatów przed domami. Gdy przestali hodować świnie w dawnych gnojownikach, które w szwabskich wioskach robione były przed domami, aby wygodniej było gnój przerzucić do fury, pojawiły się w nich kwietniki, świerki i tuje.
Ciekawa ta ziemia. I ludzie; Niemcy, a przecież nie Niemcy, tylko Szwabi, podkreślają swoją odrębność. Taki jeden policjant podczas okupacji w moim rodzinnym Brześciu Kujawskim, gdy rozmawiał z moją mamą, nie zapominał podkreślić: ich bin kein Deutscher, ich bin Bayer. Ale śmierć nie rozróżniała. Zasłużył? Był okupantem. Ja, gdy tutaj przyjechałem, nie byłem dla nich Polakiem ani okupantem; ważne było, że byłem obcy, a obcemu trzeba się dobrze przyjrzeć. Więc przyglądali się. Najprędzej zaakceptował mnie pies Ruth; pojawiał się koło mnie w najróżniejszych miejscach i okolicznościach. A gdy serce wysiadło, chcieli dać mi jakieś tutejsze, żadne nie pasowało.
W końcu otworzyli się i ci z parafii ewangelickiej, starej, i ci z kościoła katolickiego, który trzeba było wybudować, gdy po wojnie tylu ich tutaj przyszło ze Wschodu. Opowiadają chętnie. We wszystko wierzę. Ruth miała mi pomagać w opanowaniu niemieckiego, ale ona nie zna niemieckiego; mówi w domu po szwabsku, który ma się do niemieckiego, jak kaszubski do polskiego, więc coraz chętniej sięga do polskiego, którego uczył ją tata. Ruth nazywa się Schuck, wymawia się Szuk, ale jej ojciec nazywał się Żuk, czego Ruth nie może wymówić chociaż wymawia tak ładnie: dzikie jabłonie. Polski jeniec wojenny trafił tutaj dzięki swojej profesji; był szewcem, a tutaj akurat wysegregowano spośród jeńców wojennych tych nieocenionych specjalistów, aby robili buty dla dzielnych żołnierzy niemieckich na drogach i bezdrożach Europy. Także miejscowym mężczyznom kazano walczyć za Adolfa. Ruth nie wie już dokładnie jak do tego doszło, że jej mama, Szwabka i jej tata, Polak i to w czasie, gdy mogli za to zapłacić życiem. Mama mówiła jej, że w chlewiku, którego już teraz nie ma, był kojec dla prosiaków i tam schowała tatę. Po wojnie mieli jeszcze jakiś czas świnie i Ruth opowiadała mi jak z tatą i mamą zbierali dla świń orzeszki bukowe i jabłka z dzikich jabłoni rosnących na łąkach.
Ruth towarzyszy zawsze ten wielorasowiec, Bury. Dzięki niemu poznałem Ruth. Teraz biegnie obok, rozgrzebuje mysie norki, a gdy gryzonie wyskakują na powierzchnię, zżera je; nie, on je chyba połyka żywcem.
Ruth chwyta i przyciąga do siebie gałązkę, patrzy na mnie i mówi wolno i wyraźnie:
- Gałązka jabłoni.
Zdaje mi się, że z całej opowieści o siekierezadzie zapamiętała z powieści Stachury tylko tę metaforę. Już gdy pierwszy raz jej to opowiadałem. Zafascynowały ją te dwa wyrazy i dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że to brzmienie zgłosek: ...abł... tak ją zafascynowało, że postanowiła się nauczyć tej niespotykanej w języku niemieckim wymowy. ...abł... jabłoń. Teraz ja zwróciłem uwagę na to, że wymawiam ten dźwięk nonszalancko, a to przecież tak plastyczne, niepowtarzalne, polskie.
Zapytałem ją kiedyś skąd tutaj tyle tych dzikich jabłoni.
- To tutaj Herr Gott stworzył raj – odpowiedziała z absolutnym spokojem. - To tutaj był Eden, tutaj żyła Ewa i jadła jabłka. To wiesz przecież z biblii.
No oczywiście, z biblii. Wiem.
- Jabłko – poprawiłem. - Jedno jabłko.
- Właśnie, że nie jedno. Lubiła te jabłka, jadła często i wokół rzucała ogryzki.
- No dobrze. Ale to była jedna jabłonka, jednego gatunku, a tutaj rosną różne, czerwone, żółte, szare.
- Wy, wszyscy Polacy, jesteście tacy zweifler. (zweifler – nieufny, sic) No... A może Herr Gott posadził więcej jabłonek. Biblii nie można za bardzo ufać. Alles klar?
Nie jest klar, dziewczyno. Skąd ty się wzięłaś? Przecież Ewa miała tylko chłopców, dwóch lorbasów, którzy nie bardzo się kochali. Skąd więc ty się wzięłaś. I ty, i ja, i ci dwaj poeci, o których myślę? Nie zapytałem o to; mój język niemiecki jest ciągle bardzo słaby, a po polsku Ruth nie wszystko rozumie. Czy Ruth lubiła te jabłka? Rzuciła za siebie ogryzek jabłka, za ogryzkiem pobiegł Bury i zrobiła się balanga, bo tam, nad strumykiem, stała szara czapla, która teraz wzbiła się z łomotem skrzydeł. Bury skoczył, aby chwycić jeszcze jej długie nogi i obrzucił ptaka psimi wyzwiskami. Dużo jest tych czapli tutaj i trudno je zauważyć, gdy tkwią zaczajone na zdobycz, są wtedy jak patyk wsadzony w ziemię. Ale gdy rozłożą skrzydła, trudno oderwać wzrok od ich majestatycznego lotu.
Pobłogosławiony na bonifatra?: / Handlowałem świniami - i poznałem się - na ludziach / Rozładowywałem wagony młotków / Prostowałem baranom rogi / Tudzież banany w porcie /
Szyłem pokrowce - na co większe - pałace kultur / Opiłem kilka browarów - i tyleż - / przespałem kościołów / Straciłem zęby w podróżach - do Abol? / Sławomir to syn a Yrta / moja żona - / O, do oczu mi z nimi - i wiele gorzej - - / Oglądają mnie zwierzęta / Wykpiwa kapusty poezja / Ćma w moich snach się mota - Za czerwono / I pod pachami siwieję - - /
Hajdawery ściągnę chyba / I do tyłka śpiewać zejdę - albo i dalej - -
Dobra ta moja szczęśliwość
Bruno: Kilka próz na moje trzydzieste urodziny
Wrócę do domu i położę się z myślą, że zasnę, będzie mi się śniło, że nie śpię i obudzę się rano. Może skończę pisać, bo wiem już co napiszę na koniec i bardzo, bardzo mi się nie chce tego pisać. Oj, „Gałązko Jabłoni”...
„...ja wierzę w ten cud, że jutro wstanie słońce, i wierzę w ten cud: że ona, Gałązka Jabłoni, położy się wieczorem i obudzi się rano, że ja położę się wieczorem i obudzę się rano, i że już niedługo: razem, blisko siebie, położymy się wieczorem i obudzimy się rano.” (Sted)
„Słońce, póki co, zachodziło i kończył się dzień.”
- Sted, ech Sted...
*
- ...dzień, jak każdy dzień,
i nikt prawie nie dostrzegł,
że jest to dzień, po tym dniu,
w którym poeta zmarł...
- ...nie, on tylko odszedł
- ...dzień, jak każdy dzień, gdy swoje wiersze pisał...
- ...nie, on ich nie pisał
- ...gdy w struny gitary uderzał...
- ...nie, on w nie nie uderzał
- ...gdy swoje ballady śpiewał...
- ...nie, on...
- ...ale ta jabłoń!.. ona rosła tutaj, dzika
i dzień,
w dzień...
- ...nie, ona już nie zakwita
(to ja – c.m.m. - dawno po śmierci Steda)
...w międzyczasie znów był grudzień, znów ludzie wyszli na ulice. Te „niepomyślne wieści”, ten „grudzień”- to metafory tamtych czasów. Ale w gruncie rzeczy nawiązuje on do naszego ostatniego spotkania, ze Stedem i z Brunem. Było to po ukazaniu się Siekierezady. Sted przyjechał z Brunem do mnie, jak zawsze bez zapowiedzi. Musiałem iść do pracy, byłem wtedy głównym dyspozytorem w „Celulozie” w Świeciu i moim pierwszym obowiązkiem była analiza przebiegu produkcji za minioną dobę na naradę produkcyjną, tzw. „dyspozytorkę”. Przyjechali do mnie do pracy. Pokazywałem im stosy drewna bukowego, które było wyrąbane bezlitośnie w Bieszczadach dla Świecia właśnie, dla tej „gigantycznej budowli socjalizmu” (po roku 1989 zaprzestano w Świeciu przeróbki drewna bukowego aby ratować Bieszczady). Sted był tak bardzo zafascynowany pracą jako drwal, a ja pokazałem mu na „obałki”, czyli drewno bukowe przycięte na metrowe kawałki i mówiłem: „Widzisz, to są Twoje trupy. To ty je zabiłeś. Patrzą na ciebie...”. Potem przeprowadziłem ich przez całą linię technologiczną, aż do finalnego produktu. Nad taśmociągiem transportującym drobno porąbane drewno bukowe wisiał elektromagnes wyłapujący metal; były tam poprzyczepiane pociski karabinowe, które tkwiły w bieszczadzkich bukach. Do dzisiaj stoją mi w gardle te słowa, ostatnie, jakie mówiłem do nich, żywych. Ale zabolało go to, a ja nie znalazłem nic mądrego, aby go od tego, co powiedziałem, odwieść... Miałem wrażenie, że nigdy mi tego nie zapomniał. Poszli obaj do naszego wspólnego znajomego, Janka Jakubika, który był pracownikiem komitetu partyjnego w Świeciu i wystarał się z kasy pezetpeeru pieniądze na ich wieczór poetycki. Pili znów do rana... Ale już beze mnie. Dlaczego Sted wspomina w swoim pamiętniku mnie i Jakubika, instruktora komitetu powiatowego partii, a nie wspomina Bruna? Dlaczego nie wspomina innych spraw, które się tego dnia działy? Cisza... Pppach... gdzieś jabłko spadło.
W kwietniu 2002 Wojtek Siemion zaprosił mnie do siebie, do Petrykoz w bardzo błahej sprawie: mieliśmy czytać i interpretować sobie nawzajem wiersze Stachury. Ten zapisałem zaraz po pogrzebie Steda. Zabrałem ze sobą, pokazałem go Wojciechowi a Wojciech nauczył się go zaraz na pamięć podobno gdzieś go deklamował...
...gałązka
Wojciechowi Siemionowi
na pamiątkę wspólnej interpretacji Steda
w Petrykozach, w kwietniu, 2002.
...zamknęli już ziemię... wyrównali gładko
...być może kamieniarz już ci płytę wyrył;
przycisną, przywalą kilka zwiędłych badyli,
ciężko zatem będzie Tobie i tym kwiatkom
...stałem sobie z boku, gdy przechodził orszak
...teraz, gdy już poszli, pozwól, że usiądę;
wszyscy byli w czerni, jak każe obrządek,
a ja, cóż, stare dżinsy no i ta gałązka
...już przekwitła dawno, a ja tak bezmyślnie
skubałem i oskubałem wszystkie liście...
...zapewne, musiałem z tym wyglądać śmiesznie
...chciałem Ci coś, zanim odejdę, powiedzieć...
...cóż, głupio, że jestem na Twoim pogrzebie
i wątpię, czy kiedyś spotkamy się jeszcze
przy grobie Steda, 1979
Niemcy, Jura Szwabska 2002, Frankfurt nad M. 2022