(impresje na „rok miłoszowski")
„A z ciężkich moich grzechów jeden najlepiej pamiętam:
Jak przechodząc raz leśną ścieżką nad potokiem
Zrzuciłem duży kamień na wodnego węża zwiniętego w trawie.
I co mnie w życiu spotkało było słuszną karą,
Która prędzej czy później łamiącego zakaz dosięgnie."
Czesław Miłosz, „Rue Descartes", 1980
„Rue Descartes"... To paryska ulica, która, mimo że polscy turyści chętnie odwiedzają tam polską restaurację „Cracovia", z polskością nie ma nic wspólnego. Więcej wspólnego ma może stare opactwo Saint–Germain–des–Prés, gdzie pod jednym dachem pochowani zostali: ten wielki filozof i nasz król Jan Kazimierz, gdy po abdykacji otrzymał tam posadę opata. Szedł Miłosz tą ulicą wielkiego filozofa, którego przemyślenia inspirowały wielu? Także Herberta? Miłoszowi przypomniał się tam grzech zabicia stworzenia, które na jego rodzinnej Litwie otaczane jest szczególnym kultem.
Jest grudzień 2011. Kto pamięta taką zimę? Tyle śniegu! Paweł wyjechał dziś rano do Polski. Aby mógł wyjechać z podwórka trzeba było odkopać jego subaru. Także tutaj, w Szwabii, nikt nie pamięta takiej śnieżnej zimy. Owszem, była taka w roku 1619. Kartezjusz, który podczas „Wojny Trzydziestoletniej" zaciągnął się do wojska bawarskiego księcia Maksymiliana I., w drodze z Frankfurtu do Ulmu utknął na kilka tygodni w śniegu. Gościł go jakiś miejscowy chłop w swojej chałupie przez kilka tygodni. Niemcy mówią, że to właśnie tutaj i wtedy rodziło się w jego głowie sławne twierdzenie „cogito ergo sum" („myślę więc jestem"). Kartezjusz zaczynał już wątpić w koniec zimy. Wątpił, a więc myślał i myśląc utwierdzał w sobie wiarę w istnienie, skoro myśli. Tak doszedł do podstawy swojej filozofii. Stąd do Polski mamy z Pawłem, on i ja, tę samą drogę, ale w Polsce nasze drogi się rozchodzą.
Droga Kartezjusza. Descartes Straße. Rue Descartes. Kiedy on to napisał. Kto? Miłosz. W 1980. Ten zdrajca!
*
To musiał być 1957. Tadek1 wrócił z Warszawy. Był tam, aby demonstrować przeciwko zamknięciu „Po prostu". Co za gówniana sprawa. Młodzi byliśmy. Uważaliśmy siebie za socjalistów! Egzystencjalistów? To było cholernie modne wtedy. Wierzyliśmy w socjalizm. Tak samo, jak tamci z redakcji „Po prostu". Ale o tym kiedy indziej. Przywiózł te dwa eseje wydane w roku 1955 w Paryżu: „Zdobycie władzy" i „Zniewolony umysł". Chodził cały w sobie, gdy opowiadał o tym, co się działo w Warszawie. A ja wertowałem te dwie książeczki. Tyle mówiliśmy o tych esejach wierząc w sacrum tego, co ukazywało się w Paryżu. Nie wierzyłem, że kiedykolwiek będę to trzymał w ręku jakąś książkę z „Instytutu Literackiego". Tadek pozakładał stronice, na których Miłosz opisywał straszne sceny z Powstania Warszawskiego. Nienawiść ludzi, matek, do powstańców. Nienawiść powstańców z AK do tych z AL. Oskarżenia Rządu Londyńskiego za tragedię. Miłosz przyrównywał ich do Rosjan, którzy czekali za Wisłą na wykrwawienie się powstania.
– Widzisz Krystian! A my mieliśmy go za patriotę. Miłosz to zdrajca. On nie jest Polakiem!
– A ty? Kto ty jesteś?
Tadek odwrócił głowę, sam urodził się w Wilnie. Potem znów spojrzał na mnie z kwaśnym uśmieszkiem.
– Polak mały.
Nie, nie skończyła się nasza przyjaźń na tym. Wiele razy jeszcze tłumaczyliśmy sobie Miłosza. Tadek miał wiele ambitnych marzeń. Nie wierzył już jednak, że uda mu się przebić. Chciał naśladować Chłaskę. Był bokserem. Mieszkał na Stodólnej. Ja w drugim końcu Włocławka, na Wiejskiej, która nazywała się wtedy ulicą Feliksa Dzierżyńskiego. Spotykaliśmy się najczęściej w księgarni „Domu Książki", którą prowadził nasz wspólny przyjaciel, Tadek Włodkowski. Na zapleczu Tadek miał kieliszek siwuchy i odłożone nowości. Nie, Miłosza nie było. Mogliśmy sobie tylko pogadać, jak Polak z Polakiem. Mieliśmy różne zdania o Miłoszu. Gdy w 1974 Herbert odkrył Kartezjusza i spersonifikował sekwencję filozofa dla swojej poezji i wydał „Pana Cogito" Tadek przysłał mi ten zbiór z wypisanym na stronie tytułowej fragmentem z „Posłania Pana Cogito": „...pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę / a kornik napisze twój uładzony życiorys / i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy / przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie."
Sięgnąłem do wiersza Herberta, odnalazłem słowa, które zacytował Tadek, i czytałem dalej: „strzeż się jednak dumy niepotrzebnej / oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz".
*
Bydgoszcz, rok 1981. To musiał być 10 czerwca. Wieczór, mały pokoik w kamienicy nad Brdą, na stole rozrzucona bibuła i gazety; i tu i tam piszą o Miłoszu Już piszą. Widać, że mocno ocenzurowane to wszystko, ale musieli napisać, przecież mamy znów laureata Nagrody Nobla. Miłosz wpadł do kotła tamtego czasu jako ogółowi nie znany emigrant z Nagrodą Nobla, a wyskoczył z niego, jak Wania z wrzątku w rosyjskiej bajce, w postaci WIESZCZA. Ciało powróciło wtedy wprawdzie jeszcze do Kaliforni, jego duch pozostał przecież w kraju. No i obiegowe cytaty z jego dzieł; te też pozostały i korzystaliśmy z nich w naszej pracy.
Już wtedy było dla nas jasne, że Miłosz nie był dla wszystkich czytelny. Na pewno nie jako eseista, a i jako liryk tylko wybiórczo. Wokół nazwiska Miłosza utworzył się nimb. Powtarzane były cytaty z jego eseistyki i z wierszy, często jednak zdeformowane, bo źle zrozumiane. Ludzie byli przeświadczeni, że wiersz wyryty na pomniku poległych stoczniowców napisał poeta właśnie jako protest na użycie siły przez władzę w Gdańsku, może w Poznaniu, a może w Radomiu. Nie prostowaliśmy tego. Tak współtworzyliśmy ten nimb. Potrzebny był nam wieszcz! Stefan Pastuszewski wrócił z Warszawy, gdzie brał udział w powitaniu Miłosza. Wszyscy dostaliśmy wydrukowane drobnym drukiem na powielaczowym papierze, egzemplarze Zdobycia władzy i Zniewolonego umysłu wydrukowane gdzieś w jakiejś zakonspirowanej drukarni. Miłosz ciągle jeszcze tylko w drugim obiegu. Ciągle niedostępny dla ludzi. Patrzę na kolegów, koledzy na mnie. Ile potrzebuję czasu na przeczytanie i zrobienie konspektów? Nie potrzebuję dużo, bo znam. Pisałem akurat konspekty z Polskiego Państwa Podziemnego 1939–1945 Władysława Bartoszewskiego.
– Przecież nie przerwę z tego powodu Bartoszewskiego. Poza tym, ludzie, przeczytajcie to wpierw sami.
Może ktoś się na mnie obruszył. Nie wiem. Nie wiem też czy ktoś przeczytał któryś z tych esejów. Potrzebny był nam wieszcz. Obwieściliśmy przybycie do kraju „człowieka wielkiej mądrości i głębokiego człowieczeństwa" cytując na wstępie zdanie, które padło w KUL–u przy mianowaniu Miłosza doktorem honoris causa: „jeden z największych wśród twórców współczesnej kultury". Tytuł raportu o przybyciu oczekiwanego wieszcza, wydrukowany koślawymi czcionkami na kradzionym papierze, brzmiał: „Poeta pamięta". „Ten wiersz („Który skrzywdziłeś") – kończył kolega redakcyjny – znalazł się na Pomniku Poległych Stoczniowców w Gdańsku, pomniku, który od grudnia ubiegłego roku jest pamięcią nas wszystkich". Stefan w swoim reportażu z powitania Miłosza umieścił w krótkim tekście tyle informacji o patriotycznej postawie wieszcza zesłanego nam przez opatrzność i tak celnie wybrane cytaty z emigracyjnych publikacji wyklętego poety, że byłem zakłopotany moją indolencją w tym temacie. Po uważnym przejrzeniu prozy Miłosza zaczęła jawić mi się seria bryków, kontynuująca te robione z „Polskiego państwa podziemnego 1939 –1945". Był to przecież dalszy ciąg tego, co Bartoszewski kończył na roku 1945, a Miłosz zaczynał obrazem zniewolenia Polski przez jej „wyzwolicieli". I tak też postanowiłem dalej to ciągnąć. Nie zdążyłem przed 13 grudnia, a potem....
Gdy opuszczałem Polskę, nic nie było jeszcze pewne, a wszystko możliwe.
*
Gdy wyjeżdża się z kraju i człowiek nie wie, czy jeszcze do niego powróci, to zabiera się ze sobą jedną rzecz, której żaden celnik nie odbierze: obraz zapisany w pamięci. Jest na tym obrazie wszystko, co zakotwiczyło w sercu: jakiś krajobraz, jacyś ludzie, jakieś wydarzenia. Jest w nim ostatnia i wieczna wiara w ujrzenie tego raz jeszcze w rzeczywistości, w spełnionej nadziei.
Tymczasem w Niemczech obie te prace, sztandarowe dla zrywu świadomości w Europie za żelazną kurtyną, były znane i komentowane dość szeroko. Ukazały się drukiem i w wydawnictwie ogólnodostępnym już w roku 1953, a ich tłumaczem był Alfred Loeple. Karl Dedecius przetłumaczył i wydał w tym samym roku 1959 małą antologię Lektion der Stille (Lekcja ciszy) z wierszami Przybosia, Różewicza, Miłosza i Leca. Reich–Ranicki opublikował w roku 1980 esej „Aura Poezji". Czołowy niemiecki krytyk zastanawiał się nad związkiem decyzji Szwedzkiej Akademii Nauk z aktualną wówczas sytuacją w Polsce: „Czy ma to związek z owymi zdumiewającymi i niepokojącymi, ale też godnymi podziwu wydarzeniami, które od wielu miesięcy mają miejsce w ojczyźnie Miłosza? (...) Z literaturą wszystko to, co ma miejsce między Gdańskiem a Katowicami, nie ma w ogóle nic wspólnego. Czy naprawdę nic? Czy w kraju tym istnieje jednak jakiś tajemniczy związek między poezją a rzeczywistością?"2
„Verführtes Denken" i „Das Gesicht der Zeit. Menschen in der Mühle der Zeitgeschichte" mówiły Niemcom o ich rodakach za murem berlińskim. Los rozdzielonego murem narodu niemieckiego był przecież w kategoriach etycznych i moralnych gorszy jeszcze od naszego losu. A jednak żaden z ich pisarzy nie zdobył się na taki krzyk protestu, na pokazanie Niemca o zniewolonym umyśle, na pokazanie wolnej części narodu, innego oblicza tego samego narodu, ale w czasie, który biegł inaczej; człowieka w młynie czasu zniewolenia. Tłumaczenia Alfreda Loeple przenikały więc za mur berliński. To jakby o nich był film. Komentując w roku 1980 przyznanie Nagrody Nobla Czesławowi Miłoszowi, Marcel–Reich Ranicki dostrzegł szerszą aniżeli tylko polską wymowę tego eseju: „...każdemu, kto chciałby zrozumieć, co dzieje się w głowach pisarzy, intelektualistów w NRD, należy koniecznie polecić książkę Miłosza, choć nie ma w niej ani słowa o NRD3."
To był rok 1980. Nie zapominajmy tego, gdy słusznie podkreślamy dziś decydujący wpływ polskiej „Rewolucji Solidarnościowej" na obalenie „muru berlińskiego". Dwadzieścia lat później w Moskwie obradowała międzynarodowa konferencja PEN. Czwartego dnia przemawiał Günter Grass. Mówił o roli pisarza wobec przemocy, jak niegdyś Tomasz Mann w obliczu innego totalitaryzmu. Sięga po przykład… „...tylko nielicznym autorom powiodło się, po obfitych w następstwa chybieniach, znaleźć własny obszar intelektualny. Chcę wymienić jednego z nich, polskiego poetę Czesława Miłosza, który wydaną 1953 książką „Zniewolony umysł" wywarł na mnie, wtedy jeszcze młodego, szukającego własnej drogi, znaczący wpływ. (...)"
Oni też potrzebowali wieszcza. Wszystkie najważniejsze utwory były przetłumaczone i wydane przez najbardziej postępowe wydawnictwa niemieckie. Dziś dopiero uświadamiam sobie, że mój obraz Miłosza stworzyłem sobie na gruncie źródeł niemieckojęzycznych. Prasa literacka z Polski docierała do mnie wybiórczo, według gustów moich przyjaciół. A te różniły się bardzo; mieliśmy już wszak demokrację, już nie było cenzorów...
Dla nas, patrzących dziś z dystansu na protesty, które miały miejsce przy okazji pogrzebu Czesława Miłosza „na skałce", wywołanie tego tematu w eseju przez Reicha–Ranickiego i podchwycone przez media niemieckie, musiało wywołać zakłopotanie.4 Gdy pytają mnie o co chodzi, nie rozumiem; mój język niemiecki jeszcze dziś pozostawia wiele do życzenia. Dziś dopiero uświadamiam sobie, że mój obraz Miłosza stworzyłem sobie na gruncie źródeł niemieckojęzycznych. Wszystkie najważniejsze utwory były przetłumaczone i wydane przez najbardziej postępowe wydawnictwa niemieckie. Prasa literacka z Polski docierała do mnie wybiórczo, według gustów moich przyjaciół. I tylko do dziś towarzyszą mi daleko od Polski te dwie konspiracyjne broszurki, numery naszych „Wolnych Związków", ten papier pożółkły, te litery gęsto i koślawo sadzane jedna przy drugiej. A chociaż obydwa eseje w całości przeczytałem w wydaniu paryskim, to nie to paryskie z 1955 i nie to stuttgarckie z 1953, lecz to bydgoskie jest do dziś ze mną wszędzie, gdzie ja jestem.
*
Jest rok 1999. Wydawnictwo „ZNAK" przygotowuje kolejne wydanie dzieł sędziwego poety polskiego. Czesław Miłosz sięga w posłowiu pamięcią do tamtej chwili „Na niedźwiedzim Szczycie" w pracowni nad Pacyfikiem:
„(...) Był to okres, kiedy moje nazwisko jako poety było w Ameryce nieznane i niekiedy przedstawiano mnie jako tłumacza poezji Herberta. (…) Tak więc w latach siedemdziesiątych, kiedy nikt (ani ja) upadku komunizmu nie mógł przewidzieć, zwracałem się ku przyszłości, ta jednak ma to do siebie, że szybko nas dogania i jakiekolwiek przepowiednie są zbędne. Przeniosłem się myślą poza następne sto czy dwieście lat, a tu nie tylko komunistyczny totalizm minął, ale i moja wzmianka o moich prawdopodobnych ustrojach teokratycznych znalazła karykaturalne potwierdzenie w państwach wojującego islamu. Tak czy owak, zaglądanie w przyszłość nie jest istotną treścią książki."
Dla ścisłości: chodzi tutaj nie o „Zdobycie władzy", to komentarz do „Ziemi Ulro". Ale to był rok 1999, Polska jest wolna, od kilku lat rząd wybierany jest w systemie demokratycznym i tylko, klątwa skrzywdzonego węża zamyka Miłoszowi usta i poeta odkłada pióro, gdy rzeczywistość wymaga dalszego rozdziału „Zdobycia władzy". Czy jest jeszcze komuś potrzebny wieszcz? Późno dostrzegłem tę drugą stronę naszej roboty z lat osiemdziesiątych. A jednak w moich coraz częstszych i dłuższych powrotach do Kraju staję się sentymentalny i wychwytuję echa tamtego czasu, gdy jeszcze nic nie było pewne i wszystko było możliwe. Więc co to jest, co tak boli!? Wszędzie, gdziekolwiek jestem, wschodzi dla mnie słońce i wszędzie zachodzi, a droga stąd do Polski, choćby najbardziej zaśnieżona, jest jedna, prosta. Dopiero w Polsce rozwidla się i kluczy. I tylko do tej śnieżnej ciszy nad wzgórzami Jury Szwabskiej nie docierają niewybredne epitety zwaśnionych obozów politycznych wolnej Polski, walczące o moją duszę.
W roku 1981 podczas wykładów dla międzynarodowego grona studentów na Harvardzie powraca Miłosz wraca do źródła słów Herberta z „Posłania Pana Cogito" i mówi słowa, które wcale nie do nich były skierowane: „...Wiem, że nie dla nas wiedza o Smoleńsku czy Saratowie. / Co i lepiej. Kto może, niech unika / Współczucia, tego bólu wyobraźni...".5
Niemcy, Wyżyna Szwabska, Dolina Lenningen, grudzień 2010