1 lutego
Patrzę na tych kilka kartek, na których – na wszelki wypadek – opisałem, bardzo się przy tym streszczając, swoje dotychczasowe działania (osiągnięcia?) i konstatuję, że jest tego dużo, stanowczo za dużo.
Ja bym po tym wszelkim wypadku nawet jedną, dwie kartki bez czytania opuścił i podał do gazety nawet nie to, co najważniejsze, tylko to, co w danej chwili podpadnie pod wzrok. Lepiej więc chyba mają ci, których dziełami można wypełnić tylko jedną kartkę, no, może dwie. Mniej uciążliwości po sobie pozostawiają.
2 lutego
Przebogaty Instytut Literatury przesłał do redakcji „Akantu” trzy opasłe tomiska dzienników pandemicznych (270, 272, 454 stron). Okazuje się, że ogłosili konkurs na takie dzienniki, o czym nie wiedziałem, zaczynając 1 marca 2020 roku pisanie swojego Dziennika czasu zarazy. Po prostu nie grzebię w Internecie i nie szukam dla siebie okazji. Ja zacząłem pisać spontanicznie, z siebie, a oni na konkurs. Byli trochę niczym korespondenci wojenni wysłani na front, aby zauważyć i odnotować coś ciekawego, no i atrakcyjnie to sprzedać. Bo jak konkurs to konkurs! A że front pandemiczny nie jest konkretny, to nikt nie jest w stanie zweryfikować tych zapisków, choć na pewno przydałoby się badanie komparatystyczne tych, wykreowanych przecież, a nie spisanych z życia dokumentów. Bo pandemia ma swoje falowanie, a społeczne relacje na nią, odbiór są mniej lub bardziej precyzyj - niestymulowane przez władze i media.
W przypadku rozbieżności przy opisie tych gór i dolin można by wskazać na teatralno-literacki fałsz. Niemniej już teraz niektóre zapisy w tych intencjonalnych pamiętnikach rażą sztucznością, napinaniem się i wypinaniem, a już najbardziej zadziwiające są orzeczenia prof. dr hab. Piotra Müldnera-Nieckowskiego. To, co powinno być bolesnym dokumentem tragedii wielu ludzi, ów „dyżurny krytyk” I L nazwał „dziełem niewielkim, ale wybitnym” lub „znakomitym utworem, choć stawiającym solidne wymagania”.
Być może się mylę, ale cała ta impreza ma według mnie wątpliwą wartość moralną. A na dodatek została urządzona za pieniądze podatników w ramach rzekomego wsparcia kultury. Problem w tym, że jej inspiratorzy i udziałowcy nigdy nie staną twarzą w twarz z ludźmi przeżywającymi covidową tragedię i nie podzielą się z nimi swoimi honorariami, bo na pewno nie uczuciami. Aż dziw bierze, że „dyżurny poeta” Jan Polkowski też stanął w konkursowe szranki, będąc głównie kronikarzem zdarzeń, pisząc na przykład - tuszę, że ze łzami w oczach - 15 kwietnia 2020: Świat. 2 044805 zakażonych, zmarłych 131393.
I takie to epidemiologiczne statystyki, podparte ideologiczno-politycznymi dywagacjami, sporządzał od 22 marca do 30 czerwca 2020 roku, nie zdając sobie sprawy, że liczby te daleko odbiegają od faktów. Nie byłby jednak „dyżurnym poetą”, gdyby nie zainkrustował swego dzieła Pandemia i inne plagi swoimi wierszami. A te plagi to według J. Polkowskiego różne polityczne i społeczne wygłupy. Poeta objął telewizyjnym spojrzeniem cały świat.
Cała ta impreza rozwiała moje wątpliwości, czy nadal mam pisać swój Dziennik. Mam, bo konkursu już nie ma, a bolesne życie toczy się dalej, teraz po lutowej grudzie.
3 lutego
Ucieszyłem się, gdy mój przyjaciel Henryk Tokarz ze Żnina, ciepły, mądry i rzetelny człowiek zaprosił mnie na obchody 30-lecia „Księgarni Pałuckiej”, którą otworzył 1 lutego 1991 roku, a ja byłem na tej uroczystości i przemawiałem, co mi udowodniono, pokazując odpowiednią fotografię. Teraz też przemawiałem, ale gdy dyskretnie dano mi do zrozumienia, że czynię to za długo, to – bez pretensji zresztą - przerwałem. Mówiłem o księgarni jako o instytucji (także) kultury, ale to mało kogo ze zgromadzonych obchodziło, bo księgarnia ta jest dziś spółką, w której dominuje… montaż urządzeń klimatyzacyjnych. Działalność papierniczo-księgarska znajduje się na drugim miejscu, głównie dla dania zajęcia żonie głównego (od klimatyzacji) udziałowca a córce H. Tokarza. Nie jest to zły mariaż, bo księgarnia z pewnym asortymentem od czasu do czasu kupowanych książek, nadal w Żninie istnieje.
Sympatyczny to był, choć bardzo kameralny jubileusz, z tortem, świeczką i fajerwerkami. Dobrze się tam czułem nie tylko dlatego, że udało mi się wyrwać z martwiejącego miasta, w którym mieszkam. 16-tysięczny (oficjalnie) Żnin też nie jest zbyt żywy, ale tam nigdy, z wyjątkiem okresu wakacyjnego (dwa jeziora, pobliski Biskupin), wielkiego ruchu nie było, więc pandemia nie czyni tam takiego spustoszenia jak w dużych ośrodkach. Po prostu ludzie żyją swoim rytmem według swoich niezbyt wygórowanych aspiracji. Ich ociężałość nie jest wcale jak w wielkim mieście, apatią.(...)
Czytaj więcej w Akancie