Stefan Pastuszewski - Feminizm, naturalizm, darwinizm w staroobrzędowo-mazurskim sosie

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Czyta się tę powieść bardzo dobrze, z niecierpliwością czeka się na następną stronę, głowa trochę boli od myślenia. Czyż może być lepsza rekomendacja dla prozy? 
Jest to powieść naturalistyczna, z pewnym nawet przechyłem w kierunku ekshibicjonizmu. Uderzają bezpruderyjne, odkobiece opisy stosunków seksualnych, szokuje opis zamordowania noworodka przez akuszerkę poprzez wbicie igły w ciemię niemowlęcia (s. 248).

Jest wiele innych drastycznych scen. Czy rzeczywiście miały one miejsce? A może powieściopisarka wzorem współczesnych innych „nowych dzikich pisarzy” (Neue Wilde) chciała wzmocnić swoje dzieło kosztem prawdy czy realności?

Przynajmniej w jednym nie jest to powieść realistyczna. W przedstawieniu świata staroobrzędowców. Przede wszystkim jest on niespójny, a spójność tego świata zapewniała i nadal zapewnia religia, nawet przy obecnym globalistycznym jej skorodowaniu. Zamiast religii w powieści K. Enerlich mamy magię, zabobony i bezrefleksyjnie reprodukowane zwyczaje. Nawet jeśli pod sarafanami i chustami starowierek kryją się gorące kobiece ciała, to jednak ich erotyzm, nawet jeśli bywa czasem występny, to w rzeczywistości na pewno nie jest ich przewodnikiem numer jeden. Kobiety pióra K. Enerlich są zwierzęco cielesne, jeśliby tak jak autorka, szokować brutalnymi określeniami. Takimi kobietami na pewno nie były i nie są starowierki.

Autorka serii książek pod wspólnym tytułem Prowincja wojuje swym bardzo elastycznym, bogatym, pełnym polotu piórem w krucjacie wyzwolenia kobiet. Tak jest w tym dziele zapamiętała, że idea ta staje się ideologią bez mała obsesyjną. I dziwaczną zarazem.
Starowierka Anna, która uciekła z Wojnowa do Dorpatu, doświadcza w 1860 roku miłości francuskiej (s. 75): „Odkryła nagle przyjemność z seksu, a zasłanianie ikony i tamte podrygiwania Iwana śmieszyły ją tylko. Coś ty wiedział o współżyciu- myślała z politowaniem. Teraz była wyzwoloną kobietą, która zaznała seksualnej rozkoszy.”

Doprawdy, ale sytuacja nie na połowę XIX wieku. I świadomość nie ówczesna, i język. Wszczepianie postaciom historycznym świadomości dzisiejszej razi i można to potraktować jako niedoskonałość warsztatową, a przynajmniej łatwiznę.

Światowego obycia niemiecki profesor Aleksander Bunge mógł rzeczywiście pieścić Annie – jak mówił, „używając botanicznych porównań – „różyczkę” języczkiem” (s. 75), ale Anna byłoby wtedy raczej przerażona niż wyzwolona. W ogóle seks zdaje się być najważniejszy dla podmiotu tego utworu, bo choć różne postaci są w nim przedstawione, to jednak wszystkie, kobiety oczywiście, jakby miały jedną świadomość i osobowość; są monstrualnym kobiecym podmiotem. Przedstawiony seks nie jest jednak mechaniczny czy higieniczny, ale połączony oczywiście z miłością, którą owa bohaterka pojmuje, jako dobre samopoczucie z kimś innym. Moje, kobiece, egoistyczne samopoczucie. – Poczucie szczęścia daje wino i „stymulująca umysł miłość” (s. 145) – czytamy. Miłość ze zbliżeniem cielesnym, podczas którego „mężczyzna wchodzi w kobietę”. Dużo w tej powieści tego „wchodzenia”. Obsesyjnie dużo.

Mamy więc drugą, obok naturalizmu, cechę Rzeki ludzi osobnych. To feminizm. Jawny, ostentacyjny nawet. Po szerokim dziś nurcie „rozlewisk”, „zalewisk”, „jezior”, lansowanych przez różne pisarki, teraz mamy „rzekę”.

Bohaterki tych utworów, choć spotykają się z innymi ludźmi, to głównie po to, aby nie być samotne, aby się wygadać, aby coś od tych ludzi otrzymać. Interesują się przede wszystkim sobą. Patrzą w swoje myśli, ale w pierwszym rzędzie na siebie. „Wyszczuplała, włosy odrosły od przedwyjazdowego cięcia i cera nabrała blasku, paznokcie się wzmocniły. Patrzyła na swoje odbicie z zadowoleniem” (s. 162-163).

Feminizm tej powieści to także klasyka jej zakończenia. Ze wszech miar pozytywna, bajkowa. Aby czytelniczki, jeśli mają się już popłakać, to tylko z rzewności. „Bukiet zielonych gałązek mięty leżących na stole roztacza delikatny aromat, który przyciąga zbłąkanego motyla. Motyl siada nieśmiało na jednym z listków i porusza skrzydłami. Odlatuje do barwnych kwiatów na rabatkach” (s. 295).

Feministyczny naturalizm, pełen demunitywów, ogniskuje się w bohaterkach, które nie ukrywają swej natury i dążą do zaspokojenia jej potrzeb. Religię traktują jako przeszkodę, bo ona „żąda zbyt dużych ofiar” (s. 194).

Aktorka z zawodu, Katarzyna, zdezintegrowana psychiczne po gorących związkach z dwoma mężczyznami, wynajmuje stary dom na Mazurach w zupełnie nieznanej sobie miejscowości – Wojnowie. Dopiero na miejscu dowiaduje się o mieszkających tam staroobrzędowcach i stopniowo, zwłaszcza dzięki tajemniczej sąsiadce Auguście, która początkową nieufność zastąpiła wielką przyjaźnią, poznaje dzieje społeczności. Powoli w tę społeczność wrasta.   

Katarzyna, skupiając się w swych różnych związkach międzyludzkich na swoich korzyściach, nie myślała wcale, choćby na chwilę o korzyściach swoich partnerów. Chciała, aby to oni zaspokajali jej potrzeby, nie zastanawiając się ani przez moment, czy ona rozumie ich potrzeby. Jeśli już, to uważała, że „wejście w nią” wystarczająco zaspokaja mężczyznę. Odrzucała tych, co nie zdają egzaminu z wymyślności, ale też z jej wyobraźni i oczekiwań. Cóż z tego, że Szymon, kucharz z zawodu „w nią wszedł”, skoro „seks był tylko poprawny” (s. 97)! „Ostatnio utył, rozleniwił się i nieustannie czuć było od niego zapach smażenia, restauracji, wieprzowego mięsa (…). Być może odczuła nawet irytację z powodu jego tuszy i tłustej cery, podpuchniętej twarzy i tego, że już nie wygląda jak młody chłopak, że z trudem zakłada skarpetki i wiąże buty, a wchodząc po schodach, głośno sapie” (s. 98). Kolejny, choć przez pewien czas, funkcjonujący w jej erotycznym życiu równolegle, czyli „na zakładkę”, Robert, wprawdzie „był naprawdę świetny” (s. 97), to jednak w pewnym momencie poczuła, „że ich związek się wypalił i nie był już taki porywający” (s. 103). A przecież tak niedawno „ładnie pachniał, jakimś trudnym do uchwycenia luksusem. Łapała się na pragnieniu, by zanurzyć palce w jego gęstych włosach (s. 98).”

Dlatego też, korzystając z jego załamania psychicznego po śmierci ślubnej żony, załamania, które kompensował biznesem, rzuciła go i uciekła na prowincję, do Wojnowa. „Ciacho” przestało już smakować. Gdy przyjechał później do Wojnowa, aby odrodzić związek, zauważyła, bo kobiety właśnie takie szczegóły ostro widzą, że „miał zmęczoną podróżą twarz, poszarzałą” (s. 286). „Zasnęli w oddzielnych pokojach, a Katarzyna już w łóżku odkryła, że ten mężczyzna posapujący obok w gościnnym pokoju tak naprawdę jest jej kompletnie obcy, jakby z innego świata. To było swego rodzaju zwycięstwo. Kiedy zmieniasz swoje życie, zmieniają się również ludzie, których chcesz do niego dopuścić. Robert zupełnie do nowej układanki nie pasował” (s. 288).

A więc żadnych wzajemności, żadnej współczulności, tylko dopuszczenie do siebie lub nie.

W owej układance mamy do czynienia z nadmiernym upodmiotowieniem kobiet kosztem rażącego uprzedmiotowienia mężczyzn. To kobieta dobiera sobie mężczyznę a nie odwrotnie. Ona go do siebie dopuszcza, a nie on ją bierze. Teza, której nie powstydziłyby się Karol Darwin. Osłabia ją jednak to żenujące „wchodzenie w kobietę”. Ach, co by to było, gdyby było odwrotnie! Przecież przyroda zna gatunki, u których samica dominuje nad samcem podczas kopulacji!

Taka jest pierwsza, fundamentalna warstwa Rzeki ludzi osobnych. Ale jest też warstwa reedukacyjna, kiedy główna bohaterka, Katarzyna, uczy się innych ludzi, innego życia, a nade wszystko rozpoznaje miłości bezinteresowne, miłości tragiczne. I zapomina o swoim egoistycznym, feministycznym wyzwoleniu. Trochę to nierealne, naiwnie idealistyczne, ale nie zapominajmy, że mamy do czynienia z powieścią kobiecą, która zawsze musi się dobrze kończyć, a bohaterki powinny przejść kardynalną przemianę.

Feminizm, naturalizm i darwinizm idą w kąt! Pojawia się solidarność kobieca i budowa mniej erotycznego świata, choć od czasu do czasu plącze się w nim jeden mężczyzna (Peteris), ale jakby na uboczu, trochę w kategorii lokaja czy bezinteresownego, acz naiwnego opiekuna. Czytając o nim na próżno oczekiwałem momentu z „wejściem”. A więc, rzeczywista przemiana! A może tylko wypalenie się ciała… 

Nie ma racji Michał Głuszkowski twierdząc, że „Katarzyny Enerlich Rzeka ludzi osobnych jest to pierwsza polska powieść praktycznie w całości poświęcona staroobrzędowcom” (Oblicza chrześcijaństwa wschodniego, red. Stefan Pastuszewski, Bydgoszcz 2016, Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, s. 38-39). Są oni na pewno na kartach powieści wyraźnie obecni, ale autorka usiłuje – zgodnie zresztą z realiami mazurskimi – zrównoważyć ich obecność Mazurami, traktowanymi, i jako potomkowie Prus, i jako niemieccy koloniści. Dodaje do tego Polaków.

Pominięcie duchowości staroprawosławnej, wręcz fundamentalnej w tym fenomenie etnoreligijnym, czyni z Rzeki ludzi osobnych  powieść nie o staroobrzędowcach, tylko o sztafażu staroobrzędowym dla silnie zideologizowanej  feminizmem narracji o kobiecych psychikach i o kobiecych losach. Sztafaż ów wywołuje atmosferę tajemniczości, a w niektórych momentach nawet sensacyjności. I to o dziwo, na naszej polskiej prowincji! „W Wojnowie jest miejsce i na staroobrzędowe, i na pruskie, i na polskie dusze, i tak już będzie zawsze – bo to dzięki splątaniu wiary i ludzkich serc wieś przetrwała różne burze i złe chwile i pozostanie na swoim miejscu jeszcze długi czas. Niepamięć o niej zamieni się w pamięć” (s. 295). Będzie to na pewno także zasługa K. Enerlich, lecz aby ten jej literacki przewodnik nie wprowadzał aż tak bardzo w błąd tych, którzy „zechcą pamiętać” należy wyprostować kilka przekłamań i niedopowiedzeń:

Starowiercy są ludźmi Księgi, cenią czytanie, więc ojciec pierwszego wojnowskiego nastawnika Ławrientija Grigorijewicza Rastropina (1762-1851) na pewno nie wyganiał go do pracy w polu, gdy ten czytał, a szczególnie, tak cenioną przez staroobrzędowców, legendę o Kitieżu (s. 30-31).

Termin bohomoły  nie pochodzi wcale od miłych Bogu (s. 36), tylko od modlących się do Boga.

Trudno nazwać panikadiło żyrandolem (s. 70), bowiem jest to wieloramienny świecznik. Żyrandol kojarzy się raczej ze światłem elektrycznym.
Starowiercy nie uciekli z inflanckiej Estonii (s. 72), tylko w niej pozostali do dziś, zamieszkując kilka wsi w Nadczudziu, bowiem z racji oddalenia od centrum władzy było tam w miarę bezpiecznie, a poza tym mieli stałe źródło utrzymania w rybołówstwie. Na migrację na zachód decydowali się natomiast ich współbracia z Łotwy i Litwy, i to głównie ze względów ekonomicznych. Archaiczne metody uprawy roli, które stosowali wyjaławiały bowiem ziemię.

Półkę z ikoną ulokowaną we wschodnim rogu starowierskiego domostwa nie można nazwać ikonostasem (s. 108). Jest to krasnyj ugoł, choć od biedy można to też nazwać też kiwotką.

Biegunów w żaden sposób nie można nazwać przodkami mazurskich staroobrzędowców (s. 165). Sogłasije to wyłoniło się znacznie później (1772 rok) niż fiedosiejewcy (1697 rok), których część po 1830 roku powędrowała z Łatgalii via Suwalszczyzna na Mazury.

Nie jest prawdą, że przeorysza Antonina (Natalija Iwanowna Kondratjewna; 1889-1970) uważała, że ikony z klasztoru winny trafić do Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie (s. 243). Mniszki uznały za gwałt ingerencję Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków Lucjana Czubiela 29 kwietnia 1970 roku, podczas której zabrano do muzeum 72 ikony ze zbioru 113.

Post staroprawosławny, który rzeczywiście sięgać może 200 dni w roku, to wcale nie głodówka (s. 254), tylko ograniczenie spożywania niektórych potraw, w różnych okresach. Suchy post, czyli o chlebie i wodzie wcale w tych dwustu dniach nie dominuje.

Anachronizmem jest życzenie starowierki Augusty, aby zrobić fotografię ikonie Pantokratora, a ona oprawi ją w ramy i powiesi na ścianie (s. 282). Fotografie ikon nie są wcale przedmiotami kultu. 

Na grobach starowierców nie kładzie się polnych kamieni (s. 294), tylko krzyże.

K. Enerlich w swym feministycznym, skądinąd frapującym, eksperymentowaniu rzuca nawet wyznanie całemu, patriarchalnemu światu staroprawosławnemu. Buduje wręcz dynastię starowierek wyzwolonych, a więc bez stałych mężczyzn, bo tych „z doskoku” do siebie jednak one dopuszczają. Są to Anna, Zoja, Nadzieja, Augusta z rodu Malewan. „Choć były starowierkami, nie trzymały się mocno zasad wiary, jak pewnie oczekiwaliby ich bracia i siostry w wierze oraz ciche mniszki, do których zaglądały. Miały przecież mnóstwo pracy w sadach, a ich ziołowe receptury na leki i herbaty znane były na całych Prusach Wschodnich i docierały nawet do Polski i Rosji. Obie kobiety zawsze jednak przyznawały się do swojej tożsamości religijnej, właśnie nią tłumaczyć wielką miłość do ziemi, natury i przemian w świecie. Ich wiara była czymś więcej niż tylko suchym kontraktem zawartym na chrzcie. Ich wiara była miłością do świata” (s. 85).      

Ów prowokujący eksperyment udał się powieściopisarce tylko dlatego, że wszczepiła owym bohaterkom świadomość współczesnej, zachodnioeuropejskiej kobiety. Gdyby potrudziła się nad rekonstrukcją świadomości z innych epok i ze wschodniego kręgu kulturowego, to efekty byłyby zapewne inne.

Rzeka ludzi osobnych stwarza niemałe problemy gatunkowe. Nie jest klasyczną powieścią, lecz jakby galerią powieściową złożoną z kilkunastu, mniej lub bardziej ze sobą powiązanych wątków. Powieść zbudowana jest w formie dorzecza. Pisane w trzeciej osobie, choć czasem przechodzące w dialog wewnętrzny, opowieści (rzeki) kilku kobiet, w tym oczywiście starowierek, zlewają się w główną rzekę Katarzyny.

Pojawiają się postaci prawdziwe i fikcyjne, opowieści zasłyszane i opowieści wymyślone, tudzież zasłyszane, ale za to literacko podrasowane. Autorka in extenso, uprzednio jednak podrasowując, przytacza Pamiętnik Antoniny Kondratiewnej w edycji Eugeniusza Iwańca z 1982 roku i Hansa von Lehdorffa Dziennik z Prus Wschodnich (Wydawnictwo Ośrodek Karta, Warszawa 2013). Nastawia się na przekazanie jak największej liczby informacji o Wojnowie i Mazurach, sama szczerze zafascynowana tym regionem. Jest to jednak bardziej zafascynowanie lekturowe, a mniej oparte o własną obserwację i doświadczenia.

Tak więc oprócz feministycznego bagażu, mało tu autorskich eksploracji. „Niemal nie ruszając się z miejsca, na tyle poruszyłam swoją wyobraźnię, że teraz się czuję jedną z Nich  (kobiet, bohaterek powieści – przyp. S.P.), przypisaną niemal temu miejscu, choć jeszcze kilka lat temu niewiele o nim wiedziałam” (s. 297) – przyznaje się do lekturowych źródeł. Połączyła je jednak bardzo zgrabnie, a raczej splątała, i jak na powieść dla kobiet przystało, zaczerpnęła zarówno z poetyki romansu jak i kryminału (poszukiwanie cennej ikony zakończone morderstwem). Język literacki harmonijnie splótł się z językiem publicystycznym, a czasami nawet i naukowym, co świadczy, i o dojrzałym warsztacie K. Enerlich, i o śmiałości w przełamywaniu konwencji artystycznych. Powieść, pomijając przytoczone potknięcia i przeinaczenia, ma wiele walorów poznawczych. Fascynujące są, co wydaje się wysmakowaną specjalnością pisarki, opisy przyrody i krajobrazu w ich, zależnej od pór roku, zmienności. Są one i malarskie i poetyckie zarazem, nie mówiąc już o biologicznej fachowości. Urzekają opisy domostw i ich wnętrz, wartkie i pełne treści są dialogi. Może są one tylko za mało zindywidualizowane, jako że dominuje bardzo silne ego narratorki. Główna fabuła powieści toczy się bowiem dziś. Jest – posługując się świetną metaforą K. Enerlich – jakby współczesną rzeką, która zbiera dopływy z przeszłości

 



Katarzyna Enerlich, Rzeka ludzi osobnych, Warszawa 2016, Wydawnictwo MG, ss. 304.

 

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.