W Estonii, 35 kilometrów na północ od Wałku (Valka), przy linii kolejowej Wałk-Dorpat (Tartu) znajduje się małe miasto Puka, znane do momentu urzędowej estonizacji nazw miejscowych i nazwisk, w latach międzywojnia XX wieku jako Bokenhof. To tu, wiorstę (1,06 km) lub dwie na północ od stacji kolejowej zdarzyła się 13 maja 1897 roku straszna katastrofa. Wszcząsnęła ona całym imperium rosyjskim, a wieści o niej długo, bardzo długo, coraz bardziej fantastyczne, coraz bardziej odległe od faktów, biegły z ust do ust. Napisano nawet sierdceszczypatielną balladę…
Było to po godzinie 16.00, gdy wojskowy eszelon zgodnie ze swoim rozkładem jazdy opuścił peron w Bokenhof. Komenda Do wagonów! (Po wagonom!) zapędziła do dusznych wagonów towarowych, prowizorycznie przystosowanych do przewozu ludzi, 769 żołnierzy jednego z batalionów 95 Pułku Krasnojarskiego. Przemieszczali się oni z Kiesi (Wenden) do Dorpatu. Dzień był parny, więc nic dziwnego, że żołnierze z utęsknieniem spoglądali w niebo, nie tęskniąc już nawet do deszczyku, ale choćby lichego wietrzyku. Pragnienie tak wielkiej liczby ludzi, na pewno też ich modlitwy, bo wówczas w rosyjskiej armii modlitwa i prawosławność w całym swym wymiarze duchowym i obrzędowym spajała wojsko na równi z musztrą i komendą, nie mogło zostać nie spełnione. Ledwie eszelon rozpędził się po krótkim postoju w Puce, a niebo momentalnie zasnuło się ciemnymi chmurami i rozpętała się straszliwa ulewa, z gradobiciem. Typowy inflancki opad atmosferyczny. Momentalnie wszystkie wyżłobiny w ziemi napełniły się wodą. Tor prowadził po pochyłości w prawo po nasypie przechodzącym przez bagnisko. Gwałtowny potok wody momentalnie rozmył nasyp i parowóz, wyginając szyny swoim ciężarem, zjechał z toru prosto w mokradło. Pierwsze trzy wagony położyły się na prawym boku, a następne siłą bezwładności najeżdżały na siebie, gruchocząc się wzajemnie niczym tekturowe pudełka. Los chciał, że na końcu składu znajdowały się dwa wagony pasażerskie II klasy dla panów oficerów, najcięższe, które waląc do przodu rozkruszyły niemal pół drewnianego zestawu. Wydostający się z rumowiska żołnierze zaczęli tonąć w grzęzawisku, co nie tylko przysporzyło ofiar, ale i pogłębiło grozę całego zdarzenia. Ulewa nie ustawała.
Wieść o katastrofie szybko obiegła pobliskie myzy, których właściciele, mobilizując całą służbę, udali się na miejsce zdarzenia z materiałami opatrunkowymi, pościelą, odzieżą, jedzeniem i… winem, które wówczas traktowane było jako para-medykament. Kroniki odnotowały heroiczna posługę Pani Simson, która nie zważając na wysokie urodzenie służyła jako siostra miłosierdzia, opatrując rannych, uspokajając przerażonych, modląc się, choć po luterańsku. W ciągu trzech godzin przybył z Dorpatu pociąg sanitarny z uniwersytecką ekipą medyczną kierowaną przez profesora Kocha.
W katastrofie zginęło 47 żołnierzy, a 138 zostało rannych. Liczba ofiar porównywalna była do strat na polu bitwy. Śledztwo wykazało, że główną obok rozmycia nasypu, przyczyną tragicznego zdarzenia była brawura maszynisty. Maszynista nie przyhamował na zakręcie oraz nie zdążył sygnałem dźwiękowym powiadomić hamulcowych, którzy w każdym wagonie mieli do dyspozycji ręczne hamulce. Automatycznych nie było, choć w Rosji patent na takowe wydano wynalazcy Martinowi jeszcze w 1859 roku. Dopiero po katastrofie zaczęto wszystkie pociągi wyposażać w hamulce automatyczne, co oczywiście zmniejszyło rozmiary kolejnych katastrof kolejowych.
A więc nie tylko Polak mądry po szkodzie…