Przed zebraniem w sprawie organizacji nowego roku akademickiego w prywatnej szkole wyższej słyszę, że jedna z dorabiających tu „doktórek" z uniwersytetu prosi Dziekana o wcześniejsze zwolnienie, bo właśnie dziś jest pogrzeb jej wychowawczyni z Liceum – Alicji Sz. Podchodzę do niej z pytaniem o bliższe informacje.
Przecież Alicja była moją koleżanką z jednego roku studiów. Ustalamy, że za godzinę pojedziemy wspólnie taksówką.
Na rozświetlonym wrześniowym słońcem cmentarzu stoimy przy kaplicy pełnej ludzi. Rozglądam się wśród stojących na zewnątrz. Obok grupy znajomych i nieznajomych emerytek – nauczycielek, stoją przeważnie ludzie o pokolenie młodsi, uczniowie Zmarłej. Przez moment ze zdumieniem konstatuję uczucie zazdrości.
- Czy do mnie przyjdzie chociaż połowa tej ilości byłych uczniów i studentów?
Msza trwa dość długo. Ksiądz w homilii mówi o wieloletnich zmaganiach Zmarłej z nasilającym się artretyzmem, który w końcu przykuł ją do łóżka, o jej do ostatka pogodzie ducha, o wzajemnej więzi z uczniami opiekującymi się nią aż do śmierci, pierwszopiątkowych rozmowach odbywanych z nią przez ostatnie dziesięć lat. Podkreśla dzielność jej charakteru i pozytywne nastawienie do życia, mimo bólu i stopniowego ograniczania możliwości ruchu.
Odczuwam, że to nie pożegnanie, jakich zdarza się sporo, ale prawda, którą i ja mogę potwierdzić.
Po studiach spotykałem się z Alicją rzadko, chociaż mieszkaliśmy w jednym mieście. Ostatni raz chyba przed trzema laty. Zadzwoniła wtedy do mnie z pytaniem, czy mógłbym jej dostarczyć materiały związane z nowymi zasadami egzaminów maturalnych.
- Wy na uczelniach macie do nich lepszy dostęp, a ja potrzebuję ich w trakcie korepetycji.
Myślę, że pracowała zarówno ze względów finansowych, by dorobić do chudej nauczycielskiej emerytury, jak i dla kontaktów z młodymi ludźmi. A przygotowywała uczniów świetnie. Przed odwiedzinami zebrałem co mogłem, plus moje wspomnienia z czasów studiów zamieszczone w tomie wydanym z okazji jubileuszu Uniwersytetu.
Okazało się, że rodzinne mieszkanie, po śmierci ojca i rozwodzie z drugim mężem (byli bezdzietni), zamieniła na mniejsze, na parterze, by nie wspinać się po schodach. Niestety, w czasie mojej wizyty siedziała już tylko na wózku inwalidzkich. Ale głos nadal miała zdecydowany, głęboki, przekonywujący.
W trakcie naszej rozmowy na moment wpadł, posługując się własnym kluczem, lekarz, jeden z jej byłych uczniów. Z rozmowy zorientowałem się, że oprócz państwowej pielęgniarki, jej byli uczniowie zorganizowali system dyżurów oraz fachową opiekę medyczną. Jak to medyk, były uczeń dość szybko załatwił sprawy i pobiegł do kolejnej pracy, a ja, kończąc wizytę, postanowiłem odczytać Alicji te kilka zdań, które o niej znalazły się w moich wspomnieniach ze studenckich czasów.
„W początkach marca 1953 r. dopadła mnie i wszystkich studentów, naród polski i całą postępową ludzkość, straszliwa wiadomość o chorobie towarzysza Stalina. Żałobna muzyka w radiu, te same komunikaty o paraliżu – w gazetach, ogromnie poważne zachowanie ludzi na ulicach i nagle straszliwa wiadomość: umarł! W Collegium Maximum odbywa się natychmiast wiec żałobny. Przy obiedzie siedzę w stołówce z Alicją Sz. – już przewodniczącą zarządu wydziałowego ZMP. Obydwoje nie jemy, chociaż ona swym zdecydowanym altem namawia mnie do tego. To, że ona jeść nie będzie i ma łzy w oczach – to oczywiste. Ponieważ wcześniej, przez krótki czas sympatyzowaliśmy ze sobą, wiemy, że ja mam ojca „wroga ludu", a ona jako dwuletnie dziecko przez rok (1939-1940) przebywała z matką w wilgotnej celi więzienia we Włodzimierzu Wołyńskim. Od tego czasu ma ten straszliwy artretyzm, który wykrzywia jej stawy. Mimo to, znowu walił nam się świat. Co teraz nastąpi, jak będziemy żyć bez towarzysza Stalina?
Ale w głębi duszy coś mi mówiło: a może zmieni się na lepsze, może szybciej wróci Ojciec? Widocznie już wieczorem ten drugi nastrój zaczął zwyciężać, bo nagle w obecności współmieszkańca barakowego pokoju zacytowałem bezmyślnie czterowiersz z Boya, którego „Słówka" w dużej części znałem na pamięć:
Pamiętajcie miłe dziatki, nie żartować z ojca, matki,
Bo paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy.
Współmieszkaniec, student drugiego roku geografii, był człowiekiem jak najdalszym od wszelkiej polityki. Nigdy się na te tematy nie wypowiadał, nie należał do ZMP (takich było niewielu), jedyną jego pasją był brydż – gra imperialistycznej proweniencji. I oto usłyszawszy wierszyk, doskakuje do mnie z zaciśniętymi pięściami i chce mnie po prostu bić! Oto była siła kultu Stalina."
- Tak, ale muszę dokonać kilku sprostowań – mówi z uśmiechem Alicja. – To nie był Włodzimierz Wołyński, tylko Brześć Litewski. Poza tym, wstyd się przyznać, ale miałam już wtedy cztery lata. Okazało się też, że „sowietskaja włast" miała i ludzkie oblicze, bo na prośby dalekiej krewnej pozwolili jej zabrać mnie po kilku tygodniach z więzienia. A jeśli chodzi o okres studiów, to na pierwszym roku dostałam wezwanie do UB i odbył ze mną rozmowę niejaki Witek. Musiałam co miesiąc spotykać się z nim wieczorami w parkowym wąwozie, w którym płynie struga do Wisły i relacjonować, co się dzieje na roku. Ale nie mówiłam mu nic, co mogłoby szkodzić komukolwiek z naszych.
Zrobiło się późno, widzę, że jest zmęczona. Pytam się, czy mógłbym w czymś jej pomóc.
- Nie trzeba, jakoś daję sobie radę.
Podaje mi poskręcaną artretyzmem rękę. Wychodzę. Idę pieszo, chcę trochę odetchnąć świeżym powietrzem i zrzucić z siebie ciężar spotkania z dzielnie znoszonym, ale ogromnym nieszczęściem i cierpieniem.
Nagle myśl przeskakuje w inną stronę. Przecież w tych pamiętnikach pisałem także: „Studia – jak nakazywały ówczesne czasy – odbywały się w ostrej walce klasowej. Ofiarą tej walki na naszym roku padła dziewczyna, którą już po tygodniu wyrzucono, bo podała niezgodne z prawdą, czy też po prostu miała niewłaściwe pochodzenie społeczne. Po miesiącu przyszła kolej na mnie. Zostałem nagle wezwany do dziekanatu. Sekretarz komisji rekrutacyjnej z surową miną spytał, czy to prawda, że mój ojciec jest w więzieniu.
- Tak.
- Dlaczegoście tego nie napisali?
- Bo nie zostałbym przyjęty na studia.
Sekretarz popatrzył na mnie i stwierdził, że mimo tego nie zostanę usunięty.
- Dobrze wypadliście na egzaminie, ale będziemy na was uważać.
Nigdy się nie dowiedziałem, czy „cynk" na mnie przyszedł z opóźnieniem z Wrocławia, czy ja wygadałem się niechcący wobec któregoś z kolegów."
Pojawia mi się w tym momencie „podejrzenie graniczące z pewnością", że donos na mnie zrobiła Alicja. Tylko jej w trakcie parkowych pocałunków powiedziałem o ojcu. No, może nie był to donos, ale ten Wiciu musiał tę informację o mnie od niej otrzymać lub z niej wydusić! Uprzytamniam też sobie, że na drugim roku notowania aktywistki Alicji gwałtownie spadły, a jej przyszły pierwszy mąż powiedział mi kiedyś mimochodem, że Alicję chcieli wciągnąć do UB, ale się nie dała…
To było nasze ostatnie spotkanie. W kilka miesięcy później nasiliły się moje dolegliwości zastawkowe. Wybłagałem w klinice na Śląsku kolejną operację serca. Operatorzy przypuszczali, że „wykorkuję", ale okazało się, iż kardiochirurgia jest u nas na poziomie światowym, a pacjent niechętny do opuszczenia padołu płaczu. Znów jestem w normie, by świadczyć o sukcesach współczesnej medycyny. Mam zatem powód, by się wytłumaczyć własnymi kłopotami z nieuczestniczenia w zmartwieniach innych. Ale podświadomie zdaje mi się, że musiałem mieć do niej jakiś żal…
Msza skończona. W słońcu i bezruchu ciepłego powietrza kondukt idzie w stronę otwartego grobu obok mogiły jej ojca. A co z matką? Czy zginęła na Wschodzie, czy udało jej się wrócić z gościnnej radzieckiej ziemi?
- Nie wiem. Dlaczego jej się o to nie zapytałem?
Rozlega się głos trąbki. Na uklepany grób kładziemy kwiaty. Rówieśnicy i uczniowie. Niektórzy bardzo wzruszeni.
W dzieciństwie bardzo bałem się umarłych i pogrzebów. Teraz odczuwam raczej melancholię. Przykro mi, że Alicja zasnęła samotnie, nocą, bez świadków i rodziny, której nie miała. Ale jednocześnie osiągnęła wyzwolenie.
Czy po tamtej stronie się spotkamy? …
- Janusz Rulka
- "Akant" 2010, nr 2
Janusz Rulka - Pogrzeb
0
0