Jesienią 1945 roku przyszedł do nas, na zgliczyński adres, pierwszy powojenny list od stryja Lełota.
„W pierwszych słowach mojego listu witam Was, Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, a myślę, że odpowiecie Na wieki wieków i zapytuję o Wasze zdrowie A nasze powodzenie jest w oba razy, czego i Wam z całego serca życzym. My mieszkamy w Saginaw Mich. Mam sześciu synów i dwie córki. Przesyłam Wam one dollar. Z poważaniem brat Leo."
Listy o prawie identycznej treści, z obowiązkowym „one dolar", dostawaliśmy potem raz do roku, przed Gwiazdką. Mijały się te listy z naszymi, które Ojciec wysyłał też jesienią, aby dotarły na Boże Narodzenie. Listy Ojca były nieco obszerniejsze, ale niewiele, bo wiadomo, że musiały być przed podróżą statkiem przeczytane jeszcze raz przez władze.
Tak to szło, już na adres wrocławski, aż do 1950 roku, kiedy to otrzymaliśmy list nieco dłuższy i grubszy. Stryj przysłał zdjęcie, na którym widać go było siwego, grubego, w eleganckim garniturze i z cygarem, z żoną Szkotką, w otoczeniu ośmiorga dorosłych dzieci i ich żon lub mężów, na spacerowym statku pływającym po jeziorze Michigan. W tekście pojawiły się jednak trzy dodatkowe i jedno zmienione zdanie.
„Naszych dwóch synów zabrali na wojnę w Korei. Jeden jest lotnikiem. Biednym ludziom to zawsze wiatr w oczy wieje."
Również dolarowy dopisek brzmiał tym razem inaczej. „Przesyłamy Wam five dollars".
Współczuliśmy stryjowi, wojna to nic dobrego. Ale wygląd amerykańskiej rodziny, w porównaniu z tym jak nam się żyło, do zgody na „biednych ludzi" jakoś nas nie skłaniał. A podarek okazał się z jednej strony okazały, teraz to w sumie mieliśmy dziesięć dolarów – pięć jednodolarówek i jedną piątkę – z drugiej nie bardzo, bo właśnie pisali w gazecie o wysokim wyroku na jubilera. W czasie rewizji okazało się, że miał nie tylko trochę niezgłoszonego złota, ale i 30 dolarów!
Wkrótce o dolarach zapomnieliśmy, bo Ojciec dostał „za politykę" 10 lat, a Mama wróciła na wieś.
Kiedy przyjechałem na kolejne wakacje, właśnie z Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego wrócił syn wuja. Mocno się zmienił, jak to chłopak po wojsku. Opowiadał dosyć dziwne historie: jak to gonili bandy po białostockich puszczach i robili rewizje we wsiach.
- No, tośmy otaczali wieś – mówił podniesionym, zadowolonym głosem – i robiło się przeszukanie. Pierzyny i poduszki na płot i pruło się bagnetem.
- A po co? – pytam.
- Jak to po co? A gdzie chowali dolary? Tam co druga rodzina ma krewnych w Ameryce. Potem politrucy zabierali forsę, podobno do rozliczenia. Ale niektóre chłopaki to pojedynczego dolara czasem do kieszeni schowali. W domach przede wszystkim rozbijało się doniczki, bo na dnie, owinięte w ceratę, też je trzymali.
- A ty z czego tak się cieszysz? – fuknął wujo.
Na tym rozmowa się skończyła. Poszedłem do dziadkowego alkierza z Mamą, a ta blada i płacze.
- Już i tak cierpimy przez twojego ojca, a teraz zamkną mnie pewnie przez te dolary Lełota!
- Mamo, cierpi przede wszystkim ojciec – mówię – a gdzie są te dolary?
- Jak to gdzie, schowałam do poduszki. Nawet chciałam przenieść je pod kwiaty, ale pomyślałam, że przy podlewaniu donic nie da się ich w suchości utrzymać. A teraz okazało się, że i pierzyny, i donice to żadne zabezpieczenie.
- Poczekajmy, mamo, z tydzień, może coś wymyślimy.
Niestety, tydzień minął, a na nic sensownego nie wpadliśmy. Najdłużej Mama rozważała włożenie dolarów pod strzechę w stodole. Wtedy przypomniałem, że do tej pory nie znalazła ukrytych przez nią w ten sposób ojcowskich dokumentów z AK, gdy wieś przeszukiwali niemieccy żandarmi. Znając strachliwość Mamy, z niepokojem obserwowałem, jak staje się coraz bardziej nerwowa. Któregoś wieczora zażądałem rozprucia poduszki. Gdy przeliczyliśmy już dokładnie, że są wszystkie, znienacka otworzyłem drzwiczki kuchennego paleniska i całą dziesiątkę wrzuciłem w ogień. Mama patrzyła przerażona, jak poszczególne banknoty skręcają się, rozpalają do czerwoności, a potem zamieniają w czarno-biały popiół. W następnych dniach, mimo że o tym nie rozmawialiśmy, zauważyłem u niej wyraźne uspokojenie.
W trzy lata później, na fali politycznej odwilży wywołanej śmiercią Stalina i rewelacjami bandyty Fleischfarba – Światło opowiadanymi w Wolnej Europie, wrócił Ojciec. W kolejnym roku nastąpił Polski Październik 1956, likwidacja kołchozów i kilkuletnie odprężenie. Wtedy to, pewnego niedzielnego popołudnia, gdy siedzieliśmy przy stole popijając herbatą pyszne pączki Mamy, nagle usłyszałem jej niespodziewane pytanie:
- Czy synu musiałeś palić te dolary?
- Myślę, że to był jeden z moich najlepszych postępków w życiu. Przecież mama potem odżyła!
- Ale tyle pieniędzy, spalić taki majątek, przecież to było dziesięć dolarów!!
- Janusz Rulka
- "Akant" 2010, nr 2
Janusz Rulka - Ten dollars
0
0