Wieczór pierwszy. Ułan Krechowiecki.
Jest gorący początek lipca. Przyjechałem do Zgliczyna na wakacje, śpię w alkierzu u dziadków, ale całe dnie spędzam albo na drzewach z dojrzałymi, prawie czarnymi, wiśniami, albo przy grabieniu podmokłych, uginających się łąk nad Wkrą.
Wieczorem proszę wuja, bym mógł z nim i dziadkiem spać na sianie w szopie.
– A wytrzymasz tam z nami?
– Na pewno.
Po drabinie wspinamy się do dymnika i rozkładamy derki i koce. Jest trochę inaczej niż myślałem. Wprawdzie od dymnika powiewa wieczorne, chłodne powietrze, ale z dołu dochodzą odgłosy przeżuwanej przez krowy trawy i ich stękanie. Wznosi się też fala ciepła z lekką wonią krowiego łajna. Miesza się to z odurzającym zapachem świeżo przywiezionego, suchego siana. Zasnąć trudno.
Proszę wuja by opowiedział trochę o swoich ułańskich przygodach.
Początkowo nie chce, ale widać, że teraz, gdy dochodzi sześćdziesiątki, przeżycia z młodości też zaczynają go nawiedzać. A może chęć chwilowego powrotu do przeszłości spowodowała kolejne nieudane dla aktywu powiatowego zebranie zgliczyniaków w sprawie założenia kołchozu. Wuj wrócił wtedy z tego popołudniowo-niedzielnego spotkania mocno poruszony.
W każdym razie „zebrał się w sobie", podparł na łokciu i rozpoczął...
– Powiestka przyszła po mnie tak jakoś z wiosną, kiedy to już dawno odeszli Niemcy, a od listopada rządził Piłsudski. Trochę z tym było zamieszania, bo mój ojciec, a twój dziadek – też Franciszek – myślał, że to po niego. Zaczął krzyczeć: ja cztery lata na Kapkaziu służył, teraz wojnę odpracowałem, nie pójdę!
– To dziadek był na wojnie? – pytam.
– Od czternastego roku przez trzy lata służył w carskim wojsku, ale jako starszego, trzymali go na tyłach, w piekarni, najpierw w Modlinie, a potem w Mińsku. Jak wrócił, to nawet zgrubiał. Miał moc pieniądza, ale te kierenki nie miały żadnej wartości, nie to, co wcześniej carskie ruble. Jak chcesz, to wejdź na strych, pewnie ich tam jeszcze trochę leży.
– Już je widziałem. Takie wielkie i na dobrym papierze.
– No, sprawa z imieniem szybko się wyjaśniła, że to chodzi o mnie Franciszka Przybysza syna Franciszka, rocznik 96, znaczy się tysiąc osiemset.
Zawieźli nas, kilku poborowych, podwodę do powiatu. Na komisji w Mławie, pytają:
– Umiesz strzelać?
– Jakżeby nie. Toć należałem do POW-u, a karabinek kawaleryjski kupiłem od dwóch Kozaków jeszcze w czternastym roku, jak uciekali rozbici spod Tannenberga w Prusach.
– To może chcesz do jazdy?
– Pewnie, zawsze lubiłem konie.
Jeszcze felczer spojrzał mi w gardło, popatrzył na dół i już zabrali nas do twierdzy w Modlinie, a stamtąd do zapasowego dywizjonu pierwszego pułku ułanów krechowieckich. Tych pierwszych pułków to wtedy było kilka, ale się na koniu ostał nasz krechowiecki. Jeszcze był pierwszy szwoleżerów, ale oni byli ważniejsi, a my tośmy byli rodem z II Brygady Karpackiej. Tak nam mówili oficerowie i nasz wachmistrz.
Uczyli nas jak uderzać lancą, chociaż mnie ona zawsze przeszkadzała. Lepiej mieli strzelcy konni, bo się bez niej obywali. A my z lancą, karabinkiem i szablą. Rąk brakowało. Oprócz ćwiczeń, wieczory i ranki ciągle była robota z koniem. Koń jest delikatny. Można go ochwacić, zapocić, zaparzyć pod siodłem. Trzeba go nakarmić, napoić, wyczesać i to parę razy! Ale to lubiłem. Miałem zmyślną, kasztanowata kobyłę, umiała się wywdzięczyć za starunek.
– To dlatego wuj ma teraz dwie kasztanki? – mówię z uśmiechem.
– To matka i córka. Dobre konie, ale z tamta nie mają nic wspólnego.
– Dziewiętnasty rok przeszedł dość spokojnie. Za to w kwietniu dwudziestego wygrużyli nas z wagonów gdzieś na Podolu.
Konie nie chciały wychodzić z wagonów po drewnianych rampach. Trochę się w podróży zastały. Dowódca zebrał nasz szwadron, przypomniał jeszcze, by na potyczkach ciąć szablą drut przy kołkach, bo inaczej nie da rady i ruszyliśmy na Kijów. Tak naprawdę, to byliśmy na południu i Kijowa nie widzieliśmy. Dobrze nam szło z miesiąc, a potem nadszedł Budzienny i bolsiewnicy przerwali front.
Odwrotowe walki były bardzo ciężkie. Przeważnie to oni byli z przodu, a my z boku lub z tyłu. Jak się armia cofa, to ani z jedzeniem nie jest dobrze, ani z dyscypliną, bo łatwo o panikę. Ale nasz pułk miał oficerów z legionów i od Austryjaków, to trzymaliśmy się dobrze. Mieliśmy telegi z karabinami maszynowymi, tak jak u ruskich były taczanki. Piechota też była twardsza, niż dywizje na północy. Ale w lipcu, gdzieś między Brodami a Równem, spotkało mnie nieszczęście. W czasie szarży kasztanka się zestraszyła i jak nasi zawracali, wzięła wędzidła na kieł. Nie mogłem jej utrzymać i w końcu mnie zruciła. Najgorzej, że noga została w strzemieniu i tak mnie wlokła, aż straciłem przytomność.
– To jak się wuj uratował?
Jak się obudziłem, na pobojowisku nie było nikogo żywego. Zacząłem się wlec na zachód. Potem zebrało się nas kilkunastu z różnych pułków. Szliśmy kilka dni, coraz słabsi, a spuchnięta noga ciągle bolała. Niektóre chłopaki karabiny ciągnęli kolba po ziemi. Aż tu nagle punkt zaporowy żandarmerii. Obok szosy zasieki. Pod drzewem siedzi wojskowy sędzia i wydaje wyroki. Widzę że i na rozstrzelanie odprowadzają. Jak przyszło do mnie tłumaczę: tak a tak, koń mnie zrzucił, ale czuję, że sprawa w złą stronę idzie. Nagle podchodzi jeden żandarm i mówi:
– Panie poruczniku, ja z Frankiem Przybyszem w jednym oddziale POW był. To porządny żołnierz!
– Patrzę, a to Józik Ziębiak z Glinek, cośmy razem ćwiczyli na nadwkrzańskich łąkach, jeszcze za Niemca. No i tak się uratowałem.
– A co było później?
– Odesłali mnie na tyły i tam znów trafiłem do swoich, bo ich też wysłali na uzupełnienie i odpoczynek, zresztą głównie dla koni.
No i dobrze, bo już pod koniec sierpnia, to my byli w Dywizji Rómla – sześć pułków kawalerii – to była siła, a obok dwie dywizje – piechota Hallera – znaczy się młodszego, a nie Józefa; i Żymierskiego, co po ostatniej wojnie sprzedał Polskę Ruskim, a jego znów sprzedali za Rokosowskiego.
Koło Zamościa, pod Komarowem, nazwę dobrze zapamiętałem, bo komary tam tak gryzły, jak w naszym Zgliczynie, prawie tego Budziennego wreszcie my rozbili. Ale tak nie do końca, bo ich było ze trzy dywizje samej jazdy, nie licząc piechoty. Przedarli się za Bug, a my nie mieliśmy siły ich gonić. Pod wieczór to ludzie i konie nie mogli kroku zrobić. Byliśmy mokrzy i od potu i od deszczu, a u niektórych to się i z krwią mieszało. Nawet chęci nie było iść do kuchni polowej. A cały czas patrole na pobojowisku zbierały rannych, a inne dobijały konie, żeby się nie męczyły. A już we wrześniu i pół października szli my cały czas przez Wołyń. U bolsiewników duch upadł. W jednej wsi dwóch z naszego szwadronu ścigało ich w wąskich opłotkach i ścięli ich chyba z dziesięciu! Obydwaj dostali Krzyż walecznych. Tak w ogóle to my do nich nie mieli nienawiści, dopiero jak zobaczylim, że Kozacy jeńców mordują, a szczególnie gdy lwowskich młodziaków bezbronnych porąbali, to już potem było na zabój.
– Jak to się skończyło?
– Tak w połowie października szwadron prawie cały dzień szedł kłusem i stępem przez piękne lasy. Było ciężko, bo lał deszcz.
Nagle obok nas galopem przeleciał łącznik. Rotmistrz nas zatrzymał i czyta, a potem jak nie krzyknie:
– Chłopcy, koniec wojny!
Tak my wszyscy zaczęli się w tym deszczu całować, śmiać się, a poniektórzy i płakać.
A rano my się wycofali – chyba ze trzydzieści wiorst – bo granicę na zachód postanowili. Tego lasu to mi do dziś szkoda, taki był piękny...
– No czas spać – stwierdza wuj.
Rzeczywiście Maciek już śpi. A mnie opowiadanie wuja tak wciągnęło, że mówię:
– Ale jutro liczę na ciąg dalszy.
– Zobaczymy.
- Janusz Rulka
- "Akant" 2010, nr 3
Janusz Rulka - Wieczory na sianie u wuja Franka
0
0
Spis treści
Strona 1 z 2