Bar o nazwie „Szynk u Zdzicha" w Rogowie, znajdujący się tuż przy stacji kolejowej, czynny był w każdy dzień tygodnia od dwudziestej do wczesnych godzin rannych dnia następnego. Należał do sześćdziesięciosiedmioletniego Zdzisława Podgórskiego, który dorabiał sobie w ten sposób do emerytury. Zanim jednak przeszedł w stan spoczynku, pracował przeszło trzydzieści lat jako maszynista kierujący przeważnie pociągami towarowymi. Odchodząc z kolei otrzymał wysoką odprawę, którą postanowił w coś zainwestować. Jego łapczywe oko padło na budynek geesu, który po upadku ustroju komunistycznego stał pusty i przez nikogo nieużywany. Z miejsca go kupił. Za przysłowiowe grosze, jak to sam kiedyś określił.
Miał żonę Jadwigę, dwa lata od niego młodszą, która również była już na emeryturze, oraz dwójkę dorosłych dzieci: syna Władysława, który pracował w masarni w Koluszkach oraz córkę Barbarę, starą pannę, pracującą na co dzień w tutejszej gminie. Mimo usilnych starań Podgórskiego, który robił wszystko co w jego mocy, aby córka znalazła wreszcie swoją drugą połowę i wyszła za mąż, nic z tego ciągle nie wychodziło.
Nie była przecież brzydką dziewczyną i nie miałaby problemu w znalezieniu stałego partnera, gdyby nie to, że strasznie lubiła wybrzydzać. Marudziła, że ten za niski, tamten znowu za wysoki. Inny znowu brzydki czy nie dba o swój wygląd. Nie można było jej dogodzić w tych sprawach.
Z Władkiem natomiast sprawa przedstawiała się z goła inaczej. Chłopak chciał się ożenić i robił co mógł, żeby zmienić swój stan cywilny, ale nic nigdy z tego nie wychodziło. Z nim był taki problem, że żadna z tutejszych dziewczyn nie chciała umówić się na randkę, z tego powodu, że był przeraźliwie otyły. Przy wzroście sto osiemdziesiąt centymetrów, ważył bagatela: sto pięćdziesiąt kilogramów. Przez znajomych nazywany był „schab". Nie cierpiał tego przezwiska, ale jak już ludzie do czegoś się przyczepią to nie ma szans, żeby się odczepili.
Tego piątkowego, październikowego, zimnego wieczoru, dokładnie za kwadrans ósma, Zdzisław Podgórski podjechał pod bar swoją wysłużoną Sierrą, nazywaną przez pijaczków „Ścierą". Zaparkował na parkingu, naprzeciwko swojej „mordowni".
Ledwo zdążył ją otworzyć i pozapalać wszystkie światła, natychmiast zjawiło się dwóch pierwszych dzisiejszego wieczoru klientów. Byli nimi Wiesław Zioło i Andrzej Huśtawka, miejscowe „grzejniki".
– Panie Zdzichu, jednego kwacha – rzucił Huśtawka.
– Którego? – zapytał Podgórski. – Wiśnia, brzoskwinia czy jabłko? Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę, po czym Zioło wypalił: – Niech będzie wiśnia.
Podgórski schylił się pod ladę i ze skrzynki z winami, którą tam przechowywał wyciągnął jedną butelczynę. Postawił przed nimi na ladzie i czekał na zapłatę.
– Należy się trzy, pięćdziesiąt – odparł.
Zioło pogrzebał po kieszeniach i wyjął na wierzch całe pięć złotych.
– Skąd u pana, panie Wieśku taka forsa? – spytał z ironią w głosie. – Bank żeś pan obrabował czy jak?
– Dobre – odezwał się Huśtawka i palnął otwartą dłonią w blat lady, śmiejąc się do rozpuku.
Zioło poczerwieniał i odparł zawstydzony: – Widzę, panie Zdziśku, że trzymają się pana dzisiaj kiepskie żarty.
Podgórski wydał im resztę, po czym obaj usiedli w kącie baru, tuż przy drzwiach wejściowych. Rozpieczętowali butelkę i pili z gwintu, jeden po drugim. W tym czasie właściciel włączył telewizor stojący na ladzie przy ścianie, żeby obejrzeć prognozę pogody, a tym samym umilić czas klientom.
Było dwadzieścia po ósmej, kiedy do baru weszło trzech młodzieńców: Marcin Fornalik, Karol Malinowski i Michał Ziarkowski. Dwóch ostatnich usiadło przy ostatnim wolnym stoliku, obok automatu z napojami chłodzącymi. Fornalik natomiast podszedł do baru i kupił trzy piwa w puszce.
Podgórski obsłużył chłopaka, po czym wyszedł na zaplecze, aby wyjąć z mikrofali hamburgera, którego zamówił Jasiukiewicz, siedzący tuż przy telewizorze.
Bar tętnił życiem. Wszystkie stoliki były już zajęte. Nowi, którzy co rusz przybywali musieli stać przez długi czas i oczekiwać na to, aż zwolni się miejsce siedzące.
W telewizji leciał na jednym z kanałów „Nagi instynkt" z Sharon Stone. Oczy wszystkich obecnych zwrócone były za każdym razem na ekran, kiedy pojawiały się na nim sceny erotyczne. Towarzyszyły im różne wiwaty i gwizdy.
– Niezła z niej dupa, prawda chłopaki? – zagadnął Malinowski.
– Nooo – odparł Ziarkowski. – Ja bym z taką powojował.
– Cicho! – zganił ich Fornalik. – Teraz będzie najlepsze.
Spojrzeli na ekran w momencie, kiedy Michael Douglas powiedział do Sharon Stone po skończonym stosunku: – To był seks stulecia. W barze rozległy się gromkie brawa.
Dzisiaj jeszcze poćwiczę z moją kobietą w łóżku to i owo – pochwalił się gość, siedzący przy sąsiednim stoliku do swojego kolegi pijącego piwo.
– Ty to masz farta – odparł mu tamten. – Ja to muszę moją naciskać, żeby chociaż raz w tygodniu sobie podymać.
Fornalik, Malinowski i Ziarkowski byli rówieśnikami. Chodzili do trzeciej klasy zawodówki elektrycznej w Koluszkach. Byli uczniami bardzo słabymi pod względem nauki. Ciągnęli po najniższej linii oporu, to znaczy, aby tylko zdawać z klasy do klasy. Ich rodziny powtarzały im w kółko, żeby przykładali się do nauki, bo to ich jedyna szansa na lepsze życie. Oni jednak nie chcieli ich słuchać.
Rodzina Fornalika mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu, w starym budynku kolejowym. Jego rodzice pracowali na kolei, matka była konduktorką, a ojciec pracował jako zwykły robotnik na torach. Oprócz Marcina mieli jeszcze dwójkę czteroletnich bliźniaków o dość oryginalnych imionach, jakimi były: Brunon i Eustachy.
Rodziny Malinowskich i Ziarkowskich mieszkały natomiast w małych domkach jednorodzinnych sąsiadujących z tartakiem. Ojcowie chłopaków pracowali tam od świtu do nocy w pocie czoła. Kiedy wracali do domów
zmęczeni po całym dniu pracy pałaszowali obfitą kolację i kładli się spać. Tak właśnie wyglądał ich dzień pracy. Ich żony natomiast nie pracowały nigdzie na stałe, tylko zajmowały się domem.
Karol i Michał w odróżnieniu od Marcina byli jedynakami, co dawało im duży komfort psychiczny. Rodzice wpatrzeni w nich byli jak w obraz, pozwalając im na wiele wygłupów. Sąsiedzi narzekali wielokrotnie do nich, że za bardzo rozpuścili swoje latorośle, ale oni tłumaczyli się tym, że chłopaki są młodzi i muszą się wyszumieć.
Najlepszą formą na spędzanie wolnego czasu było włóczenie się, zwłaszcza nocą. Podczas takich nocnych wypadów, dochodziło nieraz do wybijania szyb okolicznych domostw pod nieobecność właścicieli, czy okradanie kiosku Ruchu ze wszystkich papierosów. Z racji tego co wyprawiali, byli już nie raz notowani na policji. Nic sobie jednak nie robili z kontaktów z władzą.
Siedzieli tak bezczynnie przy stoliku w milczeniu i popijali piwo. Fornalik spojrzał na swój elektroniczny zegarek kupiony na rynku w Brzezinach od Ruskich i sprawdził godzinę. Dochodziła dziesiąta.
– Chłopaki, słuchajcie – zaproponował. – Dopijmy swoje piwa i chodźmy się przejść, bo od tego siedzenia boli mnie już dupa.
Malinowski z Ziarkowskim spojrzeli po sobie uśmiechając się i wzruszyli ramionami.
– W sumie masz rację, stary – zgodził się z nim Ziarkowski. – Nie ma sensu dłużej tu siedzieć.
Dwoma dużymi łykami opróżnili zawartość puszek, po czym wyszli na zewnątrz. Pozostawione przez nich miejsca, od razu zostały zajęte przez dwóch mężczyzn w średnim wieku.
Na dworze było tylko kilka stopni powyżej zera. Chłopcy skierowali się w stronę mostu. Fornalik wyjął pogniecioną paczkę papierosów z kieszeni kurtki i poczęstował swoich kompanów, a na końcu siebie samego.
Idąc mostem w milczeniu, Ziarkowskiemu wpadło nagle coś głupiego do głowy, czego później miał gorzko żałować, gdy spostrzegł w oddali spore wzniesienie, które okryte było mrokiem, ale widać z daleka było kontury krzyży.
– Chłopaki, założę się, że żaden z was nie poszedłby o tak późnej porze na cmentarz.
Mylisz się – odparł hardo Fornalik. – Ja bym poszedł. Nie boję się... No a ty, Malinowski co o tym sądzisz?
– Ja odpadam – rzekł. – Wszędzie mogę iść, byle tylko nie na cmentarz.
– Cykor z ciebie. Ale trudno, mogę iść sam – zaproponował Fornalik. – O co się zakładamy?
Ziarkowski zmarszczył brwi i pomyślał.
– Niech będzie o pół litra – rzucił po chwili. – Zgadzasz się?
– Dobra. Zakład stoi. Malinowski, jesteś świadkiem – powiedział spokojnym tonem, po czym ruszył w stronę cmentarza.
– Chwila – zawrócił go Ziarkowski. – Nie tak szybko.
– Co znowu? – spytał zniecierpliwiony.
– Skąd będziemy mieć pewność, że byłeś na cmentarzu? – zapytał Ziarkowski.
– Właśnie!– krzyknął podniecony Malinowski.
Po chwili milczenia Ziarkowski odezwał się zachrypniętym głosem.
– Zrobimy tak. Znasz grób starego Jóźwiaka?
– Jóźwiaka? – zamyślił się Fornalik. – A tak, wiem gdzie to jest. To tuż przy bramie wejściowej od strony tartaku.
– Właśnie – ożywił się Ziarkowski. – Z tymże ty pójdziesz tam bramą wejściową od strony kościoła.
– To znaczy, że będę musiał przejść cały cmentarz, żeby dojść do tego grobu.
– Dokładnie tak – powiedział Ziarkowski.
– No, kumasz stary – wtrącił się podekscytowany Malinowski.
– Cicho! – zganił go Ziarkowski. – Na dowód, że byłeś przy tym grobie, postawisz na nim jakiś przedmiot.
Dobra, ale jaki?
– Zaraz pomyślimy. – Ziarkowski przyłożył palec do ust i rozejrzał się dookoła. Jego uwagę przykuła pusta butelka po winie, leżąca przy zejściu z mostu, pod tablicą ogłoszeń. Podniósł ją z ziemi i machnął przed oczyma Fornalika.
–To – wskazał palcem na butelkę Fornalik i roześmiał się.
– Ale jaja – dodał Malinowski.
– Jaja jak berety – dopowiedział Ziarkowski.
Zniecierpliwiony Fornalik wyciągnął mu z rąk butelkę i skierował się w stronę cmentarza.
– Czekaj, idziemy z tobą – powiedział Ziarkowski.
– Jak to ze mną? – zdziwił się Fornalik. – Przecież miałem iść sam.
– No i pójdziesz sam. Odprowadzimy cię tylko do ulicy, którą pójdziesz na cmentarz. My zaczekamy koło kościoła.
– No dobra, jak chcecie.
Ruszyli we trójkę w stronę kościoła. Mijając świątynię i dom parafialny Fornalika obleciał strach. Po jaką cholerę wyrywałem się z tym cmentarzem, zganił siebie w duchu. Gdybym nie wirował to wszystko byłoby w porządku. A tak to kto wie, co mnie spotka na tym cmentarzu. Mimo to, za późno, żeby się wycofać. Jeśli przegram ten cholerny zakład, to będę musiał skądś wykombinować na flaszkę dla nich. Ponadto wyjdę w ich oczach na tchórza, a tego bym nie zniósł. Ze wstydu zapadłbym się chyba pod ziemię.
Weź się w garść, chłopie.
– Tu się rozstaniemy – przerwał tok jego myśli Ziarkowski, kiedy stanęli przy ulicy, którą szło się na cmentarz.
– Dobra – zgodził się z nim Fornalik.
– Jeśli wrócisz z powrotem – dodał Ziarkowski – pójdziemy sprawdzić czy butelka stoi na swoim miejscu. Gdyby tak było to wygrałeś, ale wątpię w to szczerze.
– Będę z powrotem za około dwadzieścia minut. Możesz już szykować kasę na flaszkę, przyjacielu.
– Cha, cha, cha... – roześmiał się Ziarkowski. – Zobaczymy, kto komu?
Fornalik nie zwlekając dłużej, odwrócił się na pięcie i z butelką w lewej ręce podążył na cmentarz. Ziarkowski z Malinowskim natomiast oparli się o płot otaczający kościół i uzbroili się w cierpliwość.
– Jak sądzisz, czy Fornalik stchórzy? – spytał po chwili ciszy Malinowski.
– Nie wiem. Mam nadzieję, że tak – odpowiedział zamyślony.
– Wiesz, nigdy go specjalnie nie lubiłem – dodał.
– Tak, ja go też nie lubię.
Fornalik zbliżał się tymczasem do bramy wejściowej. Czuł narastający dreszczyk emocji. Nigdy jeszcze się tak nie denerwował. Nerwy ściskały go w gardle. Na całym ciele czuł kropelki potu. Im bliżej był cmentarza, tym bardziej miał ochotę zawrócić.
Jednak jakaś tajemna siła pchała go przed siebie. Stanąwszy przed cmentarną furtką, przeżegnał się. Choć bywał może raz do roku w kościele na mszy świętej, tak teraz czuł jakąś dziwną potrzebę pojednania się z Bogiem. Mógł jedynie teraz żałować, że nie chodził tam częściej.
W jego rodzinie niedzielna msza była rzeczą obowiązkową, którą nie sposób było opuścić. Jemu jednak to się zawsze udawało. Kiedy wchodził do kościoła, rodzice wchodzili na piętro z lewej strony, a on z prawej. Gdy świątynia zapełniła się po brzegi wiernymi, on niepostrzeżenie przed rodzicami wymykał się stamtąd i szedł do kumpla mieszkającego niedaleko, aby przeczekać.
Otworzył furtkę, która głośno zaskrzypiała. Zanim wszedł na teren cmentarza, rozejrzał się wokoło, czy czasem nikt się tu nie kręci. Serce waliło mu jak młot. Denerwował się coraz bardziej.
Ruszył pewnym krokiem przed siebie. Dzięki pełni księżyca widać było groby jak w świetle latarni. Panowała tu także nienaturalna cisza, którą mąciły jedynie jego nerwowe stąpnięcia.
Wszedłszy na wzniesienie, spojrzał na oświetloną część Rogowa. Domy, kościół, tartak, przedszkole i stację kolejową. Jeszcze tylko połowa drogi do grobu Jóźwiaka, pomyślał podniecony.
Kiedy zszedł po wzniesieniu, znalazł się przy drugiej bramie, ale od strony tartaku. Gdzieś tu powinien być ten grób, pomyślał rozglądając się. Przeszedł wzdłuż ogrodzenia i uważnie przyglądał się każdemu nagrobkowi. Jest, nareszcie, ucieszył się w duchu. Skromny nagrobek z żelaznym krzyżem stał sobie w rogu cmentarza. Na tabliczce przybitej do krzyża widniał napis:
Władysław Jóźwiak
Zm. 13. 12. 2000 r.
Żył 65 lat
Pokój Jego Duszy
Zawahał się. Może nie powinienem kłaść tej butelki na jego grobie, zastanowił się. Nie można chyba zakłócać zmarłym spokoju. No, ale co ja powiem chłopakom. Przecież nie powiem im, że chwyciły mnie wyrzuty sumienia.
Nie, nie dam im tej satysfakcji. Raz kozie śmierć. Butelkę postawił głęboko w ziemi, tuż obok wypalonego znicza. Dobra, zadanie skończone. Pora wracać.
Zdążył jedynie odwrócić się, aby wydostać się z tej kawalkady grobów, kiedy nagle lewa noga omsknęła mu się i przewrócił się twarzą na stojący przy jednym z grobów szklany, pęknięty w połowie wazon. Szklane ostrza przebiły mu lewe oko i policzek i wyszły na wylot z drugiej strony głowy. Śmierć nastąpiła natychmiastowo.
Ziarkowski i Malinowski znudzeni czekaniem postanowili, że idą do domu bez Fornalika.
– Na pewno stchórzył i poszedł sobie najzwyczajniej do domu – stwierdził Ziarkowski.
– Taaa... masz rację – poparł go Malinowski. – A więc przegrał zakład?
– No jasne, że przegrał. Jutro się z nim policzymy.
- Jarosław Szklarek
- "Akant" 2011, nr 12
Jarosław Szklarek - Zakład
0
0