Po pracy poszliśmy na zasłużone piwo. „Luksusowa” była zamknięta z powodu remontu. Zmiana anturażu czy coś takiego. Postanowiłem wybrać dla nas „Kolorową”. Nie było tam tak chmielnego piwa ani urokliwych kelnerek, ale ceny były całkiem przystępne. O tej porze dnia, w skwarny dzień lokal był pełen osób spragnionych wrażeń smakowych, jednak udało się znaleźć wolny stolik. Ludzie zawsze chodzili do „Kolorowej”. A tłum przyciągał nowych klientów. Niewielu potrafiło się temu sprzeciwić. Może kiedyś ktoś o dużym autorytecie zdecydował, że właśnie „Kolorowa”, do której chodził, będzie najbardziej obleganym miejscem w nocy w mieście.
Nie wiem.
Ja namawiałem do „Luksusowej”, z różnymi skutkami.
Usiedliśmy w trójkę przy stoliku. Początkowo chodziliśmy w dwójkę, ale to trochę dziwne, budziło podejrzenia. Trzy osoby to już coś innego, bardziej skomplikowany organizm, wzbudzający mniej kontrowersji. Dokooptowaliśmy Michalaka. Chłopak pojętny, od roku pracujący na produkcji, uczył się reagować na nasze zachowania. Jego młodość, mimo wszystko, nie była dla nas problemem, został zaakceptowany jako swój. To już jakieś wyróżnienie. Nie każdy pracujący w tym samym zakładzie po godzinach pracy może być „swoim”.
Zresztą ciekawie było z dołączeniem do nas Michalaka. Kiedy szukaliśmy trzeciego, padały różne nazwiska. W zakładzie było kilku nam podobnych. Byli atrakcyjni pod różnymi względami. Jedni robili najlepsze kawały, drudzy mieli ciekawe dojścia w mieście i poza nim, trzeci proponowali swoją znajomością jeszcze coś innego. Poddawaliśmy ich różnym próbom, które wszyscy oblewali, nie zdając sobie sprawy, przed jak prestiżową szansą stoją. Tracili chęć do zaangażowania, a trzymać z nami znaczyło coś więcej niż tylko dobrze spędzać czas.
Właściwie kandydaturę Michalaka zaproponował Malinowski. Wychwalał chłopaka, bo miał z nim dobry kontakt w zakładzie. Byłem wtedy zrezygnowany nieudanymi poszukiwaniami, machnąłem ręką, dając mu zielone światło. Michalak nie zrobił na nas najlepszego pierwszego wrażenia. On także nie zdawał sobie sprawy, o co toczy się gra. Ale z biegiem czasu zdobył moje uznanie. Był wysokim brunetem z trochę przygłupim wyrazem twarzy, ale sprawiał wrażenie człowieka, któremu można zaufać. Postanowiłem poddać go próbie.
Umówiliśmy się w trójkę na wyjście w sobotni wieczór. Młody nie wiedział o naszych planach, nie pytał przez szacunek dla starszych stażem. Dopiero zaczął pracę, nie miał jeszcze określonej pozycji w zakładzie. Trochę się nawet denerwował, gdy spotkaliśmy się w wyznaczonym miejscu, ale to akurat dobrze świadczyło o nim. Ja na jego miejscu też nie ufałbym bezgranicznie obcym facetom. Przywitaliśmy się, idąc w wyznaczonym wcześniej kierunku. Chłopak nie znał dobrze miasta, przyjechał tu z wiochy oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów, więc niczego nie podejrzewał. Nie mówiliśmy mu o niczym, żeby został sam ze swoimi domysłami.
Nasza droga wiła się miedzy krętymi uliczkami. Światła elektrycznych lamp były coraz słabsze. Często dochodziło tam do awarii oświetlenia. Młody sprawiał wrażenie zdecydowanego pójść za nami i to dodało mi otuchy. Zresztą Malinowski poczuł to samo, co ja, widziałem to w jego oczach. Sporo ryzykowaliśmy, ale nie było innego sposobu, żeby ostatecznie przekonać się do tego chłopaka. Trudniejsza próba cechuje się większym prestiżem, przyzwyczaja do niewygód.
Zaszliśmy wystarczająco daleko, żeby nie można było już się cofnąć. Czułem jednak w kościach, że w końcu może się udać, że to może być właściwy człowiek – ten Michalak. Zwolniłem kroku, aby moi kompani zrobili to samo. Chłopak rozglądał się na wszystkie strony, ale zdawał się być spokojniejszy niż na początku. Nie mógł jednak zauważyć olbrzyma rzucającego się na niego zza pleców. Dołączyło do niego kilku podobnych osiłków, uzbrojonych w pięści. Spojrzałem na chłopaka. Walczył. Nie uciekał. Wszyscy trzej zaczęliśmy się bić. Na miarę możliwości naszych mięśni i znanych sztuczek technicznych. Tamci mieli przewagę przez nasze, mimo wszystko, zaskoczenie. Chyba było ich pięciu, ale ciężko było liczyć w ferworze walki. Biliśmy się jak oszalałe zwierzaki chcące uniknąć niechybnego kresu z rąk myśliwych. Serwowałem ciosy przeciwnikom na podobieństwo moich kompanów. Moi kamraci robili to samo na moje podobieństwo. Zaczęliśmy ze sobą współpracować. Stanęliśmy w zwartej grupie, stykając się plecami. Jeden drugiemu pomagał, gdy przeciwnik okazywał się zbyt bojowo nastawiony. Tamci trochę zwątpili, widząc naszą gotowość i siłę. Nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg.
Zobaczyłem, że Michalak ma rozcięty łuk brwiowy, że broczy mu krew z warg, ale nie poddawał się. Wtedy już byłem pewny. Zerkałem pełen dumy na jego pracujące mięśnie, odpierające tamtych. Wypunktowaliśmy ich naszą spójnością, zaangażowaniem w sprawę. Tracili koncentrację, a przez upływ krwi siły. Zaczęli wycofywać się, zdając sobie sprawę z przegrywania pozycji, a my na nich napieraliśmy. Tamci ze zrezygnowania opuścili nawet ręce, ale my nie przestawaliśmy ich gonić. Uciekli do pobliskiej bramy, by zniknąć w kamienicy tak samo niespodziewanie, jak się pojawili. Daliśmy im już spokój.
Spojrzeliśmy na nasze porozdzierane koszule, którymi tego wieczoru mieliśmy czarować dziewczyny. Zaczęliśmy się śmiać, a był to zdrowy śmiech, wypływający z samej esencji życia. Objąłem Michalaka ramieniem, a on poczuł ciężar tego gestu. Chyba dopiero wtedy do niego dotarło, co to znaczy być ,,swoim”.
Piwo w ,,Kolorowej” nie było tak dobre jak w „Luksusowej”, ale co mogliśmy zrobić? Upiłem z kufla trochę pianki, a kompani mechanicznie powtórzyli za mną tę czynność. Byłem liderem z racji kierowniczego stanowiska i niebywałych zdolności organizacyjnych. W końcu po coś skończyłem liceum i studia… Michalak był tylko po technikum, ale zarabiał niewiele mniej. A Malinowski chyba po zawodówce, jednak w gruncie rzeczy to nie żadna ujma. Znał się na rzeczy, naprawiał wszystkie maszyny w zakładzie. Przy odrobinie lepszym urodzeniu mógłby skończyć technikum, a nawet zrobić karierę. Zawsze częstował mnie papierosem kiedy sam palił, przez co zdobył mój szacunek. Nigdy nie chciał niczego w zamian. Uśmiechał się tylko i był nad wyraz koleżeński.
Znaliśmy się już od kilku lat. Dawniej, kiedy jeszcze nie byłem kierownikiem, pracowaliśmy razem w zakładzie. Nauczył mnie wtedy wielu czynności, przekazał fachową wiedzę. Był bardzo cierpliwy i wyrozumiały. Kiedyś przypadkowo wygadałem mu się na temat mojego hobby – modelarstwa. Na szczęście nie powiedział o tym żadnemu pracownikowi w zakładzie. Może uznał to za mało istotny szczegół, ale nie sądzę. W każdym razie miał na mnie haka, przez co musiałem jeszcze bliżej z nim trzymać… Oczywiście nie była to znajomość bezowocna. Przyzwyczaiłem się do jego przyciętego wąsa, zazwyczaj kamiennej twarzy i bystrych oczek. W wielu sytuacjach mogłem na niego liczyć, a on na mnie. Jednak ciągle prześladował mnie strach przed wyśmianiem w zakładzie z powodu modelarstwa.
Gdy awansowałem, jego pozycja z oczywistych powodów także poprawiła się. W godzinach pracy byliśmy kierownikiem i robotnikiem, ale po pracy kolegami i wszyscy o tym wszyscy wiedzieli. Na pewno zazdrościli, lecz nie dawali nic po sobie poznać, rozmawiając za naszymi plecami. Chodziliśmy na piwo, mecze, kilka razy nawet pojechaliśmy na… polowanie. Malinowski był zapalonym myśliwym, szefem jakiegoś koła łowieckiego. Znaliśmy się na tyle dobrze, że wiedzieliśmy już, o czym możemy sobie wzajemnie mówić. I ten układ był dobry, choć niepełny.
W tle słychać było muzykę. Obcy dla nas ludzie ściskali swoje ciała w nierównych pląsach. Znałem ich wszystkich, pochodzili z tej samej części miasta, ale nigdy nie byli z nami, po jednej stronie barykady. Nie sprzyjałem im, wywoływali wstręt. Nie sprzyjali nam. Byli niebezpieczni z punktu widzenia zajmowanego przeze mnie stanowiska, dla naszego przywiązania, dla naszej przyjaźni. Jakiekolwiek kontakty, ich namowy na wspólne wyjścia mogły skończyć się źle. Zagrażali dobru naszego przedsiębiorstwa, zbiorowości. Wszyscy byli jednakowo zdeprawowani. Nie przedstawiali żadnych indywidualnych cech. Nie to, co u nas w zakładzie. Nawet osoby, z którymi rzadko rozmawiałem, miały swoje cechy szczególne. Taki na przykład Myszkowski - lubił oglądać w telewizji skoki, choć zimą narzekał, że mu za zimno. Różnorodność sprawiała, że dobrze pracowało się u nas, a sukcesy nie były dziełem przypadku. W ostatnim miesiącu nawet wzrosły normy produkcji, co jeszcze wzmocniło nasze morale zespołowe.
- Zdrowie kierownika! - zawołał Michalak, siląc się na neutralność. Nigdy nie powiedział do mnie po nazwisku – Malczewski, choć było to dopuszczalne po godzinach pracy.
Wypiliśmy, co innego mogliśmy zrobić?
- Jeszcze po jednym – zwróciłem się do przechodzącej kelnerki. – Nie zaszkodzi nam – dodałem pełen przekonania do kompanów.
Pokiwali głowami.
- Patrzcie na tych, co tam tańczą – kontynuowałem.- Jak można się tak poruszać? Przecież to nie cyrk czy jakieś zoo! I ta muzyka. Co za rzępolenie! To nie jest muzyka! Przy takim czymś, to nawet piwo gorzej smakuje.
- Święte słowa – potwierdził Malinowski. – Ostatnio do czegoś takiego to bawiłem się na weselu bratanka, ale potem tego tylko żałowałem. Na drugi dzień głowa mnie bolała... Gdybym to ja odpowiadał za muzykę, to byłaby o wiele lepsza.
- No, a jak, ty to się znasz na zabawie – mrugnąłem do niego, policzkując własne myśli.
- Bo my to w ogóle mamy lepiej, bo pracujemy razem – zauważył Michalak. – Tamci nie, więc muszą tańczyć ze sobą, podskakiwać obok siebie. A nam to nie potrzebne. Dobrze mówię, kierowniku?
-Bardzo dobrze, z ust mi to wyjąłeś– pochwaliłem go, dostrzegając korzyści wynikające z takiego działania. – Widzę, że się pod naszym bokiem dobrze rozwijasz. I to się chwali. Zobacz jak naszemu zakładowi świetnie się powodzi. A wiesz, z czego to wynika? Doskonale wiesz. Mamy w sobie siłę i umiemy reagować na siłę innych. Zakład cię obroni, gdy cię ktoś zaatakuje. A gdy ty zaatakujesz zakład, to zakład się obroni i jeszcze ci solidnie przy…
Zaśmialiśmy się. W sumie dobry żart. Postanowiłem zapisać sobie te słowa na lodówce, żeby codziennie przypominały mi o swojej prawdziwości.
- A widzicie tamtego faceta pod ścianą? – zapytałem,by natychmiast dodać oskarżycielsko. – To odczepieniec!
Rzeczywiście facet nie mógł znaleźć miejsca przy żadnym stoliku. Jakiś czas temu odłączył się od służb. Że niby miał problemy zdrowotne. Nikt dokładnie nie wiedział jak było. Problemy zdrowotne to dość ogólne stwierdzenie. Od tamtego czasu krążył między stolikami w różnych knajpach. Wszędzie budził niepokój. Odczepienieńcy byli najgorsi. Nigdy nie wiadomo, co takim siedzi w głowie i za którą racją się opowiedzą. Przesiąknięty był innym światem, a kto raz nasiąknął, ten już będzie patrzeć inaczej, z dwóch perspektyw – dawnej i obecnej. Co prawda uśmiechało się do niego wielu obcych, lecz był to tylko ukłon w stronę służb, do których dawniej należał. Gest przyzwoitości z ich strony. Próbował kwestionować swoją obcość w tym lokalu, manifestując przywiązanie do kolejno poznanych gości ,,Kolorowej”, czym budził coraz większą odrazę.
Wypiliśmy za jego zdrowie, a gest ten był darem naszej wielkiej wspaniałomyślności. Podobnie poruszały się nasze gardła, kiedy przełykaliśmy alkohol. Równie często zmienialiśmy ułożenie na krześle i zerkaliśmy na przesuwające się wskazówki zegara. Michalak i Malinowski byli związani z naszym zakładem, dlatego byli związani także ze mną. Zawsze kojarzyli mi się z pieniędzmi, co miesiąc wypłacanymi. Z racji kolejności alfabetycznej nazwisk, byliśmy blisko siebie w kolejce po pensję. I po premię. Gdy nie otrzymywaliśmy bonusów, a taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, to tylko z uwagi na to, że nie można ciągle dostawać tego, co się chce. Czasami trzeba zacisnąć pięści i walczyć o przekroczenie kolejnych limitów produkcji.
Do lokalu weszło dwoje młodych: on i ona. Chłopaka kilka razy mijałem na ulicy, ale nie wiedziałem, jak się nazywa. Chyba nie należał do zbiorowości otwartej na uroki tego miasta. Albo wybierał inne ścieżki tam prowadzące, całkowicie własne, nie podporządkowane autorytetom. W jego zachowaniu czuć było nonkonformizm, choć zachowywał się tak, jak należy. Może wyczułem to przez ten jego nonszalancki sposób patrzenia na świat, o którym zapomniałem, że w ogóle istnieje.
A ona była z innego świata. Nie pasowała do miejsca, gdzie spoceni ludzie pili piwo, a muzyka puszczana była z odtwarzacza. Mogła mieć siedemnaście, może osiemnaście lat. Była od niego trochę młodsza. Patrzyliśmy na nią urzeczeni. Na jej ruchy, smukłą sylwetkę i blond włosy łaskoczące plecy. Śledziliśmy każdy jej ruch. To jak siadała na odsuniętym przez niego krześle. Jak przeglądała bez nadmiernej ekscytacji menu. Jak przemawiała do chłopaka słowami, których nie mogliśmy usłyszeć, z uwagi na dzielącą nas odległość.
- Co myślicie, panowie? – zagadnąłem, gdy spostrzegłem, że moje zainteresowanie jej osobą było także ich zainteresowaniem. – Dziesiątka – oceniłem.
- A tam dziesiątka – machnął ręką oburzony Michalak. – Prawdziwa jedenastka!
Zaśmialiśmy się, ale mimo młodego wieku miał rację. Prawdziwa jedenastka. O takich dziewczynach śni się, nie przyznając sobie prawa do rozmowy z nimi o codziennych szarych sprawach. Była taka młoda, ale to my zachowywaliśmy się niedojrzale. Chyba przez tę jej nastoletniość. Promienieliśmy, patrząc na to młode ciało. Żałowaliśmy, że coś odeszło bądź nigdy nie nadeszło.
Złożyli zamówienie przed tęgawą kelnerką. A potem długo patrzyli na siebie. Trochę nieśmiało, trochę zalotnie. Bez dostosowywania się do reguł otoczenia, składającego się z pijących piwo bądź tańczących. Ich rówieśnicy o tej porze bawili się w innych częściach miasta. Ta dwójka w tym swoim siedzeniu w ,,Kolorowej” przy stoliku była indywidualna. Nie chciałem dopuścić do głosu tej myśli, ale zdawała się być prawdą. Nie zakrzyczaną przez muzykę i brzdęk szkła.
Nie zdawali sobie sprawy, że znajdują się pod ostrzałem naszych oczów. Sami się tego wstydziliśmy, ale nie można było inaczej. Nie można było nie patrzeć. Zabierali nam miejsce w dobrze znanym świecie tylko dla siebie. Kompletnie zgłupiałem. W tej nowej sytuacji powinienem jako autorytet dać przykład, jak się zachować. Jaki status przyjąć, na jakie zmiany można im pozwolić. Patrzyłem. I wewnętrznie płakałem z powodu ich odmienności. Spojrzałem na dziewczynę, której wystąpił rumieniec na policzku po miłym słówku tamtego. Chłopak łaskotał jej dłoń swoimi palcami.
- Chłopak zna się na rzeczy – powiedziałem.
Wypadło to dość brutalnie. Zabrało intymności ciszę.
Kompani pokiwali głowami.
- No, a jak! – odparł wesoło Michalak. – Dziewczyna jak marzenie.
- Sam miałem kiedyś taką, na Mazurach… - wtrącił Malinowski.
Na te słowa uśmiechnęliśmy się pełni uznania. Ale nawet Malinowski nie wierzył, że ją miał. Para doczekała się swojego zamówienia. Pili sok, patrząc sobie w oczy. Picie soku wydało mi się nagle czymś niezwykłym, lecz nie potrafiłem tego nazwać. Bałem się nad tym zastanawiać, żeby nie dojść do, mimo wszystko, spodziewanych odpowiedzi. Zamiast tego uczestniczyłem w pogawędce z kompanami. Rozmawialiśmy o mało istotnych sprawach, bojąc się odkryć przed innymi dzikie myśli krążące po głowach. Siedzieliśmy w ten upalny wieczór w ,,Kolorowej”, przegryzając zdania przecinkami, popijając piwo. Co innego mogliśmy zrobić?
Para zapłaciła za rachunek. Szykowali się do wyjścia. Ona poprawiła włosy, upewniając się, czy wciąż wygląda olśniewająco. On uśmiechnął się, aby potwierdzić, że wszystko w porządku. Wyglądało to niezwykle naturalnie. Przed naszymi oczami zaczynało się coś nowego, jeszcze niezdefiniowanego. Powoli wytwarzał się sinusoidalny kształt, pięknych wspólnych chwil i upadków na duchu. Co do jednego nie mieliśmy wątpliwości…
- Będzie… – uśmiechnął się znacząco na widok wychodzących Malinowski.
Zaśmialiśmy się rubasznie. Stało się to przyczynkiem do snucia niestworzonych historii o tym, jak we wcześniejszych latach było z nami.Głosy plątały się ze sobą. Nie mogłem stwierdzić, które słowa należą do mnie, a które do nas. Ile w tym wszystkim było z Michalaka i czy był w ogóle Michalak. Może stworzyliśmy go na potrzeby tego trzeciego, do chodzenia i spędzania czasu. I czy byłem jakiś Ja? Na ile moje własne zachowania były moje…
Długo piliśmy piwo albo już nie piliśmy. Wychodziliśmy z lokalu późno bądź już było wcześnie. (...)