Tom opowiadań Edwarda Bolca „Facet z nocy"*) to chyba celujące w środek tarczy opisanie wariactwa Zachodu wobec szaleństwa a’ rebours tradycji kultywowanej przez blisko 40 milionów Polaków, mieszkańców ważnego (bądźmy rozważni: nie najważniejszego, sugeruje metaforycznie niekiedy autor wspomnianych opowiadań) kraju w Europie.
To opowieści o zajmującej fabule, uwodzą one urodą reporterskiego języka, ale nie z kategorii kreślących suche fakty, lecz języka wyważonego, pełnego wieloznacznych dookreśleń. Niekiedy semantyka poszczególnych wyrazów kreśli już w sobie osobny obraz.
Na stronie 5, gdzie często spotykamy motta lub dedykacje, autor zamieścił klasyczną jakoby uwagę: Wszelkie podobieństwo do postaci, miejsc i zdarzeń jest przypadkowe. Zastosował ów zabieg z rzetelności pisarskiej, bowiem w wielu opowiadaniach można spotkać znajomych, a to postaci już z cienia historii. Mimo iż Bolec pisze o ludziach z taktem i nikogo nie postponuje, uwaga ta weryfikuje myślenie skwapliwych zbieraczy sensacji, powieści z tzw. z kluczem.
Jaką widzi Amerykę pisarz i reporter, który w 1980 r. w sierpniu zebrał najpotrzebniejsze manatki i „w ciemno" ruszył na Wybrzeże, chciał poznać wagę strajku? (zaowocowało to solidnym reportażem). Otóż nowelista Edward Bolec - nowelistyką określił to pisarstwo Wacław Sadkowski, promując jego debiutanckie książki „Bieg po schodach" (1983) i „Odyseusz w poczekalni" (1985) – często podcina nogi kolosowi znanemu jako wielki amerykański mit. Nie jest to krytyka dla krytyki, są to bowiem często eseistyczne uwagi-traktaty na temat amerykańskiego boomu. Pisarz przypomina, jak rodziła się ta potęga, ku czemu zmierza. W jednym z opowiadań („Park, pustynia i karawana") czytamy:
„Wojny trwają od tysięcy lat i chyba nigdy się nie skończą W naszych, tak zwanych demokratycznych czasach, jankescy buszmeni, ubrani w eleganckie mundury najlepszej podobno armii świata, uzbrojeni po zęby (i jaja) w najnowocześniejszą broń, skonstruowaną z przeznaczeniem do masowego usztywniania żołnierzy przeciwnika, których głównym i największym przestępstwem jest to, że urodzili się w kraju leżącym na nieprzebranych pokładach gęstej, tłustej wrzanki, pożądanej przez bossów buszmenów-supermanów w każdych ilościach – wpuszczeni na ulice słonecznej i bezbronnej Faludży – są tymi samymi konkwistadorami, jakimi była w pierwszej połowie XVI wieku pijana szarańcza hiszpańskich żołdaków pod wodzą Francisco Pizarra, likwidującego bezpowrotnie kulturę i państwo Inków na obszarach dzisiejszego Peru.
Współczesny Homo McSapiens prawdopodobnie kiedyś sam skróci się o nafaszerowaną koką czachę, próbując bezskutecznie spełnić swój szalony sen o bezwzględnej dominacji nad otaczającym go światem i przyrodą."
Mimo iż to przydługi cytat, ale może on w pełni zobrazuje sposób oglądania potęgi z pozycji Polaka w Bostonie. Podobnych odniesień – jakby krytyczno-historycznych - jest tu więcej, lecz autor zdecydowanie dystansuje się od nachalnej krytyki, potępiania wszystkiego w czambuł. Jego opowieści przypominają raczej podróżnicze relacje intelektualistów z przełomu XVIII-XIX wieku, którzy taktownie wyrażali swój podziw dla obcych, zarówno w postrzeganiu absurdów, jak i ich rzeczywistych osiągnięć kulturowych.
Sporą rolę odgrywają tu pewne sceny z pogranicza widzeń onirycznych, często zupełnie realistyczny opis trafia w czarną dziurę surrealizmu. To ciekawy zabieg reportera, kiedy posługuje się czystą literaturą dla pełnego obrazu nieopisywalnego – zdawałoby się – świata. Bo świat Zachodu dociera do nas nadrealnymi meandrami, świat „nasz" wymyka się opisaniu poprzez swoje absurdy, nie daje sobie rady z gorsetem historii, w którą Polak zawsze był uwikłany.
Narrator powraca do swego miasta Rze (Boston i USA to wyimaginowane państwo Republika), w jego pamięci mieszają się obrazy z dzieciństwa z przaśnością tzw. socjalizmu. Spotyka znajomych, którzy są już zupełnie innymi ludźmi i on w tym wszystkim jakby stanął okrakiem nad Wisłokiem: pozostać po stronie, w której cumuje Nitka, czy obrać azymut w inny świat. Pewnie także dlatego wśród opowiadań bywają sytuacje nasycone fantazją, jakby uzupełniającą wątki rzeczywistości, może „odczyniającą" złe przeczucia. Nie darmo autor zamieścił na okładce quasi uwagę: nieocenzurowany świat faktów i wyobraźni autora. Lecz to zdanie nie zbywa czytelnika tanią kokieterią. Właśnie oba światy – owa Republika i Rze zyskały w opisach swoistą równowagę. Bolec jako reporter i pisarz poznał i przedstawia dwa – nie skrajne, ale jakże różne – cywilizacyjne byty, niby z jednego wywodzące się pnia (wątek Indian jest osobnym punktem uwag autora).
Gdzieś z klimatów Hłaski pochodzą prowincjonalne, choćby „bieszczadzkie" opowieści z epoki „hymnu" rozrywkowego PRL „Zielone wzgórza nad Soliną". Autor dworuje sobie dobrodusznie z wycieczek po Zalewie Solińskim – odbywanych teraz podobnie jak wówczas - z pieśni (może to szanty) z górnolotną frazą: Jesteśmy potęgą / od morza do morza. To po trosze „Rejs" Piwowskiego, Matlakiewicz i Himilsbach na pokładzie są rodzimego chowu („Cud na górze Jawor").
Polską nostalgię przesycają jak mgła opowiadania „Niedziela na promenadzie", czy „Widok z okna". To widoki sprzed półwiecza, niekiedy przysłonięte betonowym ekranem nowych osiedli. Swego czasu na parkietach (dechach wiejskich klubów także) królował taniec boston, ostał się nam jeno twist… To także echo nostalgii…
Jan Wolski pisząc wstęp do tego tomu trafnie określił go poprzez osobę autora: „jest on dociekliwym reportażystą", w połączeniu z „nostalgicznym nieco lirykiem". Edward Bolec bywa liryczny tam, gdzie doskwiera mu ból braku światła i perspektywy. Jakby wciąż nie znalazł swego pewnego miejsca. Może wędrowcem pozostaje się na zawsze?
Edward Bolec, Facet z nocy, Rzeszów 2012, Wydawnictwo Autorskie