MIGAWKI Z AZJATYCKIEGO MROWISKA
KONGRES …Jak zostałem milionerem
W czasach , w których wszyscy chcą być piękni, mądrzy i bogaci ( tu pozostawiam kolejność
potrzeb do wyboru) zawsze znajdzie się miejsce na świecie, gdzie spełnienie wielu życzeń
staje się nie tylko łatwe, ale całkiem możliwe. Ponieważ w pewnym wieku piękno staje się już tylko ikoną, a mądrość jawi się rówieśniczką doświadczenia, pozostaje tylko chęć dotknięcia sytuacji , w jakiej mała stabilizacja może otrzeć się o bogactwo… Choćby tylko na chwilę. Doświadczeń nigdy za wiele, a przygoda od zarania towarzyszyła człowiekowi.
Dla niej podejmuje się wszelkie wyzwania, bo ciekawość niejednego zawiodła tam, gdzie dotychczasowa wiedza musi zostać poddana weryfikacji.
Odpowiadając na pismo, jakie dotarło późną jesienią z Hanoi zapraszające do udziału w Międzynarodowej Konferencji Literackiej byłem szalenie ciekaw zderzenia mojej dotychczasowej wiedzy o kraju mego przyjaciela Lam Qunag My, który od wielu lat odkąd pojawił się na naszej Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej stanowił jedną z najbarwniejszych i bardzo lubianych postaci. Zresztą bywaliśmy wspólnie w wielu innych miejscach znaczących dla wydarzeń literackich w kraju i zagranicą. Jego wyważony i przyjazny stosunek do świata, oraz znakomite wykonywanie poezji wyśpiewywanej z niesamowitą aranżacja wszędzie budziło niezwykle zainteresowanie i podziw. Skoro jeden człowiek tak potrafi przykuć uwagę widzą, jak może wyglądać jego naturalne środowisko, kraj, otoczenie z którego wyruszył w świat. Zainteresowanie budził fakt, że przyjaciel nasz to jednak umysł ścisły, fizyk jądrowy, utytułowany naukowiec, a jak się później okazało przede wszystkim humanista, człowiek o niezwykle wrażliwym sercu, idealista, mecenas oświaty i… Ale nie zdradzajmy od razu wszystkich tajemnic.
Przygotowując moje wystąpienie na Kongres Literacki chciałem wiedzieć, możliwie jak najwięcej na temat wokół , którego będą toczyć się rozmowy, aby mieć własny punkt odniesienia porównywalny do naszych osiągnięć literackich. Wszak poza krajem ta odpowiedzialność wzrasta, o czym przekonałem się niejednokrotnie w moim literackich podróżach. Pisarz wtedy jest ambasadorem własnego kraju i środowiska, jakie reprezentuje. Nawet jeśli nie jedzie w zbiorowej delegacji, czyli wprawdzie na zaproszenie, ale bywa, że często na własny koszt i ryzyko, chociaż o całą resztę będzie się troszczył zapraszający. Zresztą, ta reszta, to też nie jest bagatela, bo gdybym tak chciał policzyć ile kosztuje utrzymanie kilkuset ludzi zaproszonych z całego świata… Te pełne tłumów podczas Kongresu gigantyczne sale Hanoiskiego Cultural Palace nieporównywalne nawet do Sali Kongresowej, jakie trzeba było oświetlić, nagłośnić, przystroić , udekorować wyposażyć… Wspaniałe bankiety wydane przez premiera, ministra kultury i związki twórcze. Kilkanaście przemieszczających się w różne strony samochodów i kilka autokarów prowadzonych przez specjalne patrole policji w roli pilotów… Występy wielu artystów, liczne wystawy, prezentacje multimedialne i pokazy filmowe, o suwenirach, plakatach zaproszeniach, specjalnie wydanych albumach, książkach i drukach nie wspominając. Gdy do tego dojdzie najlepszej jakości baza hotelowa i obsługa medialna, to okaże się, że koszty są olbrzymie, ale też skórka warta wyprawki, bo ta perfekcja organizacyjna, to również najlepsza promocja kraju, literatury i wyraźny sygnał wysłany światu, aby nauczyć wielu z nas pokory… Szczególnie tych ,którym zdawało się, że są pępkiem świata. A ta nauka jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Przeczytałem i natychmiast oddałem połowę numeru najnowszej „ISKRY" prezentacji poezji klasycznej Wietnamu, chyląc czoło przed jej historyczno- filozoficzną zawartością. Otóż podczas kiedy u nas w kraju Piastowie budowali zręby państwa polskiego , w Wietnamie mandaryni i generałowie pisali pierwsze poematy.
Nic też dziwnego, że przed tysiącletnią tradycją niejeden w tych dniach schylił głowę.
A który to z krajów może pochwalić się umiejscowioną w centralnej dzielnicy Świątynia Literatury…? Stanowiliśmy chyba najskromniejszą reprezentację na tej gigantycznej lecz perfekcyjnie zorganizowanej imprezie. Poeta i publicysta, z którym znaliśmy się jeszcze
z czasów młodzieńczej współpracy z redakcją „Okolic" Paweł Kubiak zrealizował wraz z naszym przyjacielem Lam Qunag My bezcenne dzieło. Tom I Antologii Poezji Wietnamskiej zrealizowanej w naszym ojczystym języku, co znacznie przybliży nam wiedzę o tej jakże bogatej i interesującej literaturze, co zostało natychmiast docenione, jako jedno
z najważniejszych wydarzeń literackich przez uczestników Kongresu. I na to cenne uznanie środowisk twórczych na świecie obaj solidnie zapracowali.
Ku mojemu zaskoczeniu również moje niezbyt obszerne wystąpienie na Kongresie przyjęto entuzjastycznymi brawami, a później jeszcze przez kilka dni podchodzili koledzy, nie tylko z Wietnamu z gratulacjami, więc sam się później zastanawiałem; ile jest w tym mojej zasługi, a ile tłumaczącego tekst na Wietnamski, przyjaciela? Wszak wielu z nas miało mocno zakodowaną, jednostronną amerykańską wizję tej strony świata.
Poznać duszę Wietnamczyka, tak od razu, z marszu, nie to nie jest możliwe, ale warto spróbować, bo jak się okazuje mamy podobną wrażliwość i wyobraźnię, oraz podobne doświadczenia w obronie najwyższych wartości. Chociaż przydałaby nam się ich niezwykła wręcz cierpliwość. Ktoś usiłował budować w naszych oczach fałszywe wizje złych i dobrych Wietnamczyków. I tu wkrada się najważniejszy element filozofii Azji, gdzie w każdym dobrze jest maleńkie zło, w każdym draństwie ziarenko dobra. Bo taki jest świat i człowiek; niejednoznaczny i wielowymiarowy, zdolny do poświeceń, ale i podatny na wiele pokus.
Nieco później wymiana 100 dolarów ( a to niespełna 300 złotych PL) na miejscowe środki płatnicze uczyniła ze mnie w jednej chwili milionera. Z niedowierzaniem doliczyłem się 1 800 000 dongów. Przez chwilę tylko wydało mi się, że już to gdzieś przeżyłem…
KSIĄŻKA i WYDAWNICTWA
Co rusz nieomal na każdym kroku umacniam się w przekonaniu, że jestem świadkiem swoistego „ dejavu" . To co najbardziej mnie interesuje , czyli życie literackie, książka i wydawnictwa, a te jawią się w sytuacji nieomal komfortowej, nad którą widać wyraźną pieczę państwa, instytucji kulturalnych i otoczone są szczególnym szacunkiem i nieomal traktowane z pietyzmem. Postaci zasłużone dla rodzimej literatury to moralne autorytety, ich dzieła
dostępne na każdym kroku. Ale przy tym literatura światowa na wyciągniecie ręki.
Podczas otwarcia wystawy książki w Centralnym Domu Książki w Hanoi, do którego wkraczamy przy narastających dźwiękach zespołu barwnie ubranych bębniarzy atmosfera
przypomina nieomal otwarcie Festiwalu dorocznego wręczenia Oskarów. Są przedstawiciele krajowych i akredytowanych przy Konferencji zagranicznych mediów, stacje radiowe i liczni dziennikarze. Krótkie powitanie uczestników I Międzynarodowego Kongresu Literatury’ Hanoi 2010 przez wicepremiera Nguyen Thien Nhau. Przewodniczący Związku Pisarzy Wietnamu dr. Huu Thinh zaprasza przedstawicieli świata literackiego do przecięcia wstęgi. Wstępujemy do okazałego budynku świątyni książki i po chwili okazuje się, że na wystawie prezentowane są setki arcydzieł literatury światowej przetłumaczone na Wietnamski. Są i nasi nobliści, Reymont i Sienkiewicz, Szymborska i Miłosz. Osobny dział, a ten najbardziej mnie interesuje to arcydzieła literatury dla dzieci i młodzieży. To jest nieomal tysiąc tytułów literatury znanej na całym świecie. Od Juliusa Verne i Marka Twaina po Lucy Montgomery, od Dickensa po Stevensona. Ale oczywiście są i nasi autorzy, Fredro, Konopnicka, Makuszyński, Szklarski, Nienacki i Musierowicz, ta ostatnia przetłumaczona przez Nguyen Thi Thanh Thu, która w ub. roku na Kongresie tłumaczy w Krakowie otrzymała nagrodę za tłumaczenie powieści Janusza L. Wiśniewskiego „Samotność w sieci". Dlaczego z pośród wielu tłumaczy wymieniam Małgosię? Bowiem jakiś czas temu zainteresowała się moją twórczością dla dzieci i to ona została Wietnamską matką chrzestną Skrzata Wiercipiętka!
A to dobry początek dalszej współpracy, gdyż od pewnego czasu moje wiersze ukazujące się w tamtejszej prasie literackiej spotykały się z niespodziewanym dla mnie zainteresowaniem.
Przeglądam metryczki książek. Beletrystyka dla młodzieży w przekładach ukazuje się w nakładzie kilku tysięcy egzemplarzy. Poezja przeciętny nakład - minimum 1000 egzemplarzy. To jest wyraźnie i uczciwie podane. Cena ilustrowanego tomiku w podwójnej oprawie, to 99 000 dongów czyli 15 dolarów, co też wydawca drukuje na okładce, aby nie było wątpliwości, że poezja jest w cenie.
I jeszcze jeden, być może najważniejszy szczegół, informacja bezcenna. Wietnamczycy zmieniając alfabet na łaciński wyprzedzili swoich sąsiadów w wędrówce zbliżającej ich do reszty świata. Pozostali za nimi ekspansywni Chińczycy, Korea, Japonia i wszyscy inni Azjatyccy pobratymcy. Od kilkudziesięciu lat alfabet łaciński pozwala na bliższe spotkania w obszarach literatury, a co za tym idzie wymiana naukowa i kulturalna ma coraz większe rozmiary i nieograniczoną przyszłość. My również mamy tu wiele do zrobienia, zważywszy fakt, jak wielkie jest zainteresowanie i namacalne efekty tegoż po stronie naszych przyjaciół.
Liczby i OBYCZAJE
54 plemiona ponad 90 milionowego państwa położonego wzdłuż Pacyfiku od Północy graniczące z Chinami od Zachodu z Laosem i Kambodżą. W linii prostej z Północy na Południe to nieomal 2 000 kilometrów. Dla porównania między 8 milionowym Hanoi
i wg. nieoficjalnych danych, a 10 milionowym Sajgonem odległość porównywalna, jak między Krakowem a Paryżem.
Przebywając w różnych miejscach północy i południa Wietnamu z prawdziwą przyjemnością obserwowałem z jak wielkim szacunkiem Wietnamczycy odnoszą się do ludzi starszych. Nierzadko widziałem w sklepie , czy większych skupiskach starsza osobą która trzymał za rękę ktoś młodszy. Oto w restauracji jemy kolacje, a przy sąsiednim długim stole duża grupa w różnym wieku , wchodzi starszy mężczyzna z żoną, wszyscy wstają z miejsc na powitanie. Wietnamczycy nie przywiązują wagi do ubioru. Ubranie ma być przede wszystkim wygodne Obuwie, przewiewne. Najlepiej bez zbędnych skarpet. Zakurzone stopy zawsze można opłukać. Głowę chroni słomiany kapelusz, często podczas jazdy na motorze
kask. A te stanowią przegląd hełmów z całego świata, tych, jakie specjalnie wyprodukowano w wiadomym celu po reprezentatywne dla armii z całego świata. Czystość. Niech o tym zaświadczy następujący obrazek. Wracamy z kolejnej trasy wycieczkowej do Sajgonu. Tuż przed naszym apartamentowcem wąskie gardło uliczki prowadzącej do kolejnej budowy. Właśnie pracę skończyła kolejna zmiana. Za zakrętem pod ściana baraku, siedzący w kucki obok małej miski z wodą, jakiej ilość wystarczyłaby u nas zaledwie do zaspokojenia pragnienia kota, namydlony po czubek głowy, robotnik w sportowych spodenkach
z pieczołowitością używając naczynia wielkości muszli polewa się wodą zmywając mydliny.
Za chwilę założy koszulę, spodnie i wskoczy na motorower dołączając do tysięcy tych, którzy przez kilka godzin wśród zakorkowanych ulic będą przebijać się do domów. Po drodze nasz budowlaniec zabierze żonę, która w jakieś restauracji na przedmieściach serwuje dla turystów, korzystając z pomocy nieletniej córki, Sajgonki.
KUCHNIA
Jakże różna od naszej. Dobrze jest zacząć dzień od mocnej, niesłodzonej zielonej herbaty.
To mobilizuje organizm , odpędza nocną ospałość. Ale nie radzę zielonej herbaty pić na noc,
Tak jak i zafundować sobie mleko wprost z kokosu. W pierwszym przypadku człowiek gotów jest oblecieć apartament owiec na około w drugim będzie miał poczucie połknięcia zmielonego czołgu T-34.
Wietnamska kuchnia bardzo bogata we wszelkie owoce morza, małże, krewetki i to wszystko co da się wyłowić z wody. Oferuje też nieomal na każdym kroku wszystkożerne pangi, hodowane w byle sadzawce przyrządzane na wiele sposobów, ale zawsze smaczne
i o dziwo wcale nie pachnące mułem. Do tego wszechobecny ryż z przeróżnymi dodatkami zieleniny, której jakoś nie mogłem doszukać się smaku, zawsze świeże ogórki, ale w przeciwieństwie do podawanych w Rosji bez zdradliwej skórki, kilka sosów od ostrego
z chili po łagodne sojowe, zupy jarzynowe, lub z śladowa ilością pomidorów , ale bardzo lekkie nie zagęszczane. I cała listę egzotycznych owoców.
Zauważyłem, że nieomal każdy obiad to co najmniej 5- 7 dań, nie na żołądek przeciętnego Europejczyka, chociaż, wszystko raczej lekko strawne, nie mniej w swej ilości
i zestawieniu nieco niebezpieczne, o czym się sam przekonałem, gdy organizm pewnego dnia zatkał się różnego rodzaju zielonymi przystawkami. Przypominały dobrze spreparowane wodorosty. I wreszcie wspomniane Sajgonki. Otóż przebywając na Kokosowej Wyspie w delcie Mekongu najpierw mieliśmy przyjemność wsadzenia palca do ula, do czego zachęcała nas nasza zabawiająca nas śpiewem i opowieściami przewodniczka. Cóż, Polak potrafi, raz kozie śmierć, ale okazało się , że tamtejsze o wiele mniejsze od naszych bardzo pracowite pszczółki nie mają żądeł, a miód z takiego ula, to owe wsadzone do niego palce lizać. Ale na tym nie koniec atrakcji, bo gdy usiedliśmy do degustacji miodu
i innych pszczelo podobnych wyrobów zainteresowała mnie stojąc obok klatka, gdzie wygrzewały się w prześwitach słonecznych dwa olbrzymie gady. Gdy zauważyłem, że pokrywa jest zaledwie przymknięta na pół otwartą kłodkę, nie miałem wątpliwości, że to nie koniec eksperymentów, co też zaraz obwieściłem moim towarzyszom podróż y z czego najbardziej zadowolony był Paweł i na nim to pierwszym wylądował olbrzymi boa dusiciel. Niestety w moim przypadku odmówiłem zaprzyjaźnienia się z wężem, gdyż uwielbiając psy, koty i wszystkie inne stworzenia, nigdy nie darzyłem sympatią wszelkiej maści gadów, nawet rodzimie ludzkich, a cóż dopiero egzotycznych. Wymigałem się od kolejnego doświadczenia, fotografując się raczej dla upamiętnienia niż dla przyjemności z wężem na szyi kolegi po piórze. Nasz przyjaciel Lam z żoną Phuki obyli się bez tej przyjemności. W jakiś czas później doszliśmy do przystani łódek, gdzie jednym z koryt wśród gigantycznych paproci popłynęliśmy wśród wielu innych łodzi brunatnym korytem przeciskając się między innymi łodziami, które wracały już do przystani. W tym mulistym kanale, na wodzie było czasem tak gęsto, że ocierając się o siebie mijało się jednocześnie 3 łodzie, zajmując całą szerokość miejscami wąskiego przesmyku w którym na jednym z zakrętów brodził nieomal na czworakach przy brzegu łowca wystraszonym ryb, które umykając przed tym nieustannymi ruchem wkręcały się w przybrzeżne jamy, skąd wytrawny łowca wyciągał je wrzucając do przytroczonego do pasa worka. Nasz rajd okazał się jednak dla kogoś pożytecznym…
Po przepłynięciu około 3 kilometrowego odcinka wychodzimy na brzeg gdzie czeka na nas dwukołówka z maleńkim konikiem wielkości osiołka, na jaką wskazuję nie bez wyrażenia niezadowolenia, że taka bida ma ciągnąć 4 pasażerów wraz z przewodniczką
i woźnicę, który jak na życzenie naraz zeskakuje z wozu i prowadzi go dalej, ale okazuje się, że uczynił to tylko dlatego, że dyszel jest mało skrętny, a z przeciwka na wąski mostek kieruje się podobny pojazd. Po kilku uliczkach dojeżdżamy do bambusowej restauracji.
Na początek ląduje na stole olbrzymia
ryba z nastroszonymi grzbietem ustawiona na sztywnym podeście. Jakieś skrzyżowanie czerwonego karpia giganta z pangą. Pałeczkami zdejmujemy delikatne kawałki mięsa na talerzyki. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek jadł takie delicje. Niebo w gębie, jak mówią smakosze, delikatne, aromatyczne i przesiąknięte przyprawami białe mięso rozpływa się w buzi. Kelnerka po chwili wnosi talerzyk przykryty sterta papieru ryżowego, który zamaczany w miseczce z wodą poddaje się wprawnym palcom , na czym w zieleninie zawijany jest ryż
z farszem i przyprawami w zgrabne wielkości naszego kopytka sajgonki. Smakują, jak nigdy dotąd. Te wcześniej próbowane, albo nie były zbyt świeże, albo miejscowa kuchnia
osiągnęła mistrzostwo świata. I żeby już nie było wątpliwości …
ULICA
Na skrzyżowaniach bardzo ruchliwych i zatłoczonych ulic przy zmianie świateł zapalają się małe cyferki. Każdy może się zorientować, ile ma czasu do zmiany świateł, jest tego 30 sekund i to wystarcza, aby osoba starsza nie wyszła przypadkiem na kilka sekund przed czerwonym światłem. Ale jeśli nawet to się zdarzy i się zagapi, zawsze znajdzie się ktoś kto weźmie pod rękę i przeprowadzi. Te niesamowite tysiące i setki tysięcy ludzi na motorach, motorowerach i skuterach przemieszczających się przez ulice przy nieomal nieustannych odgłosach klaksonów. Minimum około miliona pojazdów wyrusza dzień w dzień na ulice ponad 10 milionowego Sajgonu. Z tego większość na motorach jeździ z niezwykłą wręcz ekwilibrystyczną wprawą, czasami pod prąd, czasem na ukos przecinając innym drogę, ale ów zwielokrotniony slalom , o dziwo, obywa się bez większych kolizji, bo nawet jeśli ktoś kogoś w tym tłumie zahaczy, ktoś spadnie z siodełka, to natychmiast się podniesie, bo przy tej szybkości (40-45 km na godzinę), jest to całkiem możliwe. Ponadto drobni Wietnamczycy wśród których wydaje się, że przeważa płeć piękna, są niezwykle sprawni, elastyczni i wysportowani Aż szkoda, że większość z nich nosi na twarzy maski. Co przy pierwszym spojrzeniu przywodzi na myśl ostatnią epidemię świńskiej grypy na Ukrainie. Ale, jak się okazuje stanowi to nie najgorsze zabezpieczenie przed wszechogarniającym to gigantyczne mrowisko kurzem.
Widać go na okolicznych drzewach i krzewach. Chociaż znacznie dokuczliwiej w Hanoi niż w Sajgonie, chociaż tu na Południu ruch większy, ale też wiatr od oceanu i bliskość 9 odnóg delty Mekongu robią swoje, inna wilgotność powietrza. Częściej spadnie deszcz spłukując okolice. Za to ciasne i zapchane aż do niemożliwości uliczki tysiącletniego Hanoi, to też dla Europejczyka niespotykana egzotyka. Życie toczy się tu o każdej porze nieomal na ulicy, tu na wąskich chodnikach odbywa się różnorodny handel. Przeważają tekstylia, żywność i pamiątki. Zresztą czym się tu nie handluje. ..Co rusz ktoś oferuje cokolwiek, a to stare znaczki, monety, płyty, książki, czy po prostu zachęca do zakupu różnego rodzaju owoców, od bananów po mandarynki, papaje, mango, kokosy czy wręcz zaprasza do licznych jadłodajni. Czasem jest to sklep czy też mały bar na przysłowiowych kółkach, ruchomy podążający za turysta. Bo tych, spotykamy coraz więcej.
Ktoś na ulicy remontuje samochód, ktoś właśnie szlifuje elementy do zamówionego ogrodzenia, obok dwa stoliki przy których młodzi piją piwo, jakiś artysta rysuje portret przechodniów, to znów pracuje warsztat wulkanizacyjny, zegarmistrz i sklep z tania biżuterią, obok małej ktoś haftuje kimona, wąskie niewielkie ciasne , wydaje się, że zbyt małe dziuple wykorzystane do maksimum wychodzą wprost na chodniki. Kamieniczki wyglądają , jak bajkowe domki dla skrzatów, czasem kilkupiętrowe poustawiane na sobie, niczym domki z kart, tworzą niesamowity obraz architektoniczny, gdzie architektura staro kolonialna przemieszana jest z tym, co udało się zbudować przy użyciu współczesnych materiałów dla tzw. plomby, bo życie nie znosi pustki.
KANAŁY
Z podziwem patrzę, jak wykorzystano naturalne rozlewiska rzek i kanałów, w wielu przypadkach pomagając przyrodzie. To co u nas rozjeżdża szosy, tu przemieszcza się niezliczoną ilości kanałów, wodnych przecinek i odnóg licznych drogi wodnej. A przy okazji nawadnia tereny, gdzie ryż nadal jest podstawowym i nie podważalnym numer jeden tutejszego menu. Nie wyobrażam sobie, że bez niego mogłaby istnieć tutejsza kuchnia, o czym przekonuje się każdego dnia i nieomal na każdym kroku. Nawet jedzenie pałeczkami po pewnym czasie staje się nie tyle atrakcją, co zwycięstwem umiejętności nad oporem egzotycznej materii przedmiotu… Ale wracając do drogi wodnej, olbrzymie barki i statki wypompowują z dna rzek piasek. Ziemi tu zbyt mało, więc ta wydobywana z dna rzek jest bezcenna. Ziemia i wydobywany muł służy do użyźnianiu pól, a żółty piasek jest niezbędny na budowę.
INFRASTRUKTURA Nie wiedziałem, że można usnąć przy takim hałasie, jaki noc w noc dociera do nas już podczas pobytu w Sajgonie. Wprawdzie to 25 piętro 33 piętrowego apartament owca, ale
z okolicznego portu remontowego i okolicznych budów dobiegają odgłosy rytmicznej pracy. Statki i barki na rzece używają syren, bo w nocy wszystkie koty i barki są czarne, jak azjatycka noc. Tylko statki wycieczkowe, ale te przemieszczają się tylko do północy, obwieszone kolorowymi lampionami niczym choinki majestatycznie i z głośną muzyką suną po rzece Sajgon wioząc kolejne rzeszy złaknionych przygody turystów.
Miasta Wietnamu, to jeden wielki plac budowy . Nad szkieletami wnoszonych wieżowców las dźwigów, niżej kilkupiętrowe domki, raczej wąskie pnące się w górę, nad tymi, które strasząc biedą wchodzą nieomal do wszechobecnych kanałów, niektóre z nich nad starymi odnogami stoją w mule na palach. Ten muł , to kolejny projekt do wykorzystania. Otóż kilka lat temu Amerykanie zaproponowali Wietnamczykom, że oczyszcza stare kanały w zamian za to, że będą mogli wywieźć stąd drogocenny muł. Nie wyrażono na to zgody. Wprawdzie nie widać, aby to stało się obecnym priorytetem gospodarczym ,ale patrząc na pracowitość mieszkańców i ten problem zostanie rozwiązany. Tymczasem, ludzie pracują tu na 3 zmiany, również nocą, świątek, piątek i w niedzielę, naokragło, dlatego w tym mrowisku nie ma przestoju. Ono bezustannie się rozrasta, rozwija i zadziwia. Tak, jak wiszące wzdłuż ulic niesamowite łańcuchy różnego rodzaju kabli. Nie widzę tu metalowych trosów, jedynie całe kiście i wiązki rozciągniętych od słupa do słupa przewodów. Az strach pomyśleć, gdy przyjdzie jakaś nawałnica, co się w niektórych porach roku jednak zdarza. Śmieci wywala się tu do rynsztoka, ale widziałem też sprzątających z ruchomym kontenerem, którzy to zbierają, chociaż nie wszędzie i nie w każdej dzielnicy przywiązuje się do tego wagę. Obecnie buduje się, jak najwyżej i w wielu przypadkach używając elementów wielkiej płyty. Obok których powstają też osiedla willowe… Chociaż im dalej od centrum, tym architektura staje się spokojniejsza bardziej wtopiona w niesamowitą eksplodującą wręcz na każdym kroku przyrodę. Również dzięki niej Wietnam staję się coraz większą atrakcją turystyczna
TURYSTYKA
Oprócz bogactw naturalnych, jakie posiada Wietnam, ropa, czy wszelkiego rodzaju rudy,
i szeroki wachlarz owoców morza i najprzeróżniejszych gatunków ryb bezustannie rozwijającym wielkim bogactwem staje się turystyka.
Niezliczona ilość bardzo dobrze przygotowanych na przyjecie turystów restauracji, hoteli i powstające , jak grzyby po deszczu Firmy Turystyczne oferujące ciekawe i niezbyt drogie trasy. Otóż za 130 dolarów od osoby można odbyć 3 dniową wyprawę z Sajgonu do delty Mekongu odwiedzając przy tym wiele innych atrakcyjnych miejsc. Rano firma przysyła busa z przewodnikiem i kierowcą , którzy mają obowiązek opieki nad turystą zadbania o jego wygodę, bezpieczeństwo i wyżywienie.
Dla przybywającego tu obcokrajowca wszystko może być atrakcją. Od starej ponad tysiącletniej kultury, której świadectwo dają liczne świątynie, muzea, wspaniały pałac Cesarza w prastarej stolicy w Hue z olbrzymią, wspaniale zachowaną twierdzą, budzącą niekłamany podziw. Czy składającą się z kilku tysięcy skał i wysp znajdująca się pod opieką UNESCO Zatoką Ha Long - Opadającego Smoka. Odkrywany wciąć od nowa, słynny z okresu wojny z Amerykanami port Danang, czy do dziś budzące podziw dawne podziemne bazy Wietkongu. Zadziwiające obiekty rzemiosła artystycznego, które sztukę ludowa wyniosły do poziomu najwyższego artyzmu mocno opartą o tradycyjne motywy azjatyckie i wypracowanie własnego stylu, zwanego tu i ówdzie „stylem Smoka", bo ten symbol Wietnamu jest wszechobecny na każdym kroku.
SMOKI
Pamiętam jedną z opowieści, jaką nasza przewodniczka uraczyła nas gdy płynęliśmy
kutrem odwiedzając wyspy w delcie Mekongu. Otóż przed laty nieomal w większości
z 9 odnóg Mekongu pojawiały się liczne stada krokodyli siejąc popłoch w śród okolicznych rybaków uniemożliwiając im normalnych tryb życia. Krokodyle po jakimś czasie doszczętnie opanowały teren. Aż któryś z mądrych władców kazał zbudować wielkie dżonki , które kształtem żywym przypominały smoki z wielkimi paszczami o olbrzymich smoczych oczach, które po zapadnięciu zmroku siały złowrogimi błyskami. Ponoć krokodyle widząc potwory
o wiele większe od siebie, które zaczęły się panoszyć na szlakach wodnych Mekongu doszły do wniosku, że przeciwnik przerasta je kilkakrotnie i nie mają z nim szans, więc się
z czasem wyniosły. I jak tu nie mówić o zwierzęcej, tu gadziej, inteligencji.
SMOK, to symbol powodzenia, władzy i obfitości. Zadaliśmy pytanie naszym przyjaciołom, czy znają historie Wawelskiego Smoka? Ba , nawet mój przyjaciel Paweł Kubiak , współautor Antologii Poezji Wietnamu przełożonym na język polski usiłował wmówić Wietnamczykom, że się ichnie smoki od naszego spod Wawelu wywodzą, ale
Jakoś nie udało nam się znaleźć mocnych ku temu dowodów… Chociaż, jak wiemy w każdej legendzie jest jakieś ziarno prawdy historycznej. Wszystko zależy od tego, co i komu chcemy udowodnić .
HOI AN - Japoński ślad w centrum Wietnamu.
Niezbyt daleko od słynnego portu w DANAG znajduje się bardzo stara enklawa Japońska. Japończycy stworzyli tu nad jednym z kanałów własne dobrze zorganizowane miasteczko. Dzisiaj jest jedną z atrakcji turystycznych. Zachowały się kilkusetletnie budynki, przystań , herbaciarnie i sklepy. Dzisiaj wielu artystów stara się tu otwierać własne galerie, bo turysta jest tu gościem najbardziej oczekiwanym. Fotografuję przyjaciela przy rowerze, nieomal w 90 procentach wykonanym z bambusa, który zachęca do odwiedzenia jednego z wielu pomieszczeń. O ile ściany w hotelowych pokojach pełne są malarstwa dość prymitywnego, tu gości na każdym kroku sztuka najwyższej jakości, jakiej nie powstydziłby się galerie w każdym zakątku świata.
Wietnamczycy handlują tu owocami wprost z nosidła. Na stoiskach wychodzących wprost na chodniki wiele wyrobów z jedwabiu, szale, chusty, ozdoby i wiele nie zawsze przydatnych ale regionalnych drobiazgów z wypalanej gliny, półszlachetnych kamieni, czy
twardego drewna.
Kiść bananów można nabyć za jedyne 10 000 dongów, a to równowartość puszki coca-coli.
Opowieści o zjadaczach psów ( przynajmniej w tym miejscu) nie mają tu chyba racji bytu , bo co rusz trafiamy na sympatyczne czworonogi, które nie szczekają na obcych, ale pilnują się sklepów, kawiarni i innych przybytków prowadzonych przez swoich właścicieli.
Niskie pokryte gontem i dachówka budynki, kłaniają się przybywającym z całego świata, dominu e język angielski, ale słyszy się również rosyjski i francuski, czasem niemiecki.
Przeważają Amerykanie, Australijczycy, czasem zjawi się duża grupa głośnych Chińczyków.
RELIGIE i WYZNANIA
Jeszcze nie tak dawno docierały do nas z Wietnamu wieści, o nietolerancji wobec niektórych wyznań. Nie mniej kiedy jesienią ub. roku wizytę w Watykanie złożył premier, chrześcijanie którzy czuli się owa nietolerancją w niektórych regionach zagrożeni, odetchnęli z ulga. Sam przekonałem się na własne oczy ,że największy Kościół katolicki Notre Dam Cathedral umiejscowiony w centrum Sajgonu jest wypełniony po brzegi.
A znajdująca się zaledwie o 98 km od centrum Sajgonu słynna świątynia 3 wyznań w miasteczku TAY NINH stała się tak popularna, jak wiele innych miejsc kultu religijnego znanych na świecie. Te niespełne 100 kilometrów zajmuje nam około 3 godzin jazdy, bowiem przebicie się na obrzeża miasta z centrum, wymaga od kierowcy anielskiej cierpliwości, niesamowitej uwagi i znajomości miejscowych reguł. Zakorkowane o każdej porze dnia ulice, to miejscowa norma. Albo się człowiek z tym pogodzi albo straci nerwy.
Natomiast samo miasteczko religijne stanowi niezły labirynt, o czym się rychło przekonaliśmy dwukrotnie usiłując opuścić jego teren, gdy z uporem godnym lepszej sprawy powracaliśmy w to samo miejsce... A może w tym szaleństwie jest metoda, może warto się jeszcze nad czymś zastanowić, może skupić nad marnością losu człowieka…? A może tylko poświęcić otoczeniu więcej uwagi? Poszukać tego, co nas łączy tu i teraz…?
Oto w przedsionkach do wejścia w obręb murów świątyni ( zwyczajowo już buty pozostawiamy na zewnątrz) znajdujemy tekst Deklaracji Praw Człowieka, przesłanie autora „Nędzników" Witora Hugo i nad głównym ołtarzem płaskorzeźby, Buddy, Chrystusa
i Machometa, nad czym z olbrzymiej barwnej kuli symbolizującej kulę ziemską czuwa boskie, wszechwiedzące oko. Obowiązuje zakaz filmowania postaci na tle ołtarza, ale sam ołtarz kapiący od złoceń, barwnych szarf i ozdób można sfotografować, chociaż jest obiektem do tego celu wdzięcznym, pełnym zakrętów i zakamarków.
Pagody i świątynie wrosły tu na dobre w tutejszy krajobraz i widać, że są zadbane, co daje wystarczające świadectwo dla tych, którzy upatrują w tym światowe normy
zachowania wartości i uszanowania własnych korzeni.
Mecenat pisarza – POMNIK NAJCENNIEJSZY
I nie było większego zaskoczenia z całej wyprawy w rejony świata dotychczas nierozpoznane, bo to co miało zaskoczyć w rezultacie zostało przyjęte i nieomal logicznie rozebrane.
A jeśli nawet nie do końca uznane do akceptacji, to jednak zrozumiałe. To co jednak zrobił nasz przyjaciel dr Nguyen Dinh Dung znany pod pseudonimem literackim Lam Qunag My
Członek Związku Literatów Wietnamu i od niedawna również Związku Literatów Polskich.
Wizyta nasza, jak i podróż dobiegała ku końcowi tego dnia mieliśmy już odlecieć z Sajgonu do Frankfurtu późną nocą. Wydawało się, że już nic ważnego się nie wydarzy, że przeżyć jest wystarczająca ilość, i tak wystarczyłoby ich na ubogacenie niejednego okresu w życiu człowieka. Nasz Wietnamski przyjaciel zapowiadał wprawdzie na koniec pobytu wizytę u zaprzyjaźnionych mnichów, ale nie przywiązywaliśmy do tego większej wagi. Kojarzyło nam się to z kolejnym miejscem kultu, kontemplacją, wyciszeniem, medytacją, być może nawet przeczytaniem kilku wierszy, gdyż wg. zapowiedzi przyjaciela zapraszali nas mnisi, których szef raczył wyjechać po nas na lotnisko… I tu łapę się na tym, że o tym fakcie nie wspomniałem. A przecież nieomal wszyscy pasażerowie tego dnia, gdy wylądowaliśmy samolotem rejsowym wewnętrznych linii lotniczych z Hue do Sajgonu patrzyli z szacunkiem na pasażerów po których zjawili się dwaj mnisi w brązowych habitach witając nie tyle z dystansem , co z olbrzymią atencja. Okazało się, że Thich Nhuan Tam zna moje wiersze, wypowiadał się nawet po ich publikacji na ich temat w Internecie, bardzo chciał mnie poznać, a przybył wraz z jednym ze swoich uczniów, który, jak się później okazało miał nieco niechlubna przyszłość, ale mistrz w odpowiedniej chwili podał mu rękę
i uratował przed kryminalna przyszłością.
Nie wierzę w przypadki, bo oto po przejechaniu z lotniska taksiarskim busem zderzamy się na ulicach zatłoczonego miasta. Błyskawicznie zjeżdżamy na bok, zjawia się Policja i natychmiast kolejna taksa, w trakcie przekładnia bagażu podjeżdżają do nas nasi mnisi na motorowerze. Szef błyskawicznie zakłada nam na rękę różańcowe bransoletki. Mają nas ustrzec przed niepożądanymi sytuacjami. Przypominam sobie o tym w chwili kolejnego spotkania.
Patrzę z podziwem na mistrza, w którego oczach jest niesamowita życzliwość dla świata, a z twarzy nieomal nie znika uśmiech… Bransolety przyniosły nam szczęście, bowiem później nic złego nas spotkało. Jak my lubimy takie fetysze… Nasz mnich
przypomina mi rzeźbę wesołego buddy, jakiego podziwialiśmy w pracowni rzeźby w pobliżu Danang. Tylko, że nas jest szczupły i pełen wigoru. Po jakimś czasie gdy docieramy do świątyni okazuje się, że tuż obok w nowo wybudowanych i jeszcze remontowanych pomieszczeniach nastąpi uroczyste otwarcie Szkoły, szkoły imienia swego wielkiego mecenasa i ofiarodawcy dr Lam Qunag My, a to przecież pseudonim naszego kolegi po piórze. Aby już nikt nie miał wątpliwości, fotografuję wmurowaną w szkolnej sali tablicę
z której ni mniej nie więcej wynika, że wyżej wymieniony bynajmniej nie dla sławy własnego nazwiska przekazał na budowę tej społecznej placówki, jaka wyrosła tuż pod okiem
i na terenie przekazanym przez mnichów 100 000 000 Dongów, a to nieomal 20 tysięcy dolarów, 60 000 złotych. Takim oto filantropem okazuje się nasz przyjaciel potomek IV kategorii Mandarynów, doktor nauk , fizyk jądrowy, naukowiec, publicysta, poeta i tłumacz. Człowiek wciąż skromny i niepozorny. Bo chyba na tym polega wielkość, że nigdy się nie narzuca, nie wywyższa, a jest w ciągłym i nieustannym otwarciu na świat i drugiego człowieka. Potrafi zawsze podzielić się z otoczeniem nie tylko nadmiarem wiedzy i doświadczenia, ale częstokroć również dobrem materialnym, które dla wielu jest nieosiągalne.
Liczne przemówienia , dyrektora Szkoły, szefa miejscowej oświaty , wójta dzielnicy, publicystów o ludzi oświaty. Studenci czytają nasze wiersze, słynna aktorka Khucnhi Miaum
Śpiewa dość popularny utwór po angielsku, później recytuje nasze wiersze. Mamy szansę wygłoszenia naszych refleksji i wyrażamy je pełni emocji i radosnego zaskoczenia.
Czy może powstać cenniejszy pomnik, niż dzieło literackie, jakie służyć może bezinteresownie innym… Ale również może przytrafić się taka sytuacja , jak opisana powyżej, gdzie placówka oświatowa będzie służyć tym, dla których wiedza i otwarcie na świat byłyby niedostępne , a dzięki takim gestom staje się możliwe i to dla wielu. Gwoli uczciwości, trzeba przyznać, że w każdym społeczeństwie są obszary biedy, ale również jest zawsze taka możliwość, aby ją zmniejszyć. Wietnam nie ma jeszcze swojego Kawalera Orderu Uśmiechu. Stąd ta podpowiedź i przesłanie… Drodzy, młodzi łodzi przyjaciele
z Sajgonu, warto tym wydarzeniem zainteresować Międzynarodową Kapitułę Orderu Uśmiechu
Andrzej Grabowski
………………..…………………………………………………………………
Do chwili obecnej w Wietnamie ukazały sie dwie książki zaprzyjaźnionego z nami autora: PRZYGODY SKRZATA WIERCIPIĘTKA w Hanoi w tłumaczeniu Małgosi Nguyen Thi Than Thu ( która przetłumaczyła na Wietnamskim,. innymi "Samotność w sieci" Janusza Wisniewskiego.
i WAKACJE Z LITERATEM w Sajgonie z ilustracjami Artura Grabowskiego, jakie przybliżył Wietnamskim dzieciom Nguyen Van Thai (tłumacz m. innymi "Pana Tadeusza" A. Mickiewicza i "Chłopów" Wł. Reymonta")
Kilkuset literatów; poetów, pisarzy i tłumaczy i całego świata
*Frankfurt – pechowy port lotniczy - podróż z przygodami – nie zawsze bliżej lotem
* Kalendarium wydarzeń wg. notatek i folderów oraz fotografii
*Podziemne miasto
- Andrzej Grabowski
- "Akant" 2013, nr 1
Andrzej Grabowski - Wietnam w oczach Europejczyka
0
0