Archiwum

Andrzej Grabowski - Wietnam w oczach Europejczyka

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

MIGAWKI Z AZJATYCKIEGO MROWISKA

KONGRES …Jak zostałem milionerem
W czasach , w których wszyscy chcą być piękni, mądrzy i bogaci (  tu pozostawiam kolejność
potrzeb do wyboru)  zawsze znajdzie się  miejsce na świecie, gdzie  spełnienie  wielu życzeń
staje się nie tylko łatwe, ale całkiem możliwe.  Ponieważ w pewnym wieku piękno staje się już tylko ikoną, a mądrość jawi się rówieśniczką doświadczenia, pozostaje tylko chęć dotknięcia sytuacji , w jakiej mała stabilizacja może otrzeć się o bogactwo… Choćby tylko na chwilę. Doświadczeń nigdy za wiele, a przygoda od zarania towarzyszyła człowiekowi.
Dla niej podejmuje się wszelkie wyzwania, bo ciekawość niejednego zawiodła tam, gdzie dotychczasowa wiedza musi zostać poddana weryfikacji.
Odpowiadając na pismo, jakie dotarło późną jesienią  z Hanoi zapraszające do udziału w Międzynarodowej Konferencji Literackiej  byłem szalenie ciekaw zderzenia mojej dotychczasowej wiedzy o kraju mego przyjaciela Lam Qunag My, który od wielu lat odkąd pojawił się na naszej Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej stanowił jedną z najbarwniejszych i bardzo lubianych postaci. Zresztą bywaliśmy wspólnie w wielu innych miejscach znaczących dla wydarzeń literackich w kraju i zagranicą. Jego wyważony i przyjazny stosunek do świata, oraz  znakomite wykonywanie poezji wyśpiewywanej  z niesamowitą aranżacja wszędzie budziło  niezwykle zainteresowanie i podziw. Skoro jeden człowiek tak potrafi przykuć uwagę widzą, jak może wyglądać jego naturalne środowisko, kraj, otoczenie z którego wyruszył w świat.  Zainteresowanie budził fakt, że przyjaciel  nasz to jednak umysł ścisły, fizyk jądrowy, utytułowany naukowiec, a jak się później okazało przede wszystkim humanista, człowiek o niezwykle wrażliwym sercu, idealista, mecenas oświaty i… Ale nie zdradzajmy od razu wszystkich tajemnic. 
Przygotowując moje wystąpienie na Kongres Literacki chciałem wiedzieć, możliwie jak najwięcej na temat wokół , którego będą toczyć się rozmowy, aby mieć własny punkt odniesienia porównywalny do naszych osiągnięć literackich. Wszak poza krajem ta odpowiedzialność wzrasta, o czym przekonałem się niejednokrotnie w moim literackich podróżach.  Pisarz wtedy jest  ambasadorem własnego kraju  i środowiska, jakie reprezentuje. Nawet jeśli nie jedzie w zbiorowej delegacji, czyli wprawdzie na zaproszenie, ale bywa, że często na własny koszt i ryzyko, chociaż o całą resztę będzie się troszczył zapraszający.  Zresztą, ta reszta, to też nie jest bagatela, bo gdybym tak chciał policzyć ile kosztuje utrzymanie kilkuset ludzi zaproszonych z  całego świata… Te pełne tłumów podczas Kongresu gigantyczne sale Hanoiskiego Cultural Palace  nieporównywalne nawet do Sali Kongresowej, jakie trzeba  było oświetlić, nagłośnić, przystroić , udekorować wyposażyć… Wspaniałe bankiety wydane przez premiera, ministra kultury i związki twórcze. Kilkanaście przemieszczających się w różne strony  samochodów i kilka autokarów prowadzonych przez specjalne patrole policji w roli pilotów…  Występy wielu  artystów, liczne wystawy, prezentacje multimedialne  i pokazy filmowe, o suwenirach, plakatach zaproszeniach, specjalnie wydanych albumach,  książkach i  drukach nie wspominając. Gdy do tego dojdzie najlepszej jakości baza hotelowa i obsługa medialna, to okaże się, że koszty są olbrzymie, ale też skórka warta wyprawki, bo ta perfekcja organizacyjna, to  również najlepsza promocja kraju, literatury i wyraźny sygnał wysłany światu,  aby nauczyć wielu z nas pokory… Szczególnie tych ,którym zdawało się, że są pępkiem świata. A ta nauka jeszcze nikomu nie zaszkodziła.  Przeczytałem i natychmiast  oddałem połowę numeru najnowszej „ISKRY" prezentacji poezji klasycznej Wietnamu, chyląc czoło przed jej historyczno- filozoficzną zawartością. Otóż podczas kiedy u nas w kraju Piastowie budowali zręby państwa polskiego , w Wietnamie mandaryni i generałowie  pisali pierwsze poematy. 
Nic też dziwnego, że przed tysiącletnią tradycją  niejeden w tych dniach schylił głowę.
A który to z  krajów może pochwalić się  umiejscowioną w centralnej dzielnicy Świątynia Literatury…?  Stanowiliśmy chyba  najskromniejszą reprezentację na tej gigantycznej lecz perfekcyjnie zorganizowanej imprezie. Poeta i publicysta, z którym znaliśmy się jeszcze
z czasów młodzieńczej współpracy z redakcją „Okolic" Paweł Kubiak zrealizował wraz z naszym przyjacielem Lam Qunag My bezcenne dzieło.   Tom I  Antologii Poezji Wietnamskiej zrealizowanej w naszym ojczystym języku, co znacznie  przybliży nam wiedzę o tej jakże bogatej i interesującej literaturze, co zostało natychmiast docenione, jako jedno
z najważniejszych wydarzeń literackich przez uczestników Kongresu. I  na to cenne uznanie środowisk twórczych na świecie obaj  solidnie zapracowali. 
Ku mojemu zaskoczeniu również moje niezbyt obszerne wystąpienie na Kongresie przyjęto entuzjastycznymi brawami, a później jeszcze przez kilka dni podchodzili koledzy, nie tylko z Wietnamu  z gratulacjami, więc sam się później zastanawiałem; ile jest w tym mojej zasługi, a ile tłumaczącego tekst na Wietnamski, przyjaciela? Wszak wielu z nas  miało mocno zakodowaną,  jednostronną amerykańską wizję tej strony świata.  
Poznać duszę Wietnamczyka, tak od razu, z marszu, nie to nie jest możliwe, ale warto spróbować, bo jak się okazuje  mamy podobną wrażliwość  i wyobraźnię, oraz  podobne doświadczenia  w  obronie najwyższych wartości. Chociaż przydałaby nam się ich niezwykła wręcz cierpliwość. Ktoś usiłował budować  w naszych oczach fałszywe wizje  złych i dobrych Wietnamczyków. I tu wkrada się najważniejszy element filozofii Azji, gdzie w każdym dobrze jest maleńkie zło, w każdym draństwie ziarenko dobra.  Bo taki jest świat i człowiek; niejednoznaczny i wielowymiarowy, zdolny do  poświeceń, ale i podatny na wiele pokus.
Nieco później wymiana 100 dolarów ( a to niespełna 300 złotych PL)  na miejscowe środki płatnicze  uczyniła ze mnie w jednej chwili milionera. Z niedowierzaniem doliczyłem się 1 800 000 dongów. Przez chwilę tylko wydało mi się, że już to gdzieś przeżyłem…
KSIĄŻKA i WYDAWNICTWA
Co rusz nieomal na każdym kroku  umacniam się w przekonaniu, że jestem świadkiem swoistego  „ dejavu" . To co najbardziej mnie interesuje , czyli życie literackie, książka i wydawnictwa, a te jawią się w sytuacji nieomal komfortowej, nad którą widać wyraźną pieczę państwa, instytucji kulturalnych i otoczone są szczególnym szacunkiem i nieomal traktowane z pietyzmem. Postaci zasłużone dla  rodzimej literatury  to  moralne autorytety, ich dzieła
dostępne na każdym kroku. Ale przy tym literatura światowa na wyciągniecie ręki.
Podczas otwarcia wystawy  książki w Centralnym Domu Książki w Hanoi, do którego wkraczamy  przy  narastających dźwiękach zespołu  barwnie ubranych bębniarzy atmosfera
przypomina nieomal  otwarcie Festiwalu  dorocznego wręczenia Oskarów. Są przedstawiciele  krajowych i akredytowanych przy Konferencji zagranicznych mediów,  stacje radiowe i liczni dziennikarze. Krótkie powitanie  uczestników  I Międzynarodowego Kongresu Literatury’ Hanoi 2010  przez wicepremiera Nguyen Thien Nhau.  Przewodniczący Związku Pisarzy Wietnamu  dr. Huu Thinh zaprasza przedstawicieli  świata literackiego do przecięcia wstęgi.  Wstępujemy do okazałego budynku  świątyni książki i po chwili okazuje się, że  na wystawie prezentowane są setki arcydzieł literatury światowej przetłumaczone na Wietnamski. Są i nasi nobliści, Reymont i Sienkiewicz, Szymborska i Miłosz.  Osobny dział,  a ten najbardziej mnie interesuje to arcydzieła literatury dla dzieci  i młodzieży. To jest nieomal tysiąc tytułów literatury znanej na całym świecie. Od Juliusa Verne i Marka Twaina po Lucy Montgomery, od Dickensa po Stevensona. Ale oczywiście są i nasi autorzy, Fredro, Konopnicka, Makuszyński, Szklarski, Nienacki  i  Musierowicz, ta ostatnia przetłumaczona przez Nguyen Thi Thanh Thu, która w ub. roku na Kongresie tłumaczy w Krakowie otrzymała nagrodę za tłumaczenie powieści Janusza L. Wiśniewskiego  „Samotność w sieci". Dlaczego z pośród wielu tłumaczy wymieniam Małgosię? Bowiem jakiś czas temu zainteresowała się moją twórczością dla dzieci i to ona została Wietnamską  matką chrzestną Skrzata Wiercipiętka!
A to dobry początek dalszej współpracy, gdyż od pewnego czasu moje wiersze ukazujące  się w  tamtejszej prasie literackiej spotykały się  z niespodziewanym dla mnie zainteresowaniem.
Przeglądam metryczki książek. Beletrystyka dla młodzieży  w przekładach ukazuje się w nakładzie kilku tysięcy egzemplarzy.  Poezja przeciętny nakład - minimum 1000 egzemplarzy. To jest wyraźnie  i uczciwie podane. Cena ilustrowanego tomiku  w podwójnej oprawie,  to  99 000 dongów czyli 15 dolarów, co też wydawca drukuje na okładce, aby nie było wątpliwości, że poezja jest w cenie. 
I jeszcze jeden, być może najważniejszy szczegół, informacja bezcenna. Wietnamczycy  zmieniając alfabet na łaciński wyprzedzili swoich sąsiadów w wędrówce zbliżającej ich do reszty świata. Pozostali za nimi  ekspansywni Chińczycy, Korea, Japonia i wszyscy inni Azjatyccy pobratymcy. Od kilkudziesięciu lat alfabet łaciński  pozwala na bliższe spotkania  w obszarach literatury, a co za tym idzie wymiana naukowa i  kulturalna ma coraz większe rozmiary i nieograniczoną przyszłość. My również mamy tu wiele do zrobienia, zważywszy fakt, jak wielkie jest zainteresowanie i namacalne efekty tegoż po stronie  naszych przyjaciół.
Liczby i OBYCZAJE
54 plemiona ponad 90 milionowego państwa  położonego  wzdłuż  Pacyfiku od Północy graniczące z Chinami od  Zachodu z Laosem i Kambodżą. W linii prostej z Północy na  Południe to nieomal 2 000 kilometrów. Dla porównania między  8 milionowym Hanoi
i  wg. nieoficjalnych danych, a 10 milionowym Sajgonem odległość porównywalna, jak  między Krakowem  a  Paryżem.
Przebywając w różnych miejscach północy i południa  Wietnamu z prawdziwą przyjemnością obserwowałem z jak wielkim szacunkiem Wietnamczycy odnoszą się do ludzi starszych. Nierzadko widziałem w sklepie , czy większych skupiskach starsza osobą która trzymał za rękę ktoś młodszy. Oto w restauracji jemy kolacje, a  przy sąsiednim długim stole duża grupa w różnym wieku , wchodzi starszy mężczyzna z żoną, wszyscy wstają  z miejsc  na powitanie. Wietnamczycy nie przywiązują wagi do ubioru. Ubranie ma być  przede wszystkim wygodne  Obuwie, przewiewne. Najlepiej bez zbędnych skarpet. Zakurzone stopy zawsze można  opłukać. Głowę chroni słomiany kapelusz, często podczas jazdy na motorze
kask. A te stanowią przegląd  hełmów z całego świata, tych, jakie specjalnie wyprodukowano w wiadomym celu po reprezentatywne dla armii  z całego świata.  Czystość.  Niech o tym zaświadczy następujący obrazek. Wracamy z kolejnej trasy wycieczkowej do Sajgonu. Tuż przed naszym apartamentowcem wąskie gardło uliczki prowadzącej do  kolejnej budowy. Właśnie pracę skończyła kolejna zmiana. Za zakrętem pod ściana baraku, siedzący w kucki obok małej miski z wodą, jakiej ilość wystarczyłaby u nas zaledwie do zaspokojenia pragnienia kota, namydlony po czubek głowy, robotnik w sportowych spodenkach
z pieczołowitością używając naczynia wielkości muszli polewa się wodą zmywając mydliny.
Za chwilę założy koszulę, spodnie i wskoczy na motorower dołączając do tysięcy tych, którzy  przez  kilka godzin wśród zakorkowanych ulic będą przebijać się do domów. Po drodze nasz budowlaniec zabierze żonę, która w jakieś restauracji na przedmieściach  serwuje dla turystów, korzystając z  pomocy nieletniej córki, Sajgonki.
KUCHNIA
Jakże różna od naszej. Dobrze jest  zacząć dzień od mocnej,  niesłodzonej zielonej herbaty.
To mobilizuje organizm , odpędza nocną  ospałość. Ale nie radzę zielonej herbaty pić na noc,
Tak jak i zafundować sobie mleko wprost    z kokosu. W pierwszym przypadku człowiek gotów jest oblecieć apartament owiec na około w drugim będzie miał poczucie połknięcia zmielonego czołgu T-34.
Wietnamska kuchnia bardzo bogata we wszelkie owoce morza, małże, krewetki i to wszystko co da się wyłowić z wody. Oferuje też nieomal  na każdym kroku wszystkożerne pangi, hodowane w byle sadzawce przyrządzane na wiele sposobów, ale zawsze smaczne
i o dziwo wcale nie pachnące mułem. Do tego wszechobecny ryż z przeróżnymi dodatkami  zieleniny, której jakoś  nie mogłem doszukać się  smaku, zawsze świeże ogórki, ale w przeciwieństwie do podawanych w Rosji  bez  zdradliwej skórki, kilka sosów od ostrego  
z chili po łagodne sojowe,  zupy jarzynowe, lub  z śladowa ilością pomidorów , ale  bardzo lekkie nie zagęszczane. I cała listę egzotycznych owoców.
Zauważyłem, że nieomal każdy obiad to co najmniej 5- 7 dań, nie na żołądek przeciętnego Europejczyka, chociaż, wszystko raczej lekko strawne, nie mniej w swej ilości
i zestawieniu nieco  niebezpieczne,  o czym się sam przekonałem, gdy organizm pewnego dnia  zatkał się różnego rodzaju  zielonymi przystawkami. Przypominały dobrze spreparowane wodorosty. I wreszcie wspomniane Sajgonki. Otóż przebywając  na   Kokosowej Wyspie w delcie Mekongu najpierw mieliśmy przyjemność wsadzenia palca do ula, do czego zachęcała nas nasza zabawiająca nas śpiewem i opowieściami przewodniczka.  Cóż, Polak potrafi, raz kozie śmierć, ale okazało się , że tamtejsze  o wiele mniejsze od naszych bardzo pracowite pszczółki nie mają żądeł, a miód z takiego ula, to owe wsadzone do niego palce lizać. Ale na tym nie koniec atrakcji, bo gdy usiedliśmy do degustacji miodu
i innych pszczelo podobnych wyrobów zainteresowała mnie stojąc obok klatka, gdzie wygrzewały się  w prześwitach słonecznych dwa olbrzymie gady. Gdy zauważyłem, że pokrywa  jest  zaledwie przymknięta na pół otwartą kłodkę, nie miałem wątpliwości, że to nie koniec eksperymentów, co też zaraz obwieściłem moim towarzyszom podróż y z czego najbardziej zadowolony był  Paweł  i na nim to pierwszym wylądował olbrzymi boa  dusiciel. Niestety w moim przypadku odmówiłem zaprzyjaźnienia się z wężem, gdyż  uwielbiając psy, koty i wszystkie inne stworzenia, nigdy nie darzyłem sympatią wszelkiej maści gadów, nawet  rodzimie ludzkich, a cóż dopiero egzotycznych. Wymigałem się od kolejnego doświadczenia, fotografując się raczej dla upamiętnienia niż dla przyjemności  z wężem na szyi  kolegi po piórze. Nasz przyjaciel Lam z żoną Phuki obyli się bez tej przyjemności. W jakiś czas później  doszliśmy do przystani łódek, gdzie jednym z koryt wśród gigantycznych paproci  popłynęliśmy wśród wielu innych łodzi brunatnym korytem przeciskając się między innymi łodziami, które wracały już do przystani. W tym mulistym kanale, na wodzie było czasem tak gęsto, że ocierając się o siebie mijało się jednocześnie 3 łodzie, zajmując  całą szerokość miejscami  wąskiego przesmyku w którym na jednym z zakrętów brodził nieomal na czworakach przy brzegu łowca wystraszonym ryb, które umykając przed tym nieustannymi  ruchem wkręcały się w przybrzeżne jamy, skąd wytrawny łowca wyciągał je wrzucając do przytroczonego do pasa worka.  Nasz rajd okazał się jednak dla kogoś pożytecznym…
Po przepłynięciu około 3 kilometrowego odcinka wychodzimy na brzeg gdzie czeka na nas dwukołówka z  maleńkim konikiem  wielkości osiołka, na jaką wskazuję nie bez  wyrażenia  niezadowolenia, że taka bida ma ciągnąć 4 pasażerów  wraz z przewodniczką
i woźnicę, który jak na życzenie naraz zeskakuje z wozu i prowadzi go dalej, ale okazuje się, że uczynił to tylko dlatego, że dyszel jest mało skrętny, a z przeciwka na wąski mostek kieruje się podobny pojazd.  Po kilku uliczkach dojeżdżamy do  bambusowej restauracji.
Na początek ląduje na stole olbrzymia
ryba z nastroszonymi grzbietem ustawiona na sztywnym podeście.  Jakieś skrzyżowanie czerwonego karpia giganta z pangą. Pałeczkami zdejmujemy  delikatne kawałki mięsa na talerzyki. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek jadł takie delicje. Niebo w gębie, jak mówią smakosze, delikatne, aromatyczne i przesiąknięte przyprawami białe mięso rozpływa się w buzi.  Kelnerka po chwili wnosi talerzyk  przykryty sterta papieru ryżowego, który zamaczany w  miseczce z wodą  poddaje się wprawnym palcom , na czym w zieleninie zawijany jest ryż
z  farszem i przyprawami w zgrabne  wielkości naszego kopytka sajgonki. Smakują, jak nigdy dotąd. Te wcześniej próbowane, albo nie były zbyt świeże, albo miejscowa kuchnia
osiągnęła mistrzostwo świata.  I żeby już nie było wątpliwości …

ULICA
Na skrzyżowaniach bardzo ruchliwych i zatłoczonych ulic przy zmianie świateł zapalają się małe cyferki. Każdy może się zorientować, ile ma czasu do zmiany świateł, jest tego 30 sekund i to wystarcza, aby osoba starsza   nie wyszła przypadkiem na kilka sekund przed  czerwonym światłem. Ale  jeśli nawet to się zdarzy i się zagapi, zawsze znajdzie się ktoś kto weźmie pod rękę i przeprowadzi.  Te niesamowite tysiące i setki tysięcy ludzi na motorach, motorowerach i skuterach przemieszczających się przez ulice przy nieomal nieustannych odgłosach klaksonów.  Minimum  około miliona pojazdów wyrusza dzień w dzień na ulice ponad 10  milionowego Sajgonu. Z tego większość na motorach  jeździ z niezwykłą wręcz ekwilibrystyczną wprawą, czasami pod prąd, czasem na ukos przecinając innym drogę, ale ów  zwielokrotniony slalom , o dziwo, obywa się bez większych kolizji, bo nawet jeśli ktoś kogoś w tym tłumie zahaczy, ktoś spadnie z siodełka, to natychmiast się podniesie, bo przy tej szybkości (40-45 km na godzinę),  jest to całkiem możliwe. Ponadto drobni Wietnamczycy wśród których wydaje się, że przeważa płeć piękna, są niezwykle sprawni, elastyczni i wysportowani Aż szkoda, że większość z nich nosi na twarzy maski. Co przy pierwszym spojrzeniu  przywodzi na myśl ostatnią  epidemię  świńskiej grypy na Ukrainie. Ale, jak się okazuje stanowi to nie najgorsze zabezpieczenie przed wszechogarniającym  to gigantyczne mrowisko kurzem.
Widać go na okolicznych drzewach i krzewach. Chociaż znacznie dokuczliwiej  w Hanoi niż w Sajgonie, chociaż tu na Południu  ruch większy, ale też  wiatr od oceanu i  bliskość 9 odnóg delty Mekongu robią swoje, inna wilgotność powietrza. Częściej spadnie deszcz spłukując okolice.  Za to ciasne  i zapchane aż do niemożliwości uliczki tysiącletniego Hanoi, to też dla Europejczyka niespotykana egzotyka. Życie toczy się  tu o każdej porze nieomal na ulicy, tu  na wąskich chodnikach odbywa się różnorodny handel. Przeważają tekstylia, żywność i pamiątki. Zresztą czym się tu nie handluje. ..Co rusz ktoś oferuje cokolwiek, a to stare znaczki, monety, płyty, książki, czy po prostu zachęca do zakupu  różnego rodzaju owoców, od bananów po mandarynki, papaje, mango, kokosy  czy wręcz zaprasza do licznych jadłodajni. Czasem jest to sklep  czy też mały bar na  przysłowiowych kółkach, ruchomy podążający za turysta. Bo tych, spotykamy coraz  więcej.
Ktoś na ulicy remontuje samochód, ktoś właśnie szlifuje elementy do  zamówionego ogrodzenia, obok dwa stoliki przy których młodzi piją piwo, jakiś artysta rysuje portret przechodniów, to znów pracuje warsztat wulkanizacyjny,  zegarmistrz  i sklep z tania biżuterią, obok małej ktoś  haftuje kimona, wąskie  niewielkie ciasne , wydaje się, że zbyt małe dziuple wykorzystane do maksimum wychodzą wprost na chodniki. Kamieniczki wyglądają , jak bajkowe domki dla skrzatów, czasem kilkupiętrowe poustawiane na sobie, niczym domki z kart, tworzą niesamowity obraz architektoniczny, gdzie architektura staro kolonialna przemieszana jest z tym, co udało się zbudować przy użyciu współczesnych materiałów dla tzw. plomby, bo życie nie znosi pustki.
KANAŁY
Z podziwem patrzę, jak wykorzystano naturalne rozlewiska rzek i kanałów, w wielu przypadkach pomagając przyrodzie.  To co u nas rozjeżdża szosy, tu przemieszcza się  niezliczoną ilości kanałów, wodnych przecinek i  odnóg licznych  drogi wodnej. A przy okazji nawadnia tereny, gdzie ryż nadal jest podstawowym i nie podważalnym numer jeden tutejszego menu. Nie wyobrażam sobie, że bez niego mogłaby istnieć tutejsza kuchnia, o czym przekonuje się każdego dnia i nieomal na każdym kroku. Nawet jedzenie pałeczkami po pewnym czasie staje się nie tyle atrakcją, co zwycięstwem umiejętności nad oporem  egzotycznej materii przedmiotu… Ale wracając do drogi wodnej, olbrzymie barki  i statki wypompowują z dna rzek piasek. Ziemi tu zbyt mało, więc ta wydobywana z dna rzek jest bezcenna. Ziemia i wydobywany muł służy  do użyźnianiu pól, a żółty piasek jest niezbędny na budowę.   
INFRASTRUKTURA    Nie wiedziałem, że można usnąć przy takim hałasie, jaki  noc w noc dociera do nas już podczas pobytu w Sajgonie. Wprawdzie to 25 piętro 33 piętrowego  apartament owca, ale
z okolicznego portu remontowego i okolicznych budów dobiegają odgłosy rytmicznej pracy. Statki i barki na rzece  używają syren, bo w nocy wszystkie koty i barki są czarne, jak azjatycka noc. Tylko statki wycieczkowe, ale te przemieszczają się tylko do północy,  obwieszone kolorowymi lampionami niczym choinki majestatycznie i z głośną muzyką suną po rzece Sajgon wioząc kolejne rzeszy złaknionych przygody turystów.
Miasta Wietnamu, to  jeden wielki plac budowy . Nad szkieletami  wnoszonych wieżowców las dźwigów, niżej kilkupiętrowe domki, raczej wąskie pnące się w górę, nad tymi, które strasząc biedą wchodzą nieomal do wszechobecnych kanałów, niektóre  z nich nad starymi odnogami stoją w mule na palach. Ten muł , to kolejny projekt do wykorzystania. Otóż kilka lat temu Amerykanie zaproponowali Wietnamczykom, że oczyszcza stare kanały w zamian za to, że będą mogli  wywieźć stąd drogocenny muł. Nie wyrażono na  to zgody.       Wprawdzie  nie widać, aby to stało się obecnym priorytetem gospodarczym ,ale patrząc na pracowitość mieszkańców i ten problem zostanie rozwiązany. Tymczasem, ludzie pracują tu na 3 zmiany, również nocą, świątek, piątek i w niedzielę, naokragło, dlatego w tym mrowisku nie ma przestoju. Ono bezustannie się rozrasta, rozwija i zadziwia.  Tak, jak wiszące wzdłuż ulic niesamowite łańcuchy różnego rodzaju kabli. Nie widzę tu metalowych trosów, jedynie całe kiście i wiązki rozciągniętych od słupa do słupa przewodów. Az strach pomyśleć, gdy przyjdzie jakaś nawałnica, co się w niektórych porach roku jednak zdarza.  Śmieci wywala się tu do rynsztoka, ale widziałem też sprzątających z ruchomym kontenerem, którzy to zbierają, chociaż nie wszędzie i nie w każdej dzielnicy przywiązuje się do tego wagę. Obecnie buduje się, jak najwyżej i w wielu przypadkach używając  elementów wielkiej płyty. Obok których powstają też osiedla willowe… Chociaż im dalej od centrum, tym architektura staje się spokojniejsza bardziej wtopiona w niesamowitą eksplodującą wręcz na każdym kroku przyrodę.  Również dzięki niej Wietnam staję się coraz większą atrakcją turystyczna
TURYSTYKA
Oprócz bogactw naturalnych, jakie posiada Wietnam,  ropa, czy wszelkiego rodzaju rudy,
i szeroki wachlarz owoców morza i najprzeróżniejszych gatunków ryb bezustannie rozwijającym wielkim bogactwem staje się turystyka.
Niezliczona ilość bardzo dobrze przygotowanych na przyjecie turystów restauracji, hoteli i powstające , jak grzyby po deszczu Firmy Turystyczne oferujące ciekawe i niezbyt drogie trasy. Otóż  za 130 dolarów od osoby można odbyć 3 dniową wyprawę  z Sajgonu do delty Mekongu odwiedzając przy tym wiele innych atrakcyjnych miejsc. Rano firma przysyła busa z przewodnikiem i kierowcą , którzy mają obowiązek opieki nad turystą zadbania o  jego wygodę, bezpieczeństwo i wyżywienie.
Dla  przybywającego tu  obcokrajowca  wszystko może  być atrakcją. Od starej ponad tysiącletniej kultury,  której świadectwo dają liczne świątynie, muzea, wspaniały pałac Cesarza w prastarej stolicy w Hue z olbrzymią, wspaniale zachowaną twierdzą, budzącą niekłamany podziw. Czy  składającą się z kilku tysięcy skał i wysp  znajdująca się pod opieką UNESCO Zatoką Ha Long  - Opadającego Smoka. Odkrywany wciąć od nowa,   słynny z okresu wojny z Amerykanami port Danang, czy do dziś budzące podziw dawne  podziemne bazy Wietkongu. Zadziwiające obiekty rzemiosła artystycznego, które sztukę ludowa wyniosły  do poziomu najwyższego artyzmu mocno opartą o tradycyjne motywy azjatyckie i wypracowanie własnego stylu, zwanego tu i ówdzie „stylem Smoka",  bo ten symbol Wietnamu jest wszechobecny na każdym kroku.
SMOKI
Pamiętam jedną z opowieści, jaką nasza przewodniczka uraczyła nas gdy płynęliśmy
kutrem odwiedzając wyspy w delcie Mekongu. Otóż przed laty  nieomal w większości
z 9 odnóg Mekongu pojawiały się liczne stada krokodyli siejąc popłoch w śród okolicznych rybaków uniemożliwiając im normalnych tryb życia. Krokodyle po jakimś czasie doszczętnie opanowały teren.  Aż któryś z mądrych władców kazał zbudować wielkie dżonki , które kształtem żywym przypominały smoki z wielkimi paszczami o olbrzymich smoczych oczach, które  po zapadnięciu zmroku siały złowrogimi błyskami. Ponoć krokodyle widząc  potwory
o wiele większe od siebie, które zaczęły się panoszyć na szlakach wodnych Mekongu doszły do wniosku, że  przeciwnik przerasta je kilkakrotnie i nie mają z  nim szans, więc się
z czasem wyniosły. I jak tu nie mówić o zwierzęcej, tu gadziej, inteligencji.
SMOK, to symbol powodzenia, władzy i obfitości.  Zadaliśmy pytanie naszym przyjaciołom, czy znają historie Wawelskiego Smoka? Ba , nawet  mój przyjaciel Paweł Kubiak , współautor Antologii Poezji Wietnamu przełożonym na  język polski  usiłował wmówić Wietnamczykom, że się  ichnie smoki od naszego spod Wawelu wywodzą, ale
Jakoś nie udało nam się znaleźć mocnych ku temu dowodów… Chociaż, jak wiemy w każdej legendzie jest jakieś ziarno prawdy historycznej. Wszystko zależy od tego, co i komu chcemy udowodnić .
HOI AN  - Japoński ślad w centrum Wietnamu.
Niezbyt daleko od słynnego portu w DANAG znajduje się  bardzo stara enklawa Japońska. Japończycy stworzyli tu nad jednym z kanałów własne dobrze zorganizowane miasteczko. Dzisiaj jest jedną z atrakcji turystycznych. Zachowały się kilkusetletnie  budynki, przystań , herbaciarnie i sklepy. Dzisiaj wielu artystów stara się tu otwierać własne galerie, bo turysta jest tu gościem najbardziej oczekiwanym. Fotografuję przyjaciela przy rowerze, nieomal w 90 procentach wykonanym z bambusa, który zachęca do odwiedzenia jednego z wielu pomieszczeń. O ile  ściany w hotelowych pokojach pełne są malarstwa dość prymitywnego, tu gości na każdym kroku sztuka najwyższej jakości, jakiej nie powstydziłby się galerie  w każdym zakątku świata.
Wietnamczycy handlują tu owocami wprost z nosidła. Na stoiskach wychodzących wprost na chodniki wiele wyrobów z jedwabiu, szale, chusty, ozdoby  i  wiele nie zawsze przydatnych ale regionalnych drobiazgów z  wypalanej gliny, półszlachetnych kamieni, czy
twardego drewna.
Kiść bananów można nabyć za jedyne 10 000 dongów, a to równowartość puszki coca-coli.
Opowieści  o zjadaczach psów  ( przynajmniej w tym miejscu) nie mają tu chyba racji bytu , bo co rusz trafiamy na sympatyczne czworonogi, które  nie szczekają na obcych, ale pilnują się  sklepów, kawiarni i innych przybytków prowadzonych przez swoich właścicieli.
Niskie pokryte gontem i dachówka budynki,  kłaniają się przybywającym z całego świata, dominu e język angielski, ale słyszy się również rosyjski i francuski, czasem niemiecki.
Przeważają Amerykanie, Australijczycy, czasem zjawi się  duża grupa głośnych Chińczyków.

RELIGIE i WYZNANIA
Jeszcze nie tak dawno docierały do nas z Wietnamu  wieści, o nietolerancji wobec niektórych wyznań. Nie mniej kiedy jesienią ub. roku wizytę w Watykanie złożył  premier, chrześcijanie którzy czuli się owa nietolerancją w niektórych regionach  zagrożeni, odetchnęli z ulga.  Sam przekonałem się na własne oczy ,że  największy Kościół katolicki Notre Dam Cathedral umiejscowiony w centrum Sajgonu jest wypełniony po brzegi.
A  znajdująca się zaledwie o 98 km od centrum Sajgonu słynna świątynia 3 wyznań  w miasteczku  TAY NINH stała się tak popularna, jak  wiele innych miejsc kultu religijnego znanych na świecie.   Te niespełne 100 kilometrów zajmuje nam około 3 godzin jazdy, bowiem  przebicie się  na obrzeża miasta z centrum,  wymaga  od kierowcy anielskiej cierpliwości, niesamowitej uwagi i znajomości miejscowych  reguł. Zakorkowane o każdej porze dnia ulice, to miejscowa norma. Albo się człowiek z tym pogodzi albo straci nerwy.
Natomiast samo miasteczko religijne stanowi niezły labirynt,  o czym się rychło przekonaliśmy dwukrotnie  usiłując opuścić jego teren, gdy z uporem godnym lepszej sprawy powracaliśmy w to samo miejsce... A może w tym szaleństwie jest metoda, może warto się jeszcze nad czymś zastanowić, może skupić nad marnością losu człowieka…? A może  tylko  poświęcić otoczeniu więcej uwagi? Poszukać tego, co nas łączy tu i teraz…?
Oto w przedsionkach  do wejścia  w  obręb murów świątyni ( zwyczajowo już buty pozostawiamy na zewnątrz)  znajdujemy tekst Deklaracji Praw Człowieka, przesłanie autora „Nędzników"  Witora Hugo i nad głównym ołtarzem płaskorzeźby, Buddy, Chrystusa
i Machometa, nad czym z olbrzymiej barwnej kuli symbolizującej kulę ziemską czuwa boskie, wszechwiedzące oko.  Obowiązuje zakaz filmowania postaci  na tle ołtarza, ale sam ołtarz kapiący od złoceń, barwnych szarf  i ozdób można sfotografować, chociaż jest obiektem  do tego celu wdzięcznym, pełnym zakrętów i zakamarków.
Pagody i świątynie wrosły tu na dobre w tutejszy krajobraz i widać, że są  zadbane, co daje wystarczające świadectwo dla tych, którzy upatrują w tym światowe normy
zachowania wartości  i uszanowania własnych korzeni.

Mecenat pisarza – POMNIK NAJCENNIEJSZY
I nie było większego zaskoczenia z całej wyprawy w rejony świata dotychczas nierozpoznane, bo to co miało zaskoczyć w rezultacie zostało  przyjęte i nieomal  logicznie rozebrane.
A jeśli nawet nie do końca uznane  do akceptacji, to jednak zrozumiałe. To co jednak zrobił nasz przyjaciel dr Nguyen Dinh Dung znany pod pseudonimem literackim Lam Qunag My
Członek Związku Literatów Wietnamu i od niedawna również Związku Literatów Polskich.
Wizyta nasza, jak i podróż dobiegała ku końcowi tego dnia mieliśmy już odlecieć z Sajgonu do Frankfurtu późną nocą. Wydawało się, że już nic ważnego się nie wydarzy, że przeżyć jest wystarczająca ilość, i tak wystarczyłoby ich na ubogacenie niejednego okresu w życiu człowieka. Nasz Wietnamski przyjaciel zapowiadał wprawdzie  na koniec pobytu wizytę u  zaprzyjaźnionych mnichów, ale nie przywiązywaliśmy do tego większej wagi. Kojarzyło nam się to z kolejnym miejscem kultu, kontemplacją, wyciszeniem, medytacją, być może nawet przeczytaniem kilku wierszy, gdyż  wg. zapowiedzi przyjaciela zapraszali  nas  mnisi, których  szef raczył wyjechać po nas na lotnisko… I tu łapę się na tym, że o tym fakcie nie wspomniałem. A przecież nieomal wszyscy pasażerowie tego dnia, gdy wylądowaliśmy samolotem rejsowym wewnętrznych linii lotniczych z Hue do Sajgonu  patrzyli z szacunkiem na pasażerów po których zjawili się dwaj mnisi w brązowych habitach witając nie tyle z dystansem , co  z olbrzymią atencja. Okazało się, że  Thich Nhuan Tam  zna moje wiersze, wypowiadał się nawet po ich publikacji na ich temat  w Internecie, bardzo chciał mnie poznać, a przybył wraz  z jednym ze swoich uczniów, który, jak się później okazało miał nieco niechlubna przyszłość, ale mistrz w odpowiedniej chwili podał mu rękę
i uratował przed kryminalna przyszłością.
Nie wierzę w przypadki, bo oto po przejechaniu z lotniska taksiarskim busem zderzamy się na ulicach  zatłoczonego miasta. Błyskawicznie  zjeżdżamy na bok, zjawia się Policja i natychmiast kolejna taksa, w trakcie przekładnia bagażu podjeżdżają do nas nasi mnisi na motorowerze. Szef błyskawicznie zakłada nam na rękę różańcowe bransoletki. Mają nas ustrzec przed niepożądanymi sytuacjami.  Przypominam sobie o tym w chwili kolejnego spotkania. 
Patrzę  z podziwem na mistrza, w którego oczach jest niesamowita życzliwość dla świata, a z twarzy nieomal nie znika uśmiech…  Bransolety przyniosły nam szczęście, bowiem później nic złego nas spotkało. Jak my lubimy takie fetysze… Nasz mnich
przypomina mi rzeźbę wesołego buddy, jakiego podziwialiśmy w  pracowni rzeźby w pobliżu Danang. Tylko, że nas jest szczupły i pełen wigoru.   Po jakimś czasie gdy docieramy do świątyni okazuje się, że tuż obok w nowo  wybudowanych i jeszcze remontowanych pomieszczeniach  nastąpi uroczyste otwarcie Szkoły, szkoły imienia swego wielkiego mecenasa i ofiarodawcy dr Lam Qunag  My, a to przecież pseudonim naszego kolegi po piórze. Aby już nikt nie miał wątpliwości, fotografuję wmurowaną w szkolnej sali tablicę
z której ni mniej nie więcej wynika, że wyżej wymieniony  bynajmniej nie dla sławy własnego nazwiska przekazał na budowę tej społecznej placówki, jaka wyrosła tuż pod okiem 
i na terenie  przekazanym przez mnichów 100 000 000 Dongów, a to nieomal 20 tysięcy dolarów, 60 000 złotych. Takim oto filantropem okazuje się nasz  przyjaciel potomek IV kategorii Mandarynów, doktor nauk , fizyk jądrowy, naukowiec, publicysta, poeta i tłumacz.  Człowiek wciąż skromny i niepozorny. Bo chyba na tym polega wielkość, że nigdy się nie narzuca, nie wywyższa, a jest w ciągłym i nieustannym otwarciu na świat i drugiego człowieka. Potrafi  zawsze podzielić się z otoczeniem nie tylko nadmiarem wiedzy i  doświadczenia, ale częstokroć również dobrem materialnym, które dla wielu jest nieosiągalne.
Liczne przemówienia , dyrektora Szkoły, szefa miejscowej oświaty , wójta dzielnicy, publicystów o ludzi oświaty. Studenci czytają nasze wiersze, słynna  aktorka  Khucnhi Miaum
Śpiewa dość popularny utwór po angielsku,  później recytuje nasze wiersze. Mamy szansę wygłoszenia naszych refleksji i wyrażamy je pełni emocji i radosnego zaskoczenia.
Czy może powstać cenniejszy pomnik, niż dzieło literackie, jakie służyć może bezinteresownie innym… Ale również może przytrafić  się taka sytuacja , jak opisana powyżej, gdzie placówka  oświatowa będzie służyć tym, dla których wiedza i otwarcie na świat byłyby niedostępne , a dzięki takim gestom staje się możliwe i to dla wielu. Gwoli uczciwości, trzeba przyznać, że w każdym społeczeństwie są obszary biedy, ale również  jest zawsze taka możliwość, aby ją zmniejszyć. Wietnam nie ma jeszcze swojego Kawalera Orderu Uśmiechu.  Stąd ta podpowiedź i przesłanie… Drodzy, młodzi łodzi przyjaciele
z Sajgonu, warto tym wydarzeniem zainteresować Międzynarodową Kapitułę Orderu Uśmiechu
Andrzej Grabowski
………………..…………………………………………………………………

Do chwili obecnej w Wietnamie ukazały sie dwie książki  zaprzyjaźnionego z nami autora: PRZYGODY SKRZATA WIERCIPIĘTKA w Hanoi w tłumaczeniu Małgosi Nguyen Thi Than Thu ( która przetłumaczyła na Wietnamskim,. innymi "Samotność w sieci" Janusza Wisniewskiego.
i WAKACJE Z  LITERATEM  w Sajgonie z ilustracjami Artura Grabowskiego, jakie przybliżył Wietnamskim dzieciom Nguyen Van Thai (tłumacz m. innymi "Pana Tadeusza" A. Mickiewicza i "Chłopów"  Wł. Reymonta")







Kilkuset  literatów; poetów, pisarzy i tłumaczy i całego świata
*Frankfurt – pechowy port lotniczy  - podróż z przygodami – nie zawsze bliżej lotem
* Kalendarium wydarzeń wg. notatek i folderów oraz fotografii
*Podziemne miasto

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.