Ten, kto wynalazł hotel robotniczy, zapewne nie zdawał sobie sprawy z tego co czyni. Jeśli chcecie wiedzieć kto był tym geniuszem ? poszperajcie w bibliotekach. Przyznają się do tego, tak Niemcy jak i Anglicy, nie mówiąc
o zarozumiałych i dumnych Amerykanach. Tam, gdzie rozwijał się wielki przemysł powstawały te wspaniałe budowle, które miały zapewnić dach nad głową sile roboczej. Przepraszam, „siła robocza" – to określenie nie w naszym stylu. Chociaż bez względu na szerokość geograficzną, kraj i ustrój, dla przemysłu liczy się przede wszystkim ona. Siła umysłu i siła fizyczna. Nie mniej ta pierwsza, dziwnym zrządzeniem losu niezbyt często, a jeśli już to
nie na długo (skazana jest na wszelkie dobrodziejstwa – jakie niesie ze sobą zamieszkiwanie w czymś, co w wielu przypadkach najmniej się do tego nadaje). Nie wspominając już o znoszeniu we wspólnym pokoju różnych osobników, o których istnieniu nawet pan Bóg chciałby zapomnieć... A przy których człowiek uczy się tylu rzeczy, że nie dorówna im nawet edukacja w Cambridge i Sorbonie.
Hotel robotniczy jest najprawdziwszą szkołą życia, i ten kto nigdy w nim nie mieszkał, nie wie, ile stracił... Niektórzy twierdzą, że „całe szczęście". Jednak żeby na próżno nie tracić czasu, przedstawiam. Hotel pracowniczy nr 3 w Wilchurach. Dlaczego numer 3 ? Ponieważ numer pierwszy jest w budowie, a drugiego jeszcze w ogóle nie ma. Ten natomiast mieści się w trzech barakach, z których barak A – największy oprócz 14 pięcioosobowych pokoi posiada jeszcze stołówkę aż na 50 miejsc. W pokoju numer 9 mieszka „towarzystwo spod ciemnej gwiazdy" – tak przynajmniej twierdzi kierownictwo hotelu, czyli szefowa i jej zastępca, nie mówiąc o sekretarce, magazynierze i sprzątaczkach. Innego zdania jest personel kuchenny z panią Lusią na czele, ale „o tym po tym" – jak mówi szefowa kuchni, gdy Stasinek z „dziewiątki" usiłuje przy wszystkich pluć jej o pewnych sprawach do ucha. Oprócz Stasinka i trzech innych lokatorów w pokoju wegetuje Tonio. Tonio ma zwisający stosunek do wszystkiego, co wymaga większego wysiłku niż splunięcie na podłogę. Dlatego też urwał się z rodzinnego miasteczka, gdzie ojciec usiłował zrobić z niego zduna. Stary fachowiec nie rozumiał, że syn ma wrodzony wstręt do gliny i wybierze zawód „brudniejszy", lecz gwarantujący mu niezależność. A pełna niezależność w wydaniu Tonia, równała się przodownictwu na liście bumelek. Pan Kazek popularnie zwany „Dziadkiem", kilkakrotnie usiłował koedukować Tonia, ale brak mu było, oprócz doświadczenia życiowego, wyraźniejszych atutów.
- „Trzeba było Dziadku spróbować tego na własnych dzieciach" komentował złośliwie po nieudanych próbach Docent, który po dziewięciu latach studiowania usiłował bronić racji naukowych w praktyce. Wówczas wtrącał się zazwyczaj Zenek Rączka, dowodząc „że najważniejsze w życiu to spryt i dobry charakter w nogach" i wywiązała się dyskusja powodująca opuszczanie pokoju przez Stasinka, który nie lubił tracić czasu „na głupie gadanie". Bo też każda robota paliła się mu w rękach, a już szczególnie widać to było jak się dorwał do jakiejś baby. Przez nie nieustannie był w kłopotach, i chociaż nie ścigały go alimenty, to przez te skłonności nigdy nie mógł odłożyć grosza, bez przerwy siedząc w kieszeni u Dziadka. Pan Kazek miał do niego stosunek prawie ojcowski, i chociaż sam oszczędzał aż do sknerstwa, to nigdy mu nie odmówił, a nawet jego jednego nie usiłował pouczać. Własne dzieci po śmierci żony wygryzły go z gospodarki i po pięćdziesiątym roku życia tułał się po hotelach z myślą uciułania jak najwięcej grosza na „czarną godzinę". Określenie to doprowadziło do „białej gorączki" Docenta: którzy wegetując kilka lat w jednym z krakowskich Akademików, uważał, że człowiek zaradny nie zna takiego pojęcia. – „Dziś jesteś, a jutro sosnowe ubranko i żegnajcie smutki" – głosił chwaląc dzień dzisiejszy bez troski o jutro. Ale nawet i ten pogląd w zderzeniu z realiami musiał ulec poprawkom, gdy pewnej niedzieli kierowniczka hotelu w towarzystwie milicjanta wyciągnęła Docenta wprost z łóżka. Pozostali zerwali się z betów i Tonio nerwowo wyciągając powietrze nosem bliski był popełnienia słownej obrazy władzy, bo przed czynnym powstrzymywały go rozdarte na tyłku slipy, o czym nikt oprócz współlokatorów wiedzieć nie mógł. Stasinek owinięty w koc, przestępując z nogi na nogę usiłował tłumaczyć coś, czego sam nie mógł zrozumieć:
- Pani Sabinko kochana, u nas wszystko jak zawsze tip-top, a pan docent, przepraszam, kolega Miecio, lulał tu spokojnie jak wszyscy przez całą noc.
- Znam ja wasze „tip-top" ! – natarła kierowniczka – takie spod cie...
– i nagle przerwała zahipnotyzowana wzrokiem Stasinka i obecnością milicjanta.
- Proszę się ubierać, szybciej ! – rozkazał niecierpliwie plutonowy, Najwidoczniej nie czuł się najlepiej w towarzystwie kilku z nagła rozbudzonych budrysów, z których niejeden nawet umyć się dobrze nie zdążył poprzedniego wieczoru.
Pani Sabina nie omieszkała jeszcze skarcić wzrokiem Dziadka, któremu
spod kołdry wystawały sztywniejące skarpetki i ostentacyjnie otwierając okno, zawinęła przysadzistym zadem i potrącając w wąskim przejściu krzesło, wymaszerowała za Docentem prowadzonym przez milicjanta.
- Chłopy, alarm ! trza się zbierać ! – zadecydował pan Kazek.
- Nie trza, tylko mus – poprawił go w zastępstwie nieobecnego Zenek Rączka.
- No to jazda, nie czas grzać dupy, gdy się nudzą ksiuty – wyrecytował, ni w pięć ni w dziesięć, Stasinek.
I rzeczywiście, ruch się zrobił jak po ogłoszeniu alarmu na poligonie, a w trzy minuty omalże nie wyskoczyli razem z futryną na korytarz, tak się wszystkim jednocześnie spieszyło. Dziadek wrócił się jeszcze, niby to po maciejówkę, gdyż z pośpiechu zapomniał o książeczce PKO, którą na noc trzymał pod poduszką. Przelecieli prawie biegiem przez korytarz i skacząc przez świeżo wykopany rów do centralnego wpadli do baraku B, gdzie w pokoju numer 3 mieścił się gabinet kierowniczki. Tuż przed drzwiami nabrali jednak wolniejszych obrotów i zaczęli wzajemnie wśród siebie szukać „ofiary na pożarcie". Mimo wszystko hałas był znaczny i nagle w otwartych drzwiach stanęła panna Stefcia – sekretarka szefowej.
- Co tu się dzieje ?! – zapiszczała.
- Moje uszanowanie królowo... – Stasinek już był przy Stefci liżąc powietrze nad jej kościstą dłonią. Zenek położył palec na ustach i rozglądając się wokół otworzył niczym z taśmy zasłyszane przez chwilą pytanie: - Co tu się dzieje?
- Ano właśnie, królowo ? – poparł go Stasinek, robiąc minę w stylu Andrzeja Łapickiego.
- Jeszcze jeden alimenciarz !... – westchnęła, wznosząc wzrok panna Stefcia i zapłonęła jak gwiazda betlejemska.
Zaniemówili z wrażenia. Pierwszy ocknął się Dziadek:
- To znaczy się, znaczy, że tego no... – zaciął się – że ten milicjant
o naszego Miecia w sprawie alimentów, czy tak ?
- Coś tu nie gra ? – zauważył sceptycznie Tonio. – To afera nie w stylu docenta.
- Kiedy mówię panom, że przyjechała tu taka jedna aż z Tomaszowa Mazowieckiego.
- Cooo ? – zdziwił się Tonio – To już całkiem nie gra !
- A co, pan coś może ?... wciągnęła się w dyskusje, robiąc wielkie
z ciekawości oczy, sekretarka.
- Jakby się kto pytał, to ja jestem z Tomaszowa, i dlatego wiem co mówię. Ten numer nie przejdzie ! Gdzie jest ta panna z dzieckiem ?! – zdenerwował się Tonio usiłując wejść do środka.
- Tonio, stój ! – zatrzymał go Stasinek. – Tu trzeba z głową...
- I ty mu to mówisz ? – dołożył ironicznie Rączka. – To mi na odległość pachnie jakimś szwindlem – dodał, i ugryzł się w język, lecz na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na przysłowiową „przyganę Marcina". Nagle wewnątrz rozległ się jakiś rumor, panna Stefcia pospiesznie zawróciła do pokoju. Nie domykając drzwi. Przez szparę dostrzegli wypadającego z gabinetu szefowej do sekretariatu, plutonowego.
- Szybko ! wody i lekarza ! – wołał miotając się za drzwiami.
Nie bacząc już na nic znaleźli się wewnątrz. Sekretarce telefon wypadł z ręki, a oni już byli w gabinecie kierowniczki. Pani Sabina wraz z Docentem pochyleni byli nad zwisającą bezwładnie na fotelu kobietą.
- Rany boskie ! Złota Mańka ! – krzyknął jakimś nienaturalnym głosem Tonio i już był przy kierowniczce.
- Pani szefowo ! Pani Sabino, ja znam tego babsztyla, ona już...
– i nagle zamilkł, bowiem w tym samym momencie zemdlona na sekundę podniosła jedną powiekę i puściła doń jednoznacznie „perskie oko".
- Co mówicie obywatelu, jaka Złota Mańka ? – podchwycił wchodzący z wodą milicjant.
- Znaczy się złota, bo ruda... a ruda ? dlatego też złota – zaplątał się Tonio i już nieco ciszej dodał: - Ja się rozumie, tak na poczekaniu...
Pozostali nie widzieli w czym rzecz ? Jedynie Stasinek bliższy tematowi, coś nie zdążył zrozumieć i wyrecytował: - Panie plutonowy, dziewczynie już lepiej – i krzyknął w stronę sekretariatu: - Proszę już nie dzwonić ! nie trzeba.
I rzeczywiście, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki leżąca zaczęła się poruszać, otworzyła oczy i nie spiesząc się wolnymi łykami zaczęła pić podaną przez milicjanta wodę.
- No widzi pan, panie władzo ? wszystko będzie w porządku – odezwał się Docent z gębą uśmiechniętą na cały regał, nie wyglądający wcale na alimenciarza.
- W takim razie, nie tu po mnie –stwierdził plutonowy szukając jakiejś zagubionej myśli pod czapką. Po czym oświadczył: - A pani przed wyjazdem niech nie zapomni zgłosić się do nas... – I odprowadzony przez kierowniczkę opuścił gabinet. W chwilę później, poszli w jego ślady pozostali lokatorzy spod „dziesiątki", którym towarzyszyła rudowłosa nieco już podniszczona, piękność, prowadzona przez biust rozmiarów „marzenie alpinisty", jak zwykł mówić Stasinek.
- Ale heca, kuchnia twarz ! – komentował w drodze Zenek. – Sceny jak z filmu, Zesrać się można z wrażenia...
- Jak się wyrażasz gnojku przy damie ?! – skarcił go Stasinek.
- Dla niego to heca, a dla mnie kryzys moralny – ubolewał Docent. – Jutro cały hotel będzie szumiał, że mnie ktoś ściga za alimenty.
- Nie ma sprawy panie Maćku – zaszczebiotała rudowłosa piękność,
po czym zwróciła się do Tonia z miną w stylu „bierz mnie i gryź" : - Dziękuję mały...
Weszli do pokoju i kto żyw ruszył się ścielać bety i robić porządki. Młyn się zrobił okropny, bo też pokój wyglądał niczym magazyn „śrutu, drutu i giętych parasoli" – co niejednokrotnie podkreślał zastępca szefowej, pełniący
w hotelu dodatkową funkcję magazyniera. Uporano się z tym w trymiga, acz powierzchownie, i na stole wylądowała butelka ze składu Tonia. Dziadek, odżywiający się na co dzień śmierdzącym smalcem z cebulą, wyjął świąteczną puszkę moskalików, Docent zaparzył herbatę i już prawie
w rodzinnym gronie przy pierwszym kieliszku wyjaśniono to, co było do wyjaśnienia. Złota Mańka – znana z tego, że to żyła na kocią łapę z kim popadło, zakochała się na zabój i po raz wtóry autentycznie w „inżynierze"
z ekipy, która w pobliżu Tomaszowa prowadziła jakieś wiercenia. Pan inżynier tak dobrze wiercił, że zmajstrował Mańce dzieciaka, a później ślad po nim zaginął. Ale Mańka nie w ciemię bita i postanowiła dochodzić swych spraw. Inżynier wprawdzie okazał się niedouczonym technikiem, jednak
w firmie wiertniczej ślad pozostał, że taki a taki – Mieczysław Bąk na stałe zameldowany jest w Tarnowie. Tam się okazało, że ów nigdy do Tomaszowa nie wyjeżdżał, ale po przerwanych studiach w Krakowie wyjechał na budowę nowej kopalni w Wilchurach. Coś tu się już nie zgadzało, lecz dla wyjaśnienia sprawy zdesperowana kobieta trafiła w końcu na miejsce. Niestety, personalia sprawdziły się, oprócz osoby. Jeszcze gdy Docent występował w charakterze wiecznego studenta, zaginął mu dowód, którym później zapewne legitymował się rzekomy „inżynier".
- Nawet skurczybyk był do ciebie podobny – zagajała Mańka, gdyż towarzystwo podczas tego wyjaśnienia, zdążyło w międzyczasie spełnić
z przyjemnością brudzia, wysuszając drugą butelkę z zapasów Tonia.
- Tylko co ja teraz zrobię ? – rozkleiła się niespodziewanie ruda, i ni stąd ni zowąd, zaczęła szlochać w mankiet Docentowi, który też najniespodziewaniej zaczął robić do niej maślane oczy.
- Cholera, na śmierć zapomniałam, że wlepili mi dzisiaj popołudniowy dyżur przy rozładunku ! – ocknął się nagle Miecio, wstając od stołu. I wtem stała się rzecz niesłychana ! Tonio wyprostował się, poprawił ręką włosy, podszedł do wieszaka i naciągając kurtkę, oświadczył:
- Spokojnie stary, zajmij się kobietą, ja ten fajdolony dyżur za ciebie odwalę.
- Ale, kiedy ty... – zaciął się Docent.
- Spokojnie, nie takie rzeczy już się w życiu robiło – uspokoił go
i robiąc do pozostałych szelmowską minę, cmoknął Mańkę w rękę i wyszedł. Jeszcze przez chwilę trwała cisza, którą ponownie przerwał Dziadek.
- No to chłopcy, mamy dzisiaj dzień cudów !
- Będzie jeszcze lepszy cud, jak nam Docent za ojca chrzestnego zostanie – wypalił Zenek.
- A czemu by nie ? a czemu by nie... – podchwycił powtarzając, Stasinek. – Z pani kobieta efektowna, a nasz Docent mógłby się wreszcie ożenić. Chłopcy, wyskrobcie tam jeszcze z szafki Tonia samotniczkę, to mu się jutro odkupi – zarządził i nagle zaczął śpiewać:
- Panna Mania ślicznie gra na mandolinie... Odibidibindia, odibidibindia, odibidibom ! – podchwycili pozostali, sami nie wiedząc czemu właśnie to, ale powód do radości był znany.
Nawet nie zauważyli, kiedy w drzwiach stanęła z marsową miną kierowniczka.
- Tak, tak, towarzystwo spod ciemnej gwiazdy na chodzie ! A może by tak nieci ciszej, co ?
- O, nasza szefowa ! – ucieszył się dziadek i niezrażony jej marsową miną powiedział: - Prosimy do nas pani Sabino, zrękowiny odprawiamy,
no nie, Mieciu ? – zwrócił się do Docenta klepnąwszy go w plecy. Docent zmieszał się:
- No, jeśli pani Maria...
- Jaka pani ? Mieciu, kochany ! daj pyska ! – rozczuliła się Mania
i wessała się weń przy wszystkich, jak pijawka.
W tym czasie Stasinek już sadzał kierowniczkę przy stole i podsuwał kieliszek. To był moment przełomowy. Od tego dnia pokój numer 9 stał się oczkiem w głowie pani Sabiny, która jakąś dotąd niespotykaną sympatią
i opiekuńczością zapałała do tego „towarzystwa spod ciemnej gwiazdy", i odtąd nie przeszkadzało już jej nic. Ani spalone gary i skarpetki na nogach w łóżku Dziadka, jak i wiele innych spraw, z których kilka uległo jednak radykalnej zmianie.
W niedługim czasie odbył się ślub i wesele Docenta z Manią. Dzięki osobistemu wstawiennictwu pani Sabiny młodzi otrzymali do swej dyspozycji pokój w hotelu, z nadzieją na przyszłe mieszkanie w jednym z bloków w powstającym tuż obok osiedlu.
Andrzej Grabowski
Hazard
Odtąd, kiedy wdowa po komisarzu Krystku po dwóch talerzach grochówki wystękała polkę w drewnianej budowli na końcu podwórka zaczęły dziać się dziwne rzeczy.
Nie minęły trzy dni od powyższego wydarzenia, a spadł z komórki brat hodowcy gołębi, pana Wojtka i to podobno wypił tylko „tatę z mamą" na jedną nogę. Świadków wprawdzie przy tym miało nie być (tak przynajmniej twierdził brat poszkodowanego) lecz i tak czyjeś bystre oko dostrzegło... Bo niby skąd naraz wszyscy gadać zaczęli, że po dachu na rękach chodził
Nie przebrzmiały jeszcze emocje po odjeździe karetki, bez której i tak by się nie obeszło, a tu nagle z oficyny na drugim piętrze podniósł się taki wrzask, że ludziska chcieli przez okna powylatywać z ciekawości.
- Jezusie !... Ludzie, ratujcie !
I ruch się zaczął, gdyż kto mógł z domu wyskoczył rozpoznając głos babci Stasiakowej. W chwilę po tym w jej mieszkaniu był już tłum sąsiadów. Jednak wielu zawiodło się srodze, bowiem babka była cała i zdrowa, tylko lekko wystraszona i nikt jej krzywdy nie robił. Sama stała na stole przestępując z nogi na nogę oburącz uczepiona żyrandola, a po mieszkaniu biegały ze dwa tuziny białych myszek.
Kobiety natychmiast wycofały się za próg. Mężczyźni rozbawieni sytuacją oddali inicjatywę w ręce dzieci, które zbiegłszy się z całego podwórka ochoczo rozpoczęły polowanie, aby zwierzątka ponownie pozamykać w klatkach.
Polowanie już dobiegało końca i ostatnią mysz zagoniono między balie, a skrzynkę na węgiel, gdy zjawił się „prosto z pracy" syn Stasiakowej, pan Zygmunt. I dopiero rozpoczęła się dyskusja:
- Kto mamie pozwolił dotykać klatkę ? – zaczął przybyły.
- A co, miały z głodu zdechnąć ?! Stary byk, żonaty dzieciaty i nie wie, że każde stworzonko jeść potrzebuje...
- Dałem im rano, a mysz nie świnia i tyle żreć nie musi. – Odparł stanowczo, a na to Stasiakowa:
- Właśnie, właśnie ! Lepiej byś świnie trzymał w komórce, albo gołębie , jak Wojtek. Co z tego paskudztwa za pożytek ?... Hodowca się znalazł, psiakrew !
- Nie mamy sprawa ! – zdenerwował się syn.
- Nie moja ? A właśnie, że moja ! Jak sobie będziesz mieszkał sam, na własnych śmieciach, to nie będzie moja, ale nie pod tym dachem. Doczekałam się syna oprawcy ! Myszy biedne będzie męczył... – Uderzyła w żałosny ton.
- Takie biedne, kurde ! To niech je mama znowu wypuści.
- Nie bądź taki dowciapny. Lepiej byś je oddał, skąd je wziąłeś.
- Kiedy nie mogę. To sprawa honorowa – odpowiedział i zaczął głośno liczyć: - Jedna, dwie, trzy, cztery...
- Są wszystkie. – Przerwała mu widząc, że i syn nie ma ochoty na kłótnie i tylko już dla zasady dodała: - Jeszcze trochę, to się w klatce nie pomieszczą. Koci się to, jakby na wyścigi.
- No i bardzo dobrze. Zrobię im większą klatkę, albo dwie.
- Tyś chyba synu oszalał ! – stwierdziła załamując ręce. – I po co ci aż taka menażeria ?
- Założyłem się, mama rozumie ?...
Lecz Stasiakowa nic już rozumieć nie chciała. Machnęła tylko z rezygnacją ręką i zajęła się obiadem i nadchodzącymi do domu wnukami.
Jednak nazajutrz wszyscy wokół już wiedzieli, że Stasiak założył się z kumplami, że w ciągu pół roku z parki wyhoduje setkę mysz. A wszystko przez to, że ni stąd ni zowąd ludzi nagle jakaś dziwna choroba, czy też jak mówią" „dzika moda" opanowała i zakładali się byle kiedy i o byle co. Może wszystko przez ten „Toto-Lotek" ?... Przynajmniej tak twierdziły kobitki w kolejce do rzeźnika, a już one najlepiej były poinformowane, co i kiedy ? I na którym podwórku działo się w naszej dzielnicy ? Bo któż to słyszał, żeby ktoś, kiedyś całkiem nowe radio siekierą porąbał w drobny mak, jak to uczynił pewnej niedzieli szewc spod „dziesiątego"... A wszystko, przez to, ludzie kochani, że córka zapomniała kupon „totka" wysłać i pech chciał, bo akurat całą szóstkę wyczytali, którą dzień wcześniej zakreślił. Gdyby nie to, radio stałoby do dzisiaj grając, szczególnie w niedzielę na całe podwórko.
Nic, tylko hazard ludzi ogarnął ! Taka opinia krążyć zaczęła po rogatce. Lecz prawda, jako zwykle była gdzieś pośrodku... Hazardu w tym było nie wiele, a co najwyżej emocje. Jeśli już ktoś z kimś założył się np. o skrzynkę piwa, czyli pół litra „strażackiej", to stawka była raczej symboliczna, a partnerzy i kibice mieli się czym do momentu rozstrzygnięcia zakładu pasjonować. Rozrywka była przede wszystkim, ot co ! A tej przecież nikt sobie odmówić nie mógł, gdyż już starożytni szukali jej na wszystkie możliwe, choć nie zawsze humanitarne sposoby, ku uatrakcyjnieniu monotonii życia. Bowiem człowiek, jakikolwiek by nie był, zawsze jest gotów znaleźć sobie coś, co mu sprawi przyjemność.
Teatru w mieście nie było. Raptem dwa kina od czasu do czasu cyrk przyjechał lub „Wesołe miasteczko". Gdzie było szukać tej rozrywki ? Nawet jeśli ktoś komuś dał w mordę. Lub awantura gdzieś w pobliżu wynikła, to jednak było to coś, co się tak często nie zdarza. Później było o czym opowiadać. Kto, komu ? Dlaczego ? Jak i gdzie ?... A naoczny „świadek zajścia" – jak to określał dzielnicowy, mógł dać upust własnej elokwencji i wyobraźni.
Największą jednak rozrywką i okazją do zakładów były mecze piłki nożnej. W mieście staniały dwie drużyny piłkarskie. Na szczęście i na utrapienie, gdyż przez sympatie do drużyn miasto było podzielone. Jedni kibicowali najstarszemu klubowi „Concordia" drudzy młodszej „Polonii". Dotąd było znośnie, dokąd nie nastąpiła bezpośrednia konfrontacja, czyli „derby" i każda z drużyn ogrywała lub sama dostawała w skórę od zamiejscowych. Kiedy jednak „polonia" awansowała o klasę wyżej i znalazła się w tej samej grupie, co „Concordia", podział wśród kibiców przybrał na wadze i zaostrzył się do tego stopnia, iż z czasem powstały w mieście dwa konkurencyjne obozy. W niedługim czasie doszło do tego, że wiele dyskusji zaczynało się do słów – „za kim kibicujesz" ?... I tu należało być w wypowiedziach bardzo ostrożnym, tym bardziej jeśli podejmował ją w dzielnicy przeciwnika. A jeśli nagabywany źle się wyraził o rywalach mógł być traktowany nie zupełnie po sportowemu. Natomiast sądnym dzień nastawał, gdy zbliżały się lokalne „derby". Niby nie było niczego w rodzaju „świętej wojny", lecz już na kilka dni przed meczem obu drużyn wzrastała w szaleńczym tempie liczba zakładów. Licytowano się wzajemnie, kto wygra ? I jaką różnicą bramek... ? Na szczęście drużyny wygrywały na przemian. Skąd też po pewnym czasie nikt nie mógł z całą stanowczością i przekonaniem stwierdzić, kto tu tak naprawdę jest lepszy.
W kilka lat później „Concordia" jednak oparła się tak lokalnym, jak i zamiejscowym rywalom i z czasem weszła do II ligi. Ale to miało miejsce wiele lat później. Ludziom już wtedy przeszła w większości ochota na zakłady, a rozrywki zaczęła dostarczać, kto wie, czy nie o wiele gorzej ? nasza telewizja.
Minęło trochę lat, a na moim starym podwórku na Starowarszawskiej został się tylko jeden nieugięty hazardzista... Mój stary kumpel z szczenię-cych lat, Henio, który co jakiś czas zakłada się z własną żoną, że tym razem będzie chłopak. Jak dotychczas los mu nie sprzyjał. Dochował się czterech córek. Chociaż kto wie ?... Onegdaj otrzymałem zaproszenie żeby na jesieni stawić się na chrzciny.
* * *
P.S. A co do porąbanego radia, to okazało się, jak w tej audycji Radia „Erewań", że to nie szewc spod „dziesiątego", tylko pan Poldek spod „szóstego" i nie z powodu „Totka", tylko przemówienie Gomółki, a tylko radio, rzeczywiście, porąbano przed wyrzuceniem przez okno.
.