W parku za parasolem depczę po marzeniach,
pod żaglami jesieni spływają z gałęzi.
Chcą polecieć gdzieś z wiatrem, a czas je tu więzi.
Zasypiają mi w dłoniach, dotyk je przemienia.
Księżyc się kłania szeptom, przedstawia z imienia.
Już szuka po kieszeniach magicznych żołędzi,
Śle listy wprost do nieba, zerwane z uwięzi.
Nawet mrok czasem lubi dobre zakończenia.
Chowam dwie garści nocy za pazuchę sobie.
Wdycham zapachy deszczu, wydycham wspomnienia.
Cisza chce porozmawiać i od środka skrobie.
Skrzydlaty pan bez teczki rymy mi wycenia,
i ciemność i bezsenność, piórem zszywa obie.
- Weź z łaski, dawaj darmo, i znajdź sens istnienia.