Archiwum

Elżbieta Stankiewicz-Daleszyńska - MONSTRUM Z UROCZYSKA – OHYDNOMORDY ATAKUJE (2)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Pośrodku biurko, jak tam biurko – nic nadzwyczajnego, ale je bliżej błękitem, złotem znaczonego okna przesunęła… na nim? Co to?! Ogromna jakowaś karta, cała jakby kurzym pazurem rozdrapana, bo POZAMAZYWANYMI spisami nazwisk wypełniona; ŁYŻECZKA CZARNEGO HRABIEGO  przytrzaśnięta? CARSKĄ… znów PANI EGUCKA się w te napisy na niej wczytywała… 1845 rok… srebro 84 łuty… zakład złotniczy Michaiła Pawłowicza Czurmazowa sygnowana, te papierzyska na biurku PRZYWALONE nią, PRZYDUSZONE (Janowa tu przecież gospodarowała), tą ponurością starego, nieoczyszczonego srebra – niczym ta ponura BROSZA NIELLO Kaliszano – coś zwiastująca – przypominająca… hm… PANI EGUCKIEJ się naraz ciotka KNIAGINI z Grodziszcza ukazała… ta, z tej zapoznanej gałęzi rodziny ROMANOWÓW, co to przed Mikołajem I – jego okrutnymi groźbami – do Wielkopolski uciekła; i ten jej ŁÓÓN… zaraz! Zaraz! Janowa też kogoś tu tak nazywała?... ŁÓÓN KNIAGINI – ten SZALONY KNIAŹ przecież? Mordowaniem swych wielkopolskich przodków zajęty… PANIĄ EGUCKĄ zatrutym KREPKIM RUSKIM CZAJEM częstujący w tej basztowej komnacie… i ta BROSZA ślubna Mikołaja I… i ta w niej tam TRUCIZNA ukryta… a teraz ta łyżeczka niecodzienna siostrzyca rodzona tamtej, co to wraz z tą zatrutą herbatą jej była serwowana… tu znów ujrzana… PANIĄ EGUCKĄ zastraszająca? Może jednak PRZESTRZEGAJĄCA, coś nakazująca.
Tak… ta Janowa – strzec się nam jej trzeba – stwierdziła. Łyżeczki postanowiła nie używać; gołym okiem było widać, że ani CIFEM nie odszorowana, ani gorąca wodą nie obmyta – raczej – jak mawiała Stasia – ZAPYZIAŁA; wyjęła zatem z szuflady biurka foliową koszulkę i umieściwszy w niej łyżeczkę, jak jakieś CORPUS DELICTI, mające służyć rozwiązaniu jakiejś ponurej zagadki kryminalnej? z prawej strony blatu biurka ułożyła. ZAGADKI! Bo skąd u tego CZARNEGO HRABIEGO ta CARSKA ŁYŻECZKA – taka sama jak ta u ciotki – KNIAGINI Z GRODZISZCZA!!! Którą to, po jej nagłej śmierci, w tym upiornym BASTIONIE, jaki sobie SZALONY KNIAŹ W ÓWCE wyrychtował, się znalazła.


PANI EGUCKIEJ wówczas jej EGZEKUCJĘ, przez SZALONEGO KNIAZIA przygotowaną, zapowiedzieć chciała – miała, nie zdołała.
Teraz PANI EGUCKA przyjrzała się uważnie tej ogromne karcie: RODZINY PATOLOGICZNE W UROCZYSKU – z trudem wielkim odczytywała tytuł, bo karta jakby onegdaj jakąś lepką cieczą zalana była, w czas letnich wakacji ciepłem słonecznych dni przesuszona, pozmarszczana pofałdowana, szczątkami liter do PANI EGUCKIEJ przemawiała.
- Cóż – powiedziała do siebie samej na głos PANI EGUCKA – trzeba nam będzie zatem te nazwiska, te adresy, odtworzyć, bo chyba właśnie komuś o to chodziło, by z tymi dziećmi, z tej PATOLOGII się wywodzącymi się nie spotykać, ich – być może jakąś okrutną – sytuację życiową nie rozeznać i przed innym – może jeszcze gorszym ZŁEM ratować – uratować.
Jak to dobrze, że tym ciekawskim zodiakalnym BLIŹNIAKIEM PANI EGUCKA była – z dumą się wyprostowała, na tę – z premedytacją, na pewno SPECJALNIE! – przez kogoś zniszczoną kastę spojrzała i zaraz to, ze swej przepastnej torebki… co to, jak biurko Telimeny… to w tym Petersburgu… mnóstwo przedziwnych przedmiotów w sobie kryło – skrywało, swą TAJNĄ BROŃ wyjęła – ujawniła: POWIĘKSZAJĄCE SZKŁO!
Zawsze je przy sobie nosiła, by w tych sklepach, zwłaszcza spożywczych, tym marketingowym kłamstwem przecież znaczonych, owe – drobnym maczkiem, nieczytelne, nie! – napisy penetrować – mówiąc kolokwialnie: CHEMIĄ się nie faszerować. Toteż teraz, to SZKŁO, jak znalazł  – było.
Zajęła się pracą… RODZINY PATOLOGICZNE… ileż tego było! – się zdumiała! Czyżby całe UROCZYSKO tymi ZŁYMI adresami się jej tu ukazywało? W tym rytmie tego DYNDAJĄCEGO PAZURA tego ISTNEGO… acha! ŁÓÓN to ci był… ta Janowa tak go określała… się kręciło – się w ZŁO wkręcało?! Tak MIAŁO?!!!
Ta EWANGELIA, o tym jednym SPRAWIEDLIWYM, się jej przypominała… nie, niemożliwe! Toż to chyba jakiś purysta tę listę sporządzał, swą przesadną wrażliwością etyczną nasączał! Jakiś PRZESADYZM – mówiąc kolokwialnie to był, w tej mnogości naraz adresów tu  ukazany!
To rozszyfrowywanie tych głupkowato pozamazywanych napisów – bądź przez to SZKŁO odczytywanie, bądź pod światło odduszonych na papierze liter podglądanie – trwało długo i naraz się być okazało, że ta PATOLOGIA    – prawie wszystkie rodziny – jakąś ulicę CZYSTĄ zamieszkiwała, na tej CZYSTEJ jakieś wszeteczeństwa knuła, z tymi DZIECISKAMI tam dokazywała… jak to dyrektorka mówiła? Lepiej żeby ojców nie miały, bo MOLESTOWANE by nie były… PANIĄ EGUCKĄ ZGROZA POTWORNA zdjęła – na moment siły ją opuściły były, PRAWDĘ o tym UROCZYSKU jej, jej TRZECIE OKO UKAZAŁO.
Wyjścia z tego okropnego KRĘGU ZŁA szukać nakazywało, toż to święta jakaż się tu przydała, a PANI EGUCKA aureoli nie miała – w to lustro wiszące przy drzwiach wejściowych jeszcze raz spojrzała… NIE. Nie miała – skonstatowała. Przy swym biureczku, na tym dziwacznym foteliku, czapeczką lnianą Gertrudy – Żanny nakrytym przysiadła… twarz w dłoniach ukryła… znów głos Stasi od św. ZYTY usłyszała: - Aleś się PANI EGUCKA WROBIŁA! – przez dobrą chwilę tak trwała, dłoni od twarzy nie odrywała, by naraz się zerwać gwałtowanie; a ten TALENT PEDAGOGICZNY, o którym się tak przez tą dyrektorką opowiadała – może nawet PRZECHWALAŁA? A to, że SŁOWA są tylko cieniem CZYNU – gdzieś to kiedyś czytała, tyle ZŁYCH adresów? Nie podoła? To może chociaż JEDNO dziecisko uratuje; jak to było? Kto ratuje jednego człowieka, jakby cały świat ratował…  jedno DZIECISKO… ten jej talent, który kiedyś będzie się rozliczało… uratuje… jej TRZECIE OKO to podpowiadało, a ono, zawsze PRAWDĘ ujawniało.
Ze swej pojemnej torby czarnej, leżącej przy biurku na podłodze, do której sięgnęła teraz, wydobyła czerwony termosik – niechże tam Stasi od św. ZYTY będzie, że OD UROKU – i herbaty ulubionej, tej z BŁĘKITNYM SŁONIEM łyczek upiła, się wzmocniła; oczywiście, z filiżanki z chińskiej porcelany… oczywiście, tej którą to Cecylii PUCHE jej podarowała, z którą to nigdy, nawet w czas ucieczki z OWY pod Kutno (o roku ów! 1939), się nie rozstawała. Śpiesznie ją w safianowym puzderku ukryła i do szuflady biurka wsunęła, bo na korytarzu się dał słyszeć odgłos zbliżających się, człapiąco – szurających, kroków.
Drzwi rozwierane zaskrzypiały – w tym skrzypieniu swym ujawniały, że długo rozwierane nie były, że ten pokój Pani Pedagog, od dawno pustką świecił, ta dyrektorka rację miała, że żadna z nich tutaj długo miejsca nie zagrzała – wytrzymała, chyba tych CZYSTYCH, z tej CZYSTEJ ulicy się bała. Tego OHYDNOMORDEGO też – ale nie z PANIĄ EGUCKĄ te numery, BRUNER – PANI EGUCKA serdecznie się zaśmiała, bo jej wyobraźnia naraz, ukazywała jej siedzącego w TELEWIZORNI Szlacheckiego po raz setny i pierwszy, oglądającego ulubiony serial: STAWKA WIĘKSZA NIŻ ŻYCIE… Jak się tak dobrze zastanowić – PANI EGUCKA naraz spoważniała – to kto wie, kto wie, dla tej STAWKI większej niż doczesne życie, może tu i pozostawać miała – musiała, gdy tak ten spis adresów na tej CZYSTEJ (chyba dla jakiegoś kamuflażu tak nazwanej), się wpatrywała, z tej lepkiej cieczy je wydobywała. Skrzypienie ucichło, a w rozwartych drzwiach, na słoniowatych, bo chyba opuchniętych, rozkraczonych nogach się Janowa ukazała; zlustrowawszy pokój, natychmiast zasunięte regałem okno ujrzała i zarechotała:
- Paniusia (nie powiedziała – nazwała PANIĄ EGUCKĄ Pani Pedagog), to się chyba cmentarnych zjaw boi? Co? To i dobrze, prędzej nas paniusia od siebie uwolni… ale paniusia wścibska! Lista znowu  gotowa, adresy na papierku być mogą – parsknęła śmiechem – wypisane, ale nigdy się paniusia na tę CZYSTĄ nie dostanie… NIEDOCZEKANIE… ŁÓÓN da paniusi popalić – mruknęła, ale zaraz to, niby grzecznie – persyflaż to był, oj persyflaż – dodała:
- Wielmożnej pani, dyrektorka kawę lub herbatę podać nakazała – co będzie piła? Hę?!
- Janowa – za dobrotliwy uśmieszek się PANI EGUCKA schowała – przecież Janowa widzi, że za czarnymi okularami moje wrażliwe oczy chowam, nadmiar światła mi szkodzi, a ten jeziorny błękit, teraz wyeksponowany, taki widoczny w całej swej okazałości uspokaja, więc i na te znerwicowane DZIECISKA? Dzieci! Które tu do mnie na rozmowę przyjdą, dobrze zadziałała… Herbata? Kawa?... nie, dziękuję, kawę zawsze, przed wyjściem z domu piję (żadnych kaw Janowej, jeszcze jak ten SZALONY KNIAŹ w tym jego BASTIONIE w ÓWCE, by mnie otruła).
- A gdzie tu paniusia ma ZNERWICOWANE DZIECISKA – ryknęła Janowa, pod boki się ujmując – tyla tu powietrza świeżego, że zdrowe, zdrowe; na podwórku niech sobie latają, to powietrze nasze wdychają… jeszczyk paniusia nie wie, że te wszystkie UROCZYSKAŃSKIE dzieciaki – WIELKOPAŃSKIE.  A dlaczego to? Nigdy się paniusia nie dowie: a do tego pokoju łazić po co nie mają – nigdy nie łaziły –  bo w ty pokoju, od tej niezamieszkalności stęchlizną zalatuje, UROCZYSKO widać żadnej PEDAGOŻKI nie potrzebuje…
- No to trzeba nam tę stęchliznę przepędzić – PANI EGUCKA do błękitem znaczonego okna podskoczyła, rozwarła je na oścież, świeże powietrze wpuściła – Ma Janowa swoje obowiązki, ja znam moje, no to – jak mawiała Stasia od św. ZYTY – DALI, DALI, do roboty! – każda w swoją stronę – ucięła tę niestosowną rozmowę, w której to się Janowa szarogęsiła: PANIĄ EGUCKĄ zarządzać chciała – w duchu się PANI EGUCKA oburzała.
Janowa rozeźlona poczłapała, a PANI EGUCKA z torby owej przepastnej co to – jak Telimena w biurku, w Petersburgu, wszystko w niej miała – wyjęła CZARNE PONCHO, to, którym SZALONEGO KNIAZIA omotała, kiedy na najwyższej w swej wysokości i najwęższej w swej wąskości platformie LATARNI MORSKIEJ w EGU stała – go tam pokonała – to, w te czarne róże wytłaczane – się w nie, jak w jakąś zbroję, oddziała i w gmatwaniną piekielnych mocy omotane – opętane UROCZYSKO wkroczyć – postanowiła.
Stała teraz pośrodku szkolnego korytarza, tego głównego, co to szklanymi drzwiami – idąc w prawo – do tego jaru prowadził, zaś idąc w lewo takimiż, wiódł na drewniane schodki, którymi idąc tuż obok cmentarnego kościoła – może nawet kostnicy? – w rozległe… rozległe to były obszary… UROCZYSKA wciągał.
Schodząc po tych schodkach w dół, sądziła, że jakichś tutejszych mieszkańców napotka – ludzi, z którymi się zaznajomi, może nawet zaprzyjaźni, o drogę na tę CZYSTĄ się wywie, ale tylko chmara zdziczałych, bezpańskich chyba psów za nią biegła, ją obwąchiwała, na nią cicho powarkiwała, ale na szczęście nogawek jej kostiumu safari nie rozszarpywała; jednak tak schodząc coraz to niżej – czuła to – w jakąś jakby KAMIENNĄ PRZESTRZEŃ się z trudem wbijała, czasami – niebywałe! Chyba sobie imaginowała? Że jakaś CZARNA POSTAĆ twardą dłonią, w swej garści ją trzymała, nawet wolności pozbawiała, nawet powietrze, by czym oddychać nie miała, wokół niej odsysała, wejścia chyba do tego siedliska ZGROŹNEGO wzbraniała… toteż PANI EGUCKA ze swej pomocnej torby… no ta Telimena… ten Petersburg… OLBAS OIL, taki flakonik, wydobyła i tak wąchając jego zawartość, niczym dziewiętnastowieczna dama sole trzeźwiące, od omdlenia się uratowała, i tak wolno krocząc, tak do przytomności powracając, się zorientowała, że przed pierwszym domostwem przy ulicy CZYSTEJ przystanęła.
Zaraz te kartkę z adresami wydobywszy, numer domu sprawdziła… JEST! Dom pod JEDYNKĄ! Oczywista! Tą PATOLOGIĄ zagrożony. No to wejść tam trzeba – pomyślała, już za klamkę furtki chwytała, gdy naraz! Z głębi podwórka takiż to RYK POTWORNY ją dobiegł, teraz już lekceważyć nadciągającego niebezpieczeństwa nie należało: ogromnymi susami OHYDNOMORDY sunął w jej stronę – bestia okrutna, z postury lwisko przypominające olbrzymie, na płocie zawisła, łapami przez te żerdzie ażurowe ją łapać chciała, żeru – w postaci PANI EGUCKIEJ się domagała! A nawet krwiożerczo pochrapywała – chrząkała.
PANI EGUCKA rada nie rada, tym razem batalię z OHYDNOMORDYM przegrała. Małe pieski też porażone widokiem BESTII, gdzieś się w chaszczach ukryły, a PANI EGUCKA sprawdziwszy, że w swej upakowanej różnościami torbie nie ma nic, co by ratunek dać mogło, OHYDNOMORDEGO zmogło, na powrót do swego – już wywietrzonego z tej stęchlizny pokoju powróciła; dziwnie umęczona – nawet osłabła, do PIĘTNASTEJ – ta GODZINA MIŁOSIERDZIA – przeczekała, resztę herbaty z BŁĘKITNYM SŁONIEM wypiła, strategię walki z OHYDNOMORDYM próbowała umyślić, bo przecież na tę CZYSTĄ dostać się musiała.
Niestety – choć zawsze pomysłów miała co niemiara, żaden fortel tym razem do głowy jej nie przychodził.
Wychodząc ze szkoły, natknęła się znów na Janową, która to spojrzawszy na PANIĄ EGUCKĄ ironicznie wysyczała:
- To się paniusia dzisiaj napracowała, po tej CZYSTEJ nauwijała… ha, ha! PANI EGUCKA jednak – przez Stasię jej mądrości wyuczona – wesoło rzuciła przez ramię:
- Pani Janowa, śmieje się ten, kto się śmieje ostatni.
Z tą nadzieją, że się tak stanie – to OHYDNOMORDEGO pokonanie – ponownie do autobusu 67 wsiadła. A swoją drogą – pomyślała – że też wcześniej nie zauważyła, że ten autobus najokropniejszą – bo UTAJNIONĄ – TRZYNASTKĄ naznaczony… przecież sześć i siedem dodane, to TRZYNAŚCIE! Dlatego zawiózł mnie w takie okropne strony, DLATEGO!
Trochę zrezygnowana, ale nie do końca – jak to PANI EGUCKA, która jak Stasiny kot MRUCZOŃ, zawsze na cztery łapy spadała – przez zasnute mgiełką brudu okno tego pojazdu wyglądała – jesienne pejzaże krajobrazu swym melancholijnym pięknem wzruszały… te złote opadające z wolna liście towarzyszyły jej całą drogę: jeden nawet wpadł przez na wpół otwarte okno, ułożył się na kolanach PANI EGUCKIEJ, by jej towarzyszyć w tej jej samotności z wyboru, która przecież czemuś służyć miała… PANI EGUCKA jeszcze nie wiedziała: CZEMU.
Autobus już do Poznania dojeżdżał, kiedy to przydrożny ogromny BILLBOARD wręcz zaatakował PANI EGUCKIEJ oczy:
KLOPSIKI KONTRATAKUJĄ
- Jejku! – powiedziałaby Stasia od św. ZYTY – czegoś to ludzie nie wymyślą – się zdumiała teraz PANI EGUCKA: - Jakie KLOPSIKI?! KOGO kontratakują? Dlaczego? – sama siebie tym hasłem udręczała, w myślach dopytywała, ale pojazd nagle na zielonych światłach przyśpieszył i niczego więcej doczytać nie zdołała, z tymi KLOPSIKAI KONTRATAKUJĄCYMI w swój umysł wpisanymi, pozostała:
KLOPSIKI KONTRATAKUJĄ.
Przyczepiły się do niej wręcz obsesyjnie te KLOPSIKI, bo nawet kiedy drzwi do swego apartamentu odmykała, sobie podśpiewywała:
KLOPSIKI, ach, KLOPSIKI…
Weszła do wnętrza – chwilę pośrodku EUROKUCHNI Z  SALONEM postała… i naraz! Rażona jakąś myślą profetyczną, ku swej lodówce ruszyła. Dopadłwszy doń, rozwarła drzwi potężnego WHIRPOOLA, tam gdzie te szuflady zamrażarki i jedną  nich natychmiast wysunęła: PEŁNA BYŁA!!! PEŁNA ZAMROŻONYCH KLOPSIKÓW.
PANI EGUCKA z całą starannością szufladę na powrót zasunęła, drzwi srebrzyste przymknęła i wchodząc do kąpielowego, błękitno – białego saloniku, by napuścić wody do trójkątnej wanny – kąpiel sobie przygotować, w różnych to tonacjach tak sobie nuciła:
KLOPSIKI, ach KLOPSIKI,
Nie straszny wam PIES DZIKI
Ani Janowej BZIKI,
Pokrzyżujecie szyki,
Tego od piekieł bram.
Taratara tam… BACH! BAM!
Oczywiście, że poweselała, bo na melodię modnego, przedwojennego, szlagieru wyśpiewywała; śmiała się – śmiać musiała, bo kiedyż to Stasia od św. ZYTY w drewutni , w OWIe, drwa rąbała (tuż za WYGÓDKAMI – SŁAWOJKAMI, bo tylko takie przed wojną w szkołach były), na melodię tego szlagieru – TITINA, ach, TITINA – tak podśpiewywała:
TITINA za wychodkiem
Rąbała Hm.. Hm.. młotkiem…
W oryginale, przyśpiewek Stasi od św. ZYTY. PANI EGUCKA nigdy nie przytaczała bo brzydkich wyrazów nie znosiła. O! LE! – PANI EGUCKA w pianę swej kąpieli zanurzyła się.
Następnego ranka PANI EGUCKA jeszcze w swej błękitnej piżamie, ozdobionej na lewym boku sympatycznym – bo romantycznym – pieskiem, wpatrującym się wręcz cielęco zachwyconym wzrokiem w porozrzucane na tym błękicie kwiatki, żadnych tam krwiożerczych PANIĄ EGUCKĄ napastujących spojrzeń, żaden tam OHYDNOMORDY z tą jego PASZCZĘKĄ krokodyla chyba – wydobyła z przykuchennej pakamery torbę – przenośną lodówkę samochodową i wygarnęła do niej zawartość całej szuflady, zamrożonych w tym WHIRPOOLU klopsików. Śpiesznie założyła CZERWONĄ SUKIENKĘ – jak na barykady, to na barykady, czyż nie? CZERWONĄ – któż mówi, że nie OD UROKU?! Oczywiście, że OD UROKU! Do kieszonki płaszczyka w stylu Jackeline KENNEDY wsunęła pamiątkową gałązkę jedliny, która od pewnej śmierci w przepaści Zamku Niedzickiego ją, swego czasu, uratowała; ze Szczawnicy ją przywiozła, bo tam każda chata w Rok Nowy, taką gałązką była jedlinową, kształtem krzyża znaczoną, przyozdobiona, od ZŁEGO ratująca; to cóż jej taki OHYDNOMORDY!
Chwilę się zastanawiała – tak pośrodku tej kuchni stojąc – po czym z szafeczki stojącej przy oknie, wyjęła MARKETINGOWĄ buteleczkę, którą w MAKRO otrzymała, z napisem: EXTRA VIRGIN OLIVE OIL MONINI z takim ładnym koreczkiem – takie utensylia kuchenne uwielbiała, ale to nie oliwę w niej przechowywała, tylko wlała doń resztkę święconej wody pozostałej na talerzyku po tegorocznej KOLĘDZIE. Teraz rozwarła przenośną lodówkę, w której te KLOPSIKI i z impetem całą święconą wodę na te KLOPSIKI wylała.
Przydałaby się i może jeszcze ta siekierka, ten łańcuch… no, te akcesoria Szlacheckich, gdy tak do tego lasu się wybierali, ale takich przedmiotów w całym apartamentowcu nie uświadczysz.
Tak przygotowana na ostateczną rozprawę z OHYDNOMORDYM, do UROCZYSKA zajechawszy, ponownie na ulicę CZYSTĄ się udała.
OHYDNOMORDY już na nią czatował rozwalony – uwalony potężnym cielskiem na szczeblach delikatnego trejażu, tak że nieomal to słabe ogrodzenie pod jego ciężarem się ugięło było – na ziemię się zwalić mogło – wtedy już PANI EGUCKIEJ od tej BESTII, nic by nie chroniło.

Był to już ostatni moment, aby PANI EGUCKA przystąpiła do ataku: zrzuciwszy płaszczyk, w samej tylko CZERWONEJ SUKIENKCE, pośpiesznie pojemnik z zamrożonymi KLOPSIKAMI rozwarła i dalejże nimi w tego OHYDNOMORDEGO ciskać, wręcz bombardować, raz po raz, dla dodania sobie animuszu wołając:
- KLOPSIKI KONTRATAKUJĄC… KLOPSIKI! A masz!!! ATAKUJĄ KLOPSIKI!!!
Rozwścieczona OHYDNORORDA BESTIA pośpiesznie, jeszcze w powietrzu, je wyłapywała swym żarłocznym pyskiem; nieomal dławiąc się, te mrożone kule połykała, a połykała. W pewnym momencie żałośnie zawyła i z podkulonym ogonem w stronę tego jaru przebrzydliwego popełzła – iść sił widać nie miała.
Teraz już cała ulica CZYSTA stała przed PANIĄ EGUCKĄ otworem: jak zwycięski SZERYF na westernie, kroczyła jej środkiem w swym wytwornym płaszczyku a’la Jackelina Kennedy, jedną ręką kręcąc młynka swym czarnym PONCZO, które z tej dziwacznej torby wyciągnęła była… bo w niej owe przedziwne przedmioty, TRZECIEMU OKU przydatne – potrzebne, przechowywała, a drugą ręką wymachując białą kartą z adresami, na której to wypisane były
RODZINY PATOLOGICZNE.
Tuż za nią, radośnie poszczekując, biegło stadko bezpańskich psiaków, razem z PANIĄ EGUCKĄ świętując klęskę OHYDNOMORDEGO.
Jak onegdaj, kiedy to OHYDNOMORDY ją napastował, ponownie do furtki domu pod JEDYNKĄ podeszła, ją rozwarła, w progu stanęła – nadsłuchiwała: panowała cisza, jedynie w ogródku otaczającym banalny wiejski domeczek, kołysane powiewem wiatru, przesuszone wręcz strąki tyczkowej fasoli , do tej pory niezebrane, grzechotały niczym dziecięce grzechotki, tym dźwiękiem ponurym oznajmiając, że wszystko tu zaniedbane… nawet ziarna fasoli niewydłubane. Wszystko zaniedbane… na dachu, mocno zniszczonym, tłukła się jakaś naderwana blacha; zwarzone chłodem główki jesiennych kwiatów, kępami dorodnego zielska przyozdobione, dygotały nerwowo, w przeczuciu nadchodzącej zimy… wokół – żywego ducha – OHYDNOMORDY chyba się pod ziemię zapadł.
Z tej szemrzącej roślinnością przestrzeni, nieomal ciszy bezludzia, gruby ochrypły zniszczony nałogami – na pewno! – głos ją wyrwał: ktoś dobiegł do furtki od strony ulicy.
- Czego tu?! Czego?! Bo psami poszczuję… pies? Polazła chyba gdzieś ta cholera! Co to za szperanie, po cudzych ogrodach łażenie? Kątów przeglądanie? PSIAKRWIA JEDNA! W kapelusiku se szpanuje, a na cudze poluje! – krzyczała niechlujna gruba kobieta w przyciasnym czarnym swetrze, ledwo to mieszczącym w sobie jej potężny biust, opadający – wręcz zwisający na wystające BRZUSZYSKO.
- Eeej… a gdzie nasze PSISKO, pilnujące UROCZYSKA? Pod ziemię wlazło? A może jeszczyk dzisiaj spod ziemi nie wylazło?! Bo go chyba ta CHOLERA nie pożarła, choć kto ją tam wie, PITUCHA BIAŁA, przeklnąć go musiała, czy jak? POJEBANA jakasi…
PANI EGUCKA postanowiła puścić mimo uszu tę soczystą wiązankę i zwracając się w stronę takie LARUM podnoszącego KOBIECISKA, z uśmiechem powiedziała: - Dzień dobry, ależ to Ania do pani podobna (owej Ani, której bytowanie w te chacie poznać chciała – musiała, na oczy nie widziała), teraz wiem, dlaczego taka ładna.
- Moja Ania w całym UROCZYSKU – najładniejsza – rozanieliło się BABISKO – to mówi paniusia, że do mnie… tego… podobna? No… chłopy za mną łażą, jakbym chciała, to bym mogła w nich jak w ulęgałkach przebierać – się krygowała, wyszarzałą chustę z głowy zerwawszy, niezwykle piękne włosy swoje na to WICHRZYSKO nadlatujące znad jeziora… chyba MAŁEGO? Bo za daleko było tutaj do DUŻEGO… podała, tak, że się roztańczyły owymi czarnymi kosmykami – lokami, jak przećwiczone na aerobiku dziewczyny. Od razu wyładniała, a nawet wydelikatniała.
- Ja ze szkoły… wie pani nowa pedagog… muszę warunki życia dzieci rozpoznać – poznać, bo być może, jakąś zapomogę by pani dla Ani dostać mogła – cierpliwie wyjaśniała PANI EGUCKA.
- To CHATĘ mi pani będzie przeglądała – w niej szperała? – nieufnie zapytała kobieta, ponownie chustę na głowę zakładając, pod brodą wiążąc.
- A czy ja to WŁADZA jakowaś… ta policja – czy co, żebym komuś – jak to pani ujęła – coś tam w domu przeglądać – podglądać ? Ogólny wygląd domu, układ pokoi… bo w nich zapewne kącik do nauki Ani się znajduje… bym sobie zobaczyła gdzie pracuje, czym się interesuje, gdzie śpi, z panią o jej zdrowiu też możemy parę słów… w końcu o tym, czego jej brakuje, na co ta kwota pieniężna by się jej przydać mogła… ooo… nawet o jej garderobie porozmawiać nam przyjdzie, zima przecież się zbliża, no nie?
- Łeeetam… taką zapomogę dla Ani to ja co miesiąc w szkole pobieram. Na co wydaję? Matka chyba wie najlepiej, co tam dziecku trza… nawet do tego chleba posmarowania. I SZLUS! Pedagożka mi bydzie do garnków zaglądała tego OBKUPOWANIA – Ubiorów szukania nakazywała!? Jak ja w LUMPEKSIE, albo na bazarku cosik kupię? To co? Skąd mam zaro jakisi rachunki pani okazować – to właśnie pani gorsza by być chciała od tej policji, bo i ta policja się nie kwapi tu nam nałazić – popegeerowska tu bieda – każden jak umie żyje… i z tej biedy – nędzy pije, bo jak by nie pił, to by tu zwariował… no to pani nic do tego… NIC! – z jakąś zawziętością wyjazgotała, aż jej z jakiejś utajnianej wściekłości się zatrząsł ten wypięty – wciśnięty w tę czarnotę tego przyciasnawego swetra, biust.
- A co sobie myśli – rozjazgotała się na całego – PEDAGOŻKA jedna – że Ania bydzie sobie frykasy za zapomogę jadała, a my przy niej z głodu zdechniemy jak tak ledwo żyjemy! A jak kce wiedzieć – to i za ANI kasę pijemy… może tero zabroni… wielga dama…
- Przykro mi, ale teraz wszystko się zmieni – pieniądze są dla dzieci i tylko dla nich, dlatego już pani nie będzie mogła kupować alkoholu za zapomogę, bo obecnie dzieci będą w szkole paczki rzeczowe otrzymywały; to są pieniądze społeczne i wiedzieć nam trzeba, na co wydane, rachunkami zawsze uzasadniane… przy tym stanowisku się będę upierała, na tym stanowisku stała – ja też potrafię mówić: I SZLUS! – bo tak i Stasia od św. ZYTY mawiała.
Pani mnie nie przekonała – zatem: WÓZ albo PRZEWÓZ… albo wspólnie sprawę obgadamy, listę potrzebnych Ani rzeczy sporządzimy, albo z pomocy materialnej dla Ani NICI! – PANI EGUCKA się od tej furtki ogrodowej, z zaniedbanym ogródkiem w tle, odsunęła, na gościniec ponownie się wycofała i w dalsze regiony tej CZYSTEJ stanowczym krokiem ruszyła… po chwili zarzuciwszy to czarne ponczo, w te czarne róże wytłaczane na ramiona, przystanęła pod rosnącą przy drodze topolą, do jej pnia tę biała kartę przyłożyła i coś tam z niej wykreślała…
- Pani Pedagog… pani pedagog – dobiegł ją głos, tym alkoholem zniszczony – odwróciła się –w jej stronę biegł ten biust obciśnięty – w ten ciasnawy sweterek wtłoczony – Po co nas zaraz skreślać z listy, niech pani zajdzie, wejdzie… jak dla Ani, to dla Ani…
- Wejdę, jak będę wracała, póki  co, niech się tam pani w domu ogarnie, to może tę zapomogę dla Ani uratujemy…
- A to cholera… – dobiegł doskonale słyszącego ucha PANI EGUCKIEJ ochrypły głos – takiej to nie zagadasz… wie wszystko… jakby człeka tym okularnickim ślepiem na wylot przejrzała… alkohol! Psiakrwia…
PANI EGUCKA nawet się nie odwracając, ręką jej pomachała… że ja też wszystko wysłyszeć muszę… to UCHO po Gertrudzie – Żannie! To prawie jak UCHO PAGANINIEGO… gdzież to czytałam? Że jacyś bandyci, zaczajeni na tyle jego domu, namawiali się jak go zgładzić, a on tym nadzwyczajnym swym uchem to wysłyszał z tak dużej odległości, srogiego losu uniknął… no tak, ale tutaj, w tym UROCZYSKU chyba bandytów nie ma – pocieszała się PANI EGUCKA – zresztą, kto wojną przeżył, się tak prędko nie wystraszy…
Kroczyła dalej, by przed takim wiejskim sklepikiem się zatrzymać – takim, jak to Stasia mawiała: MYDŁO – POWIDŁO – CZERNIDŁO. Przystanęła, gdy naraz, zza jego węgła jakaś się mała główka wychyliwszy, cieniutkim głosikiem zapiszczała:
- Dzień dobry, PANI PEGAGOT… to ja, Ania WILCZYSKO… to ja… bardzo pani ładna, jak dobra wróżka z mojej książeczki… ja wszystko słyszałam… podsłuchałam… bo pani to o mnie z moja mamą rozmawiała… bo ja to bym się chciała z PANIĄ PEGAGOT zaprzyjaźnić, nawet wiersz dla pani PEGAGOT właśnie napisałam: mała, z brudnymi półksiężycami paznokci, rączka, się też zza tego węgła wysunęła i niewielką kartą papieru w stronę PANI EGUCKIEJ pomachała:
- Tu! Tu zapisany… weźmie go pani na pamiątkę? – dodała prosząco.
- Dla mnie? – zdziwiła się rozradowana PANI EGUCKA – bardzo dziękuję! – PANI EGUCKA chwyciwszy kartę, na głos ją odczytywała – najpierw tytuł:





PANI PEGAGOT.
Była sobie PANI PEGAGOT
KTURA miała kotka
Który miał na imię
Dorotka
Na pamiątkę
Ania Wilczysko

Autorka w tym tekście napisała  KTURA przez u otwarte, zaś KTÓRY – przez Ó zamknięte... no, bo na pewno jedna z wersji będzie dobra, jak nie pierwsza to druga… o, to będzie tylko jeden błąd, a nie dwa! Całkiem sprytnie i słusznie pomyślane – domyśliła się zaraz PANI EGUCKA, bo też – jak to BLIŹNIAK – zawsze sprytna była; tylko dlaczego to jej nazwisko – WILCZYSKO – tak starannie zakreślone, prawie nieczytelne, jakby autorka z TAKIM nazwiskiem się identyfikować nie chciała.
PANI EGUCKA zrozumiała… to przed tym WILCZYSKIEM ratować ją miała, bo ta rączka, z tymi półksiężycami brudnych paznokci DO NIEJ się wyciągała…
- Ratować Anię tu przyjechałam?! – zaszeptała.
PANI EGUCKA tym odkryciem się zdumiała.  
 

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.