Fragment nowej powieści pt. W CIENIU SIÓDMEJ GÓRY
- Nareszcie to Siódme Górzysko – roześmiała się PANI EGUCKA wyskakując z pogruchotanego autobusu podmiejskiej linii 67. – Dopiero by się Stasia od św. Zyty ucieszyła, że nawet tutaj, na tej wielkopolskiej ziemi, można SIÓDMĄ GÓRĘ odnaleźć – znaleźć! Liczyłam mijane pagórki bardzo dokładnie – ten, do którego dotarłam – siódmy.
Wzniesienie, na którym się zatrzymał ten gruchot, roztrzęsiony i zgrzany, bo wręcz przerażony, że ta jego słaba kondycja w ogóle pozwoliła mu jeszcze na taki pagórek się wdrapać, terkotał teraz resztkami sił, domagając się od kierowcy odpoczynku – wręcz na kierowcę gderał.
PANI EGUCKA – jedyna pasażerka na tym ostatnim przystanku – piaszczystym pagórku stała chwilę niezdecydowana w swym kostiumiku safari koloru pożółkłych jesiennych liści, którymi to poprzetykana była zieleń mijającego lata ukazywana na porastającym drzewami i chaszczami stoku góry, opadającym w kierunku błękitniejącej w dole jeziornej tafli wodnej.
- Ubrałam się tak, jakbym chciała w ten pejzaż wniknąć – go przeniknąć – zdziwiła się PANI EGUCKA. – Kostium safari koloru złotego piasku, bluzka błękitna jak ta malująca się w oddali przestrzeń akwenu wodnego. Tylko dlaczego ta szara smutna brosza wykuta przez kaliszano ze starej srebrnej blachy zdobionej techniką niello – taka ponura, coś zwiasująca? PANI EGUCKA chciała przecież przypiąć do kołnierzyka kameę hrabiny Platter – stare cacko, jakie Szlachecki kupił jej w DESIE – ktoś wyprzedawał biżuterię hrabiny i choć tam nie była to nowobogacka kamea w złocie, to jej drogocenność znawcom się natychmiast ujawniała – ukazywała – czerwona słoniowa kość! rzadkość przecież! Tło stanowiła! A na tym tle – CUD – stara, pożółkła kość słoniowa dla kontrastu, a w niej główka kobieca wyrzeźbiona renesansowej urody, niczym jedna z GŁÓW WAWELSKICH! się wychylała – ukazywała ! W oczy się rzucała, toteż Szlachecki słysząc, że PANI EGUCKA jakieś podmiejskie – podpoznańskie wertepy tak ozdobiona chce przemierzać, ręce załamał, już widząc ją – z powodu tej broszy – zamordowaną! Uduszoną! Poćwiartowaną! Co najmniej!!!
Obrażona PANI EGUCKA ostentacyjnie łapnęła broszę najbardziej szarą – ta technika NIELLO – włoskie – od łacińskiego NIGELLUS czarniawy; NIGER – czarny. Tak, tak – na starej srebrnej blasze – skąd też ją kaliszano wytrzasnął – ryty roślinny rysunek cudowny, a w te ryte bruzdy powtapiana mieszanina srebra, miedzi, ołowiu, siarki i boraksu, który tutaj, na tej blasze rysunkiem czarnym się oto objawił, jakąś ponurą melancholią tę broszę naznaczając. No i proszę – dzień pierwszo-wrześniowo się zaczyna, resztkami słonecznego lata prześwietlony, łagodny urokiem wczesnej jesieni z tym babim latem w tle, a tu naraz to ponure niello! Dlaczego?
- A do tego to jej TRZECIE OKO! – oburzyła się PANI EGUCKA. – Nie pozwalało jej spoglądać na uroczy pagórek tych malowniczych polodowcowych terenów podpoznańskich, tylko zaraz wykrzykiwało jej do ucha:
- SIÓDME GÓRZYSKO!
- GÓRZYSKO – znaczenie wręcz pejoratywna – szepnęła PANI EGUCKA, powoli schodząc z tego zbocza porosłego krzewami dzikiej róży, rozgorzałej swymi czerwonymi koralami owoców – tak, jak UROCZYSKO, GMASZYSKO, ZAMCZYSKO, ZWALISKO… jakieś jeszcze inne ISKO – roześmiała się, ale zaraz ten śmiech zamarł na jej ustach, bo weszła teraz w głęboki jar, a tam w górze, na jego krawędzi – boki jaru pionowe – gdzieś nad jej głową, wychynęła – wychyliła się głowa? Łeb chyba jakiś ogromniasty zwierza jakowegoś – chyba PSISKA!!! No proszę: jest i OHYDNOMORDE PSISKO!
- Dokąd ja tak kroczę – przeraziła się PANI EGUCKA – Ten jar! Zacieniony tą SIÓDMĄ GÓRĄ! I jeszcze do tego ten ZWIERZ ! Toż to przecież DANTE w czas swej wędrówki do PIEKŁA – mówiąc kolokwialnie – tak miał!
Acha! jego najpierw pantera prześladowała – cały czas górą szła, obłaziła wokół niego, aż w końcu… to PIEKŁO ! Mu ukazane!!!
Tak, tak ! Historia lubi się powtarzać ! Któż to wie, co PANIĄ EGUCKĄ spotkać może – co ukazać ?! Chyba nie przerażającego – porażającego.
Ta droga… dnem tego jaru kroczyła… susza była tego lata, dno jaru gliniaste wyschło, grube grudy zbitej ziemi raniły długie palce nóg – PANI EGUCKA przecież, tak jak te palce u rąk (według dziadka ICZA herbu MOGIŁA a nawet TRZY – arystokratyczne) miała bardzo długie, wystające z odkrytych czarnych lakierowanych sandałków. No tak: któż to się w takich pantofelkach wybiera na wyprawę za miasto – tylko PANI EGUCKA, no bo jakby na ten przykład jakiś pałac prawdziwy napotkała, wizytę tam złożyć zechciała? To w tenisówkach? Addidasach? PANI EGUCKA? W prostej linii od Wielkiej Księżnej Twerskiej JULIANY… KRÓLEWSKA KREW… grupa krwi AB Rh+… toż to 1% ludzkości na świecie się taką legitymuje… ponoć to KREW CHRYSTUSOWA!!! – zabawiała samą siebie swymi rozważaniami genetycznymi PANI EGUCKA.
Dno jaru jakby się naraz lekko w górę podniosło, tą swoją podniosłością nagłą trochę zmęczyło – umęczyło, toteż PANI EGUCKA z ulgą spostrzegła, że z tej jamy jaru w którą się była pogrążyła, wydobyła się na teren nieomal równinny, choć ta równina kolejnym wierzchołkiem góry się być okazała, a na niej PANI EGUCKA – jak na jakiejś widokówce z podróży wysyłanej do przyjaciół – duży solidny pod czerwoną dachówką, piętrowy gmach ujrzała; no, chyba nie GMASZYSKO – przeraziła się PANI EGUCKA.
Z ulgą odczytała… czerwona tablica na budynku…
SZKOŁA PODSTAWOWA W UROCZYSKU
- UROCZYSKO!!! – jęknęła PANI EGUCKA. – No proszę! Jest PSISKO… jest GMASZYSKO ( bo to jednak chyba GMASZYSKO być musi ), jest UROCZYSKO…
- O rety!!! – powiedziałaby Stasia od św. ZYTY – to na pewno będzie i BĘDZIE ZAMCZYSKO i nie daj Boże – ZWALISKO… i to na pewno nie wszystko… bo przecież może być i nam ukazane jeszcze jakieś inne ISKO!!!
- Oczywiście, że GMASZYSKO! I to wcale nie dlatego, że tam może jakieś DZIECISKA się uczą – bo tam zapewne dzieci, młodzież… no, „TAKIE RZECZPOSPOLITE BĘDĄ, JAKIE ICH MŁODZIEŻY CHOWANIE"… i ta piękna myśl kiedy tak do tego pedagogicznego chadzała, jej przyświecała… piękno duszy trzeba nam przecież młodej ISTOCIE ukazywać, by ten jej umysł, ukształtować!
MIEJ SERCE, PATRZAJ W SERCE… w serce młode zwłaszcza, by się tam w nie jakaś złowrogość tego ISTNEGO nie zakradła i je opanowała… toteż PANI EGUCKA zawsze te młodzieńcze serca w szkole, na dzień dobry z piersi ich właścicieli wydobywała, na ławkach przed nimi układała, przeglądała i tam, gdzie komuś dobra nie stało, to dobro krzesała – dokładała… jak człowiek dobry to i mądry… znów ten Florian Znaniecki nam się tu oto ukazuje… ta droga do gwiazd… ckliwi romantyzm? A któż to podszeptuje, by ta nasza goła fizjologia kawałami dojrzałego, a może nawet przejrzałego mięcha się w mózgu dziecka kodowała – ukazywała, któż to zgniłe mięcho obwąchuje – w nim się rozkoszy – lubieżności upatruje? Poznaj swoje ciało! Wypatrosz je, wyrwij bebechy, wyciągnij je na zewnątrz i oglądając je, jakież to porażające! zdychaj pod dyktando tego ISTNEGO… BEZ SERC BEZ DUCHA… TO SZKIELETÓW LUDY… romantyczny poeta – ckliwy??? Czy profetyczny???!
Niektóre wyrazy – już od dziecka – napawały PANIĄ EGUCKĄ wstrętem! Jak się tak zastanowić, to były to wyrazy zahaczające o tę właśnie ludzką fizjologię, sugerujące zależność człowieka od jego kondycji fizycznej bo nie duchowej; takim wyrazem naznaczającym – ba! Piętnującym człowieka wpisanego w społeczność, bo wyrzucającym go – poza nawias, stał się – był dla PANI EGUCKIEJ wyraz: EMERYTURA… EMERYT… i NAJOKROPNIEJSZY!!! EMERYTKA.
Kiedy słowo to wybrzmiewało – a wybrzmiewało – zwłaszcza w mediach brzmiało – grzmiało, tak jak wyrzut! Może nawet wrzód! na ciele społecznym, choć przecież to społeczne ciało, samo sobie taki wyraz w jego kondycję wpisany zafundowało – PANI EGUCKA widziała samą siebie, a to rozmemłaną, w niechlujnym szlafroku; a to jako bezzębną staruchę trzęsącą rozczochraną głową; może nawet krążącą po mieście od śmietniska do śmietniska, wyciągającą z niego zapleśniały chleb, lub nieobgryzioną kość, może wyciągającą starą czarną rajstopę, z której to jej poszarpane, pospuszczane oczka uczyniły były okrutną pajęczynę wykonaną przez pajęczycę CZARNĄ WDOWĄ zwaną, a która to motała – omotała PANIĄ EGUCKĄ od stóp do głów, by ją w końcu, taką omotaną, zniewoloną tym emeryckim życiem powalić – ugodzić śmiertelnie, na jakiejś ławce w opuszczonym parku – opuszczonym przez Boga i ludzi. Jej bezimienne ciało – PANI EGUCKIEJ!!! znajdzie się teraz jako obiekt do wypreparowania w jakimś prosektorium – widywała takie nagie ciała starych kobiet w prosektorium Akademii Medycznej w Poznaniu – nie, nie będzie tych obrazów tantologii tu ujawniała, ale one w niej tkwią, jak tkwią w umysłach dziecięcych przedwcześnie im ukazane te kawały dojrzałego, a może nawet przejrzałego bo zgniłego mięcha.
A teraz! Proszę bardzo! PANI EGUCKA się ma taką okrutną nazwą się legitymować, do jakiejś bezimiennej masy wrzuconej na śmietnisko życia doszlusować, emerytką swoją dotychczasową odrębność duchową spostponować, w najlepszym razie PANIĄ EGUCKĄ w stanie spoczynku się zamianować? Ale jakiż to spoczynek? Chyba nie wieczny? Gołym okiem widać, że PANI EGUCKA ani rozmemłana, ani bezzębna, ani rozczochrana, brzuchem wystającym spopod łuku żebrowego nie naznaczona, garbem wdowim – tak zwanym – tyłu sylwetki nie wykrzywiająca, bo wyprostowana, bo ładnie uczesana, bo nawet swej buzi złym grymasem posępności złośliwej starczej nie obrzydzająca, brwią zmarszczoną – krzaczastą ludzi od siebie odstręczająca (te blondynki ze Żmudzi, delikatne przecież brewki mają) – jej już nie ma? Jest już tylko liczba kwantowa psi … to PSIII… BZDURA!!! PANI EGUCKA i SZLUS – powiedziałaby nie bez racji Stasia od św. Zyty.
PANI EGUCKIEJ co dopiero uroczyście wmawiano – pomawiano, że swą służbę – porządkowanie ziemi ukończyła, nawet ją żegnano, to jej istnienie dalsze w świecie żywotnych ludzi? Cyborgów? kwestionowano – tego istnienia – zaistnienia pośród żywych wzbraniano…
PANI EGUCKA pamiętała – zapamiętała, jak to wizyty emerytowanego kierownika laboratorium w jej chemicznej szkole komentowano:
- No proszę, znowu stary przyłazi… obłazi… nałazi… szkoły mu było mało?! Na szkolną WIGILIĘ niech przyjdzie, niech się tą swoją przebrzmiałą żywotnością w takim dniu cieszy… w dniu w którym nawet zwierzaki głosem ludzkim przemawiają, a przy pustych – oj, puste te talerze na tych szkolnych wigiliach bywały – talerzach, przy których już duchy zmarłych nauczycieli zasiadły… tak to społeczeństwo wymyśliło, umyśliło, tych Starych usidliło!
O, nie! PANI EGUCKA w prostej linii od WIELKIEJ KSIĘŻNEJ TWERSKIEJ JULIANY – a czy jakakolwiek KSIĘŻNA, kiedykolwiek była… brrr… EMERYTKĄ… no, tą liczbą kwantową PSIIII…? Jej już nie ma… jest tylko liczba kwantowa PSIII…? No to odwagi PANI EGUCKA! Jeśli już w Poznaniu, w dniu pierwszego września, żadna szkoła cię nie wita, to przecież oto tutaj – tak, tak, Stasia zawsze ma rację, za Siedmioma Górami – ściślej: za Siódmym Górzyskiem czy jak mu tam, wsio rawno – zdenerwowała się PANI EGUCKA – jakąś tam szkołę znalazła, toteż teraz, taka wolna od wszelkich wobec niej powinności, w takim duchu swej pańskości, swobodności, przyjrzeć się jej powinna – TRZECIE OKO jej to podpowiadało, a ono – wiadomo – ciągle PANI EGUCKIEJ różnych dziwacznych atrakcji dostarczało – tak się starało, by tam zawsze coś tę PANIĄ EGUCKĄ uszlachetniało, bo to oko, może to i nawet OKIEM OPATRZNOŚCI było, mówiąc kolokwialnie: tak miało.
PANI EGUCKA te swoje lakierowane sandałki – czyż racji nie miała, że je zakładała? – z tego suchego pyłu gliniastego tego jaru przebrzydliwego, dyskretnie z dwóch stron, unosząc w górę stopy, o jasne pończoszki obtarła – przetarła (jasne – to kurzu na nich widać nie będzie) i taka wybłyszczona, miną pełną książęcej łaskawości i godności naznaczona, schodami w górę wiodącymi, na ganek wkroczyła.
Jeszcze drzwi przeszklonych odemknąć nie zdołała, kiedy to jakaś potężna kobieta z miotłą w dłoni, w niebieskim suknio-fartuchu stylonowym – takim nowoczesnym mundurku gospodyń wiejskich i sprzątaczek, na widok PANI EGUCKIEJ się na pięcie zakręciła i ze zwycięskim bojowym okrzykiem ruszyła poprzez ukazujące ją szklane drzwi przez szkolne korytarze w głąb szkoły:
- Jest, jest, JEST!!! Pani dyrektor!!! Przyjechała! Jest.
Mała, zażywna, wyelegantowana – pierwszy września przecież, początek szkolnego roku – kobieta, energicznie stawiająca kroki i wyznaczająca nimi rytm szkoły, tą ważnością każdego jej kroku ukazująca, że DYREKTORKĄ JEST z serdecznie już z daleka wyciągniętą ręką do PANI EGUCKIEJ się zbliżała.
- Witamy, witamy, tak się cieszymy, że pani do nas dotarła, wie pani, to GÓRZYSKO, te nasze tutaj drogi… jesienią ślisko od mokrej gliny, zimą śniegowe zaspy, a my tu sami, jak o te DZIECISKA zadbać… – załamywała małe, zręczne, spracowane dłonie – spracowane: PANI EGUCKA od razu to wyczuła, kiedy twarda dłoń dyrektorki uścisnęła jej rękę.
- Powiedziała DZIECISKA! – zmartwiła się PANI EGUCKA. – Jest nauczycielką, z twarzy widać, że dobra i zacna, a powiedziała DZIECISKA? – Nie – DZIECI, no nie MILUSIŃSCY, bo tego wyrazu już nikt nie używa, to tylko PANI EGUCKA, bo przecież w dzieciństwie od ojca taką piękną książeczkę dostała; zawsze ją czytywała: PRZYGODY PAŃSTWA MILUSIŃSKICH. Co to by za książka być musiała, gdyby to nosiła tytuł: DZIECISKA Z UROCZYSKA, zza SIÓDMEGO GÓRZYSKA!!! Zgroza – jęknęła w duchu.
Tymczasem ta energiczna dyrektorka przemierzała korytarze rozległe, PANIĄ EGUCKĄ w te przestrzenie zgarniając, może nawet zaganiając i spiesznie organizowała to PANI EGUCKIEJ tam przebywanie, a nawet – PANI EGUCKA to podejrzewała – pozostanie!
- Pela – herbata, kawa, do gabinetu, ale zaraz… filiżanki – te brązowe ze złoceniami… herbatę w czajniczku… żadnych szklanek, widzisz chyba, że pani na manierach się zna… - roześmiała się trochę nerwowo, jakby się czegoś bała, jakby PANI EGUCKA od tej jej filiżanki ze złoceniami coś tam uzależniać chciała – miała.
- Pączki w pudełku, na biurku leżą – zabierz, na kryształ wyłóż. Może pani pączków nie jada – rzekła podejrzliwie, oglądając teraz PANIĄ EGUCKĄ od stóp do głów – taka pani szczupła… ale tutaj pani bez pączków nie wytrzyma – rzuciła twardo – istne tu umęczenie… żeby tylko te drogi – dodała dziwnie tajemniczo – do tych naszych pączków szybko pani przywyknie – splotła na chwilę te spracowane dłonie, ale zaraz wygładziła nimi nieco tym bieganiem zwichrzoną trwałą ondulację, bo na jej mocnych sztywnych włosach co i raz się w wielką szopę zamieniały, co przy jej dość niskim czółku i małych żwawych oczkach, nadawało jej wygląd przebiegłego, trochę jednak nieufnego chłopa.
Sposób w jaki wypowiadała słowa też zdradzał jej chłopskie pochodzenie, choć gwarą nie mówiła; to była raczej sprawa akcentu – skonstatowała PANI EGUCKA, której język był czysto literacki, żadnych tam naleciałości akcentu regionalnego – no, to przeciąganie wyrazów przez wsiowych Wielkopolan typu: PANiiii itp. – słuch językowy… to tak.
- Pani Janowa – niech no pani przyńdzie tu – zawołała językiem Janowej dyrektorka – pokój pani pedagog porządnie wysprzątany, czego tam aby nie brakuje? Te fiołkowe orchidee z mego gabinetu zabrać i na okno w pokoju pani pedagog postawić…
- Pani dyrektor ulubione kwiaty?! Wynieść… przenieść… ustawić… - plątała się – zaplątała w te rozkazy dyrektorki Janowa; w tym stilonowym fartuchu stojąc, jak slup soli, z rękoma w jego kieszeniach całymi kurzawkami wypełnionymi, że ledwie te jej czerwone i zgrubiałe od roboty dłonie się w nich mieściły, ale na tych barchanowych kurzawkach umoszczonych spoczywając, choć tam chwilkę, ale odpoczywały.
- Czy ja Janowej mówię, że ulubione? Mówię przecie – w ten chłopski język się dyrektorka nadal wplątywała – WYNIEŚĆ – PRZENIEŚĆ – USTAWIĆ… zawszeć wyraźnie gadam… głowy mi niech nie zawraca, widzi, żem zajęta, no nie? – zaszeptała nośnym szeptem dyrektorka… ten głośny szept? Tak, dykcję miała dobrą, nauczycielską.
- Nooo – potulnie stuliła uszy, tym szeptem dla niej złowrogim porażona Janowa, szybko wyciągając z kieszeni fartucha jedną z kurzawek:
- Nawet kurz z listków, jak trza, wytrę, dyrektorowa wie? Ta kurzawka z MANGO, to nawet te listki nabłyszcza – prezentowała teraz swój profesjonalizm Janowa.
- To do roboty – pobłogosławiła dobre chęci Janowej dyrektorka już łaskawszy głosem – zapraszam serdecznie – zwróciła się w stronę PANI EGUCKIEJ – czasu mamy dużo, posiedzimy przy tej kawce? Herbatce? W sam raz na kawkę, dwunastą te dźwięki dzwonów kościelnych oznajmiają – wydzwaniają, niosą się z nad Jeziora Małego… uroczystość była, DZIECISKA znowu w szkole i co za radość! Pani Pedagog się nam objawiła. OBJAWIŁA – roześmiała się naraz serdecznie, bo tutaj to tylko jakowaś OBJAWIONA ŚWIĘTA przybyć nam do pomocy mogła, NORMALNA PEDAGOG, po szkołach zaro… przepraszam: zaraz, to tu nie strzyma – wytrzyma, a pani choć już nieco w latach, to tak jakby i młoda, i w oczach, i z wyglądu… – mówiła i mówiła dyrektorka, a to serwetki papierowe na stole – ławie układając – wygładzając, a to kwiatki – pierwsze jesienne astry – w wazoniku w stronę PANI EGUCKIEJ przesuwając, jakby nawet trochę zbyt uprzejmie – mówiąc kolokwialnie – się nasładzając, bo nawet i wysrebrzoną cukiernicą, jak jakąś słodką pułapką, PANIĄ EGUCKĄ od strony drzwi odgradzając.
Zaraz też w najwygodniejszym foteliku usadzona PANI EGUCKA o tej swej trudnej wędrówce poprzez ten ZGROŹNY – powiedziałaby Stasia od św. Zyty – jar zapomniała, a nawet i to ponure PSISKO OHYDNOMORDE ją okrążające, gdzieś tam w tył głowy umknęło; normalne myślenie o rzeczywistości powróciło, toteż się wielce zdumiała, kiedy ta dyrektorka naraz za biurkiem swym władczym zasiadłszy, notes kalendarzowy rozwarła, coś tam w nim odnotowała i naraz to PANIĄ wypytywać rozpoczęła:
- Można wiedzieć, gdzież to pani pedagogikę kończyła? A może ma pani dyplom przy sobie, to by wiele załatwiało – ułatwiało.
PANI EGUCKA wielce zaskoczona – a człowiek zaskoczony zawsze nieco tym zaskoczeniem otumaniony – wykrzyknęła:
- Ależ pani dyrektor! Ja chemię uniwersytecką ukończyłam, ten mój dyplom przypadkowo przy sobie mam… o, proszę… rzeczywiście, trochę już latek upłynęło od jego otrzymania – roześmiała się PANI EGUCKA ubawiona tym lat upływem… tak oto sobie szybko umknęły, ciekawe dokąd? A ona wcale ich ciężaru nie odczuwała, może dlatego, że nigdy nie pozwalała sobie na rozczulanie się nad pewnymi niedogodnościami, które nieraz niosły… tak, ten jej optymizm – jedyna filozofia godna człowieka – kiedyś to usłyszała, zapamiętała, choć patrząc na zgorzkniałych starszych ludzi i im współczując, zdawała sobie sprawę z tego, co usłyszała od CÉCYLII PUCHE: jeszcze tam, w przedwojennej OWIE, gdy była małą dziewczynką:
- Ten twój radosny optymizm,… masz szczęście PANI EGUCKA,… nie każdemu to jest dane… - mówiła melancholijnym głosem CECYLI.
Nie każdemu to jest dane… przypominała sobie słowa pewnego Franciszkanina, który objaśniał w jakiejś telewizyjnej audycji, że TWARZ człowieka – to MENORA: siedem w niej otworów – dwoje oczu, nozdrza, uszy i USTA – USTA, których uśmiech jest ŚWIATŁEM tej cudownej MENORY – ludzkiej TWARZY. PANI EGUCKA właśnie to zrozumiała: żeby odegnać mroki NOCY próbującej nas pogrążyć w ciemnościach, trzeba nam stale rozpalać tę naszą MENORĘ światłem uśmiechu. Jak to jej życzył kiedyś pewien mały chłopiec, kiedy to mu w czymś tam pomogła:
- … żeby pani była zawsze UŚMIESZONA… - dzieci to mają intuicję! – zdumiała się PANI EGUCKA.
- O czym to ja? – ocknęła się naraz z tych swoich rozważań o świetle MENORY, która ludzką twarzą jest – ach, ten dyplom… o… ooo… tu… TU! Bardzo dobry… nawet z wyróżnieniem, powiedział do mnie profesor Antoni Gałecki, kiedy mi go wręczał. Antoni Gałecki – fizykochemik! Wie pani, studia w Getyndze… u EINSTEINA, SMOLUCHOWSKIEGO!!! To wielkie szczęście, taką osobistość poznać, w kręgu jego zawsze życzliwych rad… jego mądrości intelektualnie dorastać… przebywanie w pobliżu prawdziwego MISTRZA, czyni nas wrażliwszymi… szlachetniejszymi… bo to ważne, dorastać w kręgu ŚWIATŁA, jakie od MISTRZA bije…
Wie pani, teraz nie kształci się – ukształtowuje inteligenckich postaw – wielkich OSOBOWOŚCI – ekscytowała się PANI EGUCKA – minimum kontaktów osobistych z profesorami na uczelniach – te kontakty zastąpiły testy dla CYBORGÓW, a nie ludzi – ludzi młodych, którym potrzebny jest bezpośredni kontakt z MISTRZEM!!!
Zamiast MISTRZA – TEST jest nam oto ukazany i to nierzadko w atmosferze nerwowych poszturchiwań przez dopiero co upieczonych asystencików, nadzorców – dozorców – zbyt piękne słowo, dla tych okoliczności: strażników wiedzy. – monologowała PANI EGUCKA, bo w momentach jakichś nieprzewidywalnie dziwacznych dla niej, zanurzała się – nurkowała w przestrzenie tak odległe, że tylko jej dostępne: tak hermetyczne.
- Co mi tam – wyszeptała pod nosem, w tym fotelu – leniwcu wytwornie o jedną z poduszek prawym bokiem wsparta – tej od strony drzwi, gdyby tak trzeba było tę cukiernicę odsunąć i ucieczką się z tego osaczającego ją coraz bardziej UROCZYSKA salwować… zresztą – pal licho – jak zacznie tej dyrektorce o tych studiach chemicznych opowiadać – nie o tych rzekomo – pedagogicznych, to ją na pewno zostawi w spokoju – odpuści – mówiąc kolokwialnie i wypuści. Toteż chciała o tych chemicznych studiach ciągnąć dalej, gdy tymczasem ta dyrektorka w tym swoim notesie coś tam zapisawszy, zawołała:
- CHEMIK. Bardzo dobrze. W głowie pani poukładane ma, to i tym naszym DZICISKOM pani w tych ich głowach OSZOŁOMIONYCH prze to życie w UROCZYSKU choć trochę poukłada, bo my tu bez tego pani układania… machnęła ręką i łapnąwszy z tego kryształu olbrzymiego PĄKA – bo nie pączka, a tym bardziej pączusia, wgryzła się w niego z dziwną determinacją
– No cóż, pani pedagog, popracujemy razem może tam niektóre DZIECISKA i uratujemy, albo choćby poratujemy – roześmiała się dyrektorka, całą swą dobroć i życzliwość w tym śmiechu ukazując, wypisz wymaluj ten cudowny uśmiech światu życzliwy Stasi od św. Zyty i tym uśmiechem natychmiast sobie PANIĄ EGUCKĄ kupiła.
- Pelaaaa… przynieś ino dla pani pedagog UMOWĘ, weź też ten tu DYPLOM, tam jest wszystko, co trza…
- UMOWĘ!!!? – PANI EGUCKA w swym zdumieniu wielkim, też z tego kryształu pączka – PĄKA łapnęła, w niego się WGRYZŁA i tak go pogryzając, jedną ręką go w usta wciskając, drogą – tę UMOWĘ, opiewającą, że oto pedagogiem szkolnym W UROCZYSKU została – podpisała. Pozostała.