Słoneczny ranek letniego dnia. Na piaszczystej wiejskiej drodze dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka pędzą krowy. Nad ich głowami, nad słomianą strzechą szachulcowej chałupy, marudnie budząc, wraca z pastwisk śmierci eskadra bombowców.
Eskortujące myśliwce są już w bazie, piloci siedzą w kantynie przy filiżance gorącej kawy, przy papierosie, przy sosnowych stołach. Uwija się piwnooka kelnerka w białym czepku na hebanowych puklach, w białym obszytym niebieską tasiemką fartuszku, w czarnej flanelowej spódniczce nad kolano. Zorza różowi śnieżną kawalkadę spiętrzonych obłoków stanowiących tło dla ciężkich brzuchów podpiętych do długich skrzydeł z trzema białymi paskami, dla obłych głębinowych pysków zatopionych w pachnących rosistymi trawami powietrzu. Nocne te brzuchy wypełnione karczowiskiem dymiących ruin, cmentarzyskiem zwęglonych ciał, z pysków wylatują rozbryzgiwane pasemka rubinowej krwi.
Dzieci: on nieco wyższy od niej, z kijkiem w ręce, w krótkich spodenkach na szelkach, w czarnych butach z cholewami (jak do konnej jazdy), a kaszkieciku, ona w jasnej kretonowej sukience z kołnierzykiem, w płytkich czarnych pantofelkach, z uniesionymi ciekawie głowami patrzą na ten malowniczy podniebny karawan zaprzężony w burozielone perszerony. Kelnerka radośnie podniecona, pochłonięta swą młodą, zręczną krzątaniną, przystaje czasem przy oknie i wypatruje się w pokryte drobnymi białymi chmurkami niebo nad mglistym granatem lasu, którego dosięga pas lotniska. Z tęskną pieszczotliwością gładzi fartuch na brzuchu – lekarz potwierdził to, co czuła. Za niską drewnianą bramą podwórka, między budynkami gospodarskimi pasterki pejzaż: na łagodnym skłonie wzgórza ukwiecone łąki, zielone pola, żółty wijący się w zakolach leniwy nurt polnej drogi.