Stanisław Grabowski mówi szeptem. Delikatnie i dyskretnie. Subtelnie. Na tyle archaicznie na ile jego arche wciąż pozostanie nieodkryte. Wciąż będzie stanowić wyzwanie i… okoliczność łagodzącą. Ale i też okoliczność pobudzającą oraz nakręcającą cały ten świat i wszelkie dusze czy materie. Nie wyłączając własnej.
Karmi nas chlebem powszednim swoich wspomnień, swojej czułości, wypadłych z rąk, na podłogę, marzeń, karmi nas słowem tak cichym, że w dzisiejszym zgiełku prawie go nie słychać. A jednak, jednocześnie, jakby mimochodem, syci nas jakąś trudną do uchwycenia „z nieba manną” (tej z drogi pustynnej) od wieków zwaną poezją. I być może będzie z nią jak z „Łyżką” – co się z nią stanie, nie wiemy. I się nie dowiemy.
W poezji Grabowskiego jest ciepło. Można się przy niej ogrzać jak przy kominku. Za oknami burze, nawałnice i furie wodospadów, a w „Łyżce” coraz ciszej, coraz wytrawniej, coraz bliżej. Coraz pełniej. Zaglądamy w Nią – nie dotykając, a jednocześnie dotykamy bez potrzeby posiadania zmysłu wzroku. Słowo po słowie wnikamy w uczucia, stany, tęsknotę, prawdę i wiarę. To wiara w człowieka, w Ojca, w przeszłość, w … poezję. Tęsknota za tym, co się już nigdy nie wydarzy, stan pustki, będący jednako pełnią tego czym się jest, czym się stało – wypadkowej życia i doświadczeń oraz prawda duszy i jej potęgi na przekór gęstym doznaniom upokorzenia brutalnością płynącą z zewnętrznych światów – jakże niepotrzebnych, błahych i daremnych.
Jest tylko jedna „Łyżka”, jedno życie, jeden Ojciec i jedno wspomnienie. Ludzkie mrowisko niesie nam ze sobą pełnię życia, chwile dobre i złe, ale waga spraw najprostszych, najważniejszych jest również „jedna” – jak jedna jest śmierć, w którą żaden poeta nie wierzy. Bije się z nią jak z boginią Nyks, choć pojedynek to nierówny, od zawsze skazany na porażkę, to jednak owa walka jest sensem zapisywania kolejnych słów, które mają tę moc, że od nieustępliwości Hadesu oddalają nas choć na moment.
Nie zgodzę się z jednym. Autor utrzymuje, że radami Ojca nie ma się z kim dzielić. Ależ to nieprawda. Ja chętnie ich posłucham. I znam jeszcze kilku takich na tej planecie, którzy z takich właśnie rad uczynili podwaliny swojego bytu. To nie ważne czy „się opłaciło”, jak nachalnie stara się przekonać nas współczesność. To nie ważne jak na nich „wyszliśmy”, jak wmawia nam dzisiejszy idol dla ubogich (zwłaszcza duchem), to nie jest ważne. Siłą tych rad jest nasze sumienie. Znam kilku takich, którzy go jeszcze posiadają. I wierzę w kilku takich, którzy nie pozwolą mu umrzeć. Bo cóż innego poza sumieniem nam pozostało?
Tomik „Łyżka” wart jest tej ciszy, którą nam oferuje. Wart jest intymnego smakowania i wczytywania się w te kilka (jakże ważnych) refleksji w nim zawartych, których waga i powaga stanowi jedyną drogę ratunku dla konającego na naszych oczach świata. Świata, który wypycha z niego ludzi cichych, wrażliwych, mało zaradnych, aby nie rzec – mało cwanych; który szydzi wręcz ze słabych, chorych oraz starych, z bukietem wyrafinowanej hipokryzji, tolerancji oraz poprawności wszelakiej. Świata tak odległego od spojrzenia i słowa mędrca. Bo mędrcem dziś jest ten, kto nie ulega rozproszeniu, nie ulega jaskrawości i jazgotom ulicy narzucającej skomplikowaną technologią jedynie słuszną teorię… braku teorii. To świat bez idei, osądów, rozsądku i bez prawdy, którą utopiono wraz wolnością. Świat dna.
A dno – czyni niewidzialnym.
Poezja Stanisława Grabowskiego przekracza Czas. Czas – wedle słów Poety – staje się obojętny. Czas jest mniej ważny niż każdy okruch chleba. Jest drogą na szklaną górę światła i ciszy i włócząc się po świecie, tego się właśnie szuka całe życie, za tym się tęskni i tego przecież nigdy nie odnajduje. Ale warto szukać. Jak nieświadomi kochankowie, którzy świata nie dostrzegają jadąc „do nieba” tramwajem z numerem „Piekło”. Tak trzeba, tak być musi. Nie wiem po co, nie wiem dlaczego, i nie wie tego poeta, żaden poeta, ale żyje się po to, aby świadomie zadać kilka pytań. Żyje się po to, aby zjeść to życie jedną „Łyżką” … która ginie potem w otchłani czasu, ale jej wspomnienie, jej wielkość może stanowić klamrę spinającą wszelkie nasze sensy.
Wiersze Grabowskiego – pozornie od siebie oddalone, w czasie, tematyce i przestrzeni – są paciorkami jednego różańca. Są głosem donośnym, choć wydobywającym się właśnie z otchłani – czasu, przemijania i miłości. Są zarówno drogowskazem, pytaniem, jak i przystanią, przy której warto zacumować łódź, aby wejść w ten przedziwny świat „łyżki i czerwonej rękawiczki” – świat ludzi, bliskich, najbliższych i tych dalszych, jakby we mgle, zacierających się, a jednak niezatartych, wartych wspomnienia, wartych czułości, wartych metafor i słów. I wreszcie wartych nieśmiertelności, której szuka każdy poeta. Szuka jej w poezji – powinien szukać w sobie i w najbliższych. Przy czy terminu „najbliższy” nie ograniczyłbym do Matki i Ojca i rodzeństwa i tak dalej. Poezja nie zna takich granic. Poezja płynie czarnym, zimowym nurtem rzeki – razem z czerwoną rękawiczką.
Czy Stanisław Grabowski wszedł tym tomikiem najgłębiej? Na to pytanie może odpowiedzieć tylko On sam i nie wypada mu go zadawać. Najistotniejsze, że przy lekturze czytelnik wejdzie na tyle głęboko we własny świat – uczuć, wspomnień, nostalgii i zadumy, iż nie będzie to lektura daremna. Będzie to impuls do własnego, prywatnego i wielce intymnego rachunku sumienia, który ma to do siebie, że zgina każde kolano.
Stanisław Grabowski, Łyżka, Wydawnictwo PATI, Warszawa 2016, ss. 144.