Archiwum

Barbara Vujcic - Śnieżyca

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Anna przetarła dłonią zamgloną szybę i popatrzyła za okno. Na ulicy dostrzegła kilku przechodniów. Jakiś mężczyzna z podniesionym kołnierzem i czarną aktówką w ręku. Młoda dziewczyna z głową owiniętą szalikiem. Staruszka, która podpierając się laską powoli kuśtykała w swoją stronę. Wszyscy wyglądali jakby znaleźli się tam z konieczności. Osłaniali się od wiatru i spieszyli do swoich domów. Na niebie chmury przybrały ciemny, granatowy kolor z pasmami czerwieni i fioletu na zachodzie. Zza horyzontu wyłaniała się wolno ogromna masa chmur, która przypominała posiniałe, granitowe pasmo górskie.

Z salonu dobiegały śmiechy i piski dzieci, które oglądały jakiś program rozrywkowy. Wtem skrzypnęły kuchenne drzwi i za plecami matki stanął pięcioletni Adaś, najmłodszy z piątki rodzeństwa.

- Zośka mnie popycha - poskarżył się matce drżącym głosem, a jego buzia wykrzywiła się od płaczu.

Matka odwróciła się i pochyliła nad synem. Otarła mu rękawem oczy, przytuliła i pocałowała w główkę.

- Dzieci grzecznie tam! - Krzyknęła w stronę salonu.

Adaś rozejrzał się uważnie po czysto wysprzątanej kuchni, jakby czegoś szukał.

- Mamo, co na kolację?

Anna popatrzyła na niego w milczeniu. Potargała mu włosy i lekko dotknęła jego pleców.

- Idź, pooglądaj telewizję, zaraz was wszystkich zawołam.

Chłopiec zawahał się, lecz w szarym spojrzeniu matki dostrzegł stanowczość, która zniechęciło go do jakiejkolwiek perswazji. Odwrócił się i pociągając nóżkami powlókł się w stronę salonu.

Tymczasem Anna zamiast zabrać się za przygotowanie posiłku, chwyciła w dłonie torebkę, niedbałym ruchem narzuciła na plecy kurtkę, zapięła ją na jeden guzik i skierowała się w stronę drzwi.

- Darek! Uważaj na dzieci! - Przykazała najstarszemu i wyszła.

Kilka dni temu mąż wykradł jej ostatnie oszczędności, które ukryła w szafie, pomiędzy ręcznikami. Została zupełnie bez grosza. Z rana przetrząsnęła cały dom w poszukiwaniu jakiegoś miedziaka. Czasem jakaś złotówka mogła potoczyć się pod łóżko, albo pod szafkę, ale nie miała szczęścia. Jutro odbierze zasiłek, ale dziś musi czymś nakarmić dzieci.

Co mogła zrobić? Lodówka pusta, szafki puste. Skończyła się nawet kasza, którą żywiła dzieci przez ostatnie kilka dni. Od wielu miesięcy Jan nie dał jej nawet grosza na utrzymanie.

Odkąd rozwiązali zakład krawiecki, gdzie pracowała, żyła z zasiłku i drobnych prac dorywczych. Sprzątała, prasowała lub pilnowała komuś dziecka.

Zatrzymała się na rynku miejskim. Był to mały kwadratowy plac, wyłożony kocimi łbami.

Wokół małe sklepiki. Trzy sklepy spożywcze. W każdym można dostać alkohol. Przed jednym z nich było małe zadaszenie i dwa duże stoły na zewnątrz. Nie zdarzyło się jeszcze, aby ktoś zobaczył tam jakąś kobietę, albo dziecko z lodem na patyku. Stoliki te były wiecznie zajęte przez lokalne męty, osoby w nieokreślonym wieku, o zaczerwienionych od alkoholu twarzach.

Jan siedział przed sklepem w towarzystwie dwóch mężczyzn. Z daleka dostrzegła jego czerwoną kurtkę. Miał odkrytą głowę i gestykulował coś, unosząc wysoko ręce. Anna usłyszała gromki śmiech i brzęk szkła. Mężczyźni świętowali dzień wypłaty.

Podeszła parę kroków, ale zatrzymała się w bezpiecznej odległości. Zawahała się. Wiatr bawił się cienkimi pasmami jej włosów. Zdmuchiwał je na twarz, zakrywał oczy. Anna nie dbała o to, aby je odgarniać i walczyć z wiatrem. Silne podmuchy szarpały poły jej nie dopiętej kurtki. Zacisnęła wargi i podeszła do biesiadujących mężczyzn.

- Janek, dzieci głodne, a ciebie to nie obchodzi?

Mąż odwrócił głowę w przeciwną stronę, jakby te słowa skierowane były do kogoś innego.

- Dawaj pieniądze!

Anna szarpnęła go za ramię. Poczuła pod palcami jego kościste ciało. Wbiła paznokcie w zgarbiony, zesztywniały kark. Jeśli cokolwiek jeszcze zostało z jego wypłaty, musiała z niego wyrwać.

- A masz!

Jan zamierzył się gwałtownie i jego twarda pięść otarła się o policzek Anny.

- Jasiu daj spokój. Z kobietami trzeba delikatnie - upomniał go jeden z kumpli i przytrzymał za ręce.

Anna nie czekała na kolejne razy. Uciekła w popłochu. Biegła na oślep przed siebie, potykając się o kocie łby. Po chwili znikła w bocznej uliczce. Dopiero wtedy zatrzymała się. Dotknęła policzka, ale był suchy, nie krwawił. Ruszyła powoli przed siebie. Przez jakiś czas krążyła bezwiednie po ulicach, zastanawiając się, gdzie mogłaby znaleźć trochę pożywienia. Nie mogła wrócić do domu z pustymi rękami.

Zapadł już wczesny zmierzch. W oknach paliły się światła. Skierowała się w stronę domu, ale znów stanęła w miejscu. Zawahała się. Konsternacja trwała jednak tylko kilka minut. Nie miała czasu do stracenia. Jak zwierzę, kierowane instynktem, rozejrzała się wokół, po czym, skręciła w bramę kilkupiętrowego bloku. Zewnętrzne drzwi były otwarte. Weszła na klatkę schodową i stanęła pod pierwszymi drzwiami. Zastanawiała się, co powiedzieć. Wtem usłyszała płacz małego dziecka. Poczuła zapach ciepłego mleka. A może tylko jej się wydawało?

Nacisnęła dzwonek. Cisza. Nagle usłyszała kroki zbliżające się do drzwi. Szelest odsuwanej zasuwki wizjera, a następnie kroki odchodzące w głąb mieszkania. Przez chwilę kołysała się tylko puszczona zasuwka. Anna podeszła do następnych drzwi. Młody mężczyzna energicznie otworzył drzwi bez pytania, jakby na kogoś czekał. Na jej widok uniósł wysoko brwi i uprzejmie zapytał:

- Słucham panią?

- Moje dzieci są głodne czy mógłby pan ofiarować coś do jedzenia?

Mężczyzna przyjrzał jej się uważnie. Zmierzył wzrokiem z góry na dół i z dołu do góry. Na wszelki wypadek zostawił ją w półotwartych drzwiach i odszedł w głąb mieszkania. Po chwili wrócił z kartonem soku z ananasa. Anna podziękowała i podeszła do następnych drzwi.

Ludzie patrzyli na nią jakoś dziwnie długo i uważnie, ale rzadko ktoś odsyłał ją z pustymi rękami. Poprosiła nawet o plastikową torbę, bo nie mogła już wszystkiego pomieścić w rękach. Była tam mąka, chleb, makaron, puszka groszku, olej, ktoś nawet dorzucił tabliczkę czekolady.

Anna wróciła do domu z ciężkimi torbami „zakupów”. Dzieci zachowywały się dziwnie cicho. Zajrzała do salonu, ale siedziały wszystkie przed telewizorem, miały tylko trochę znudzone miny. Matka odetchnęła z ulgą. Rozpakowała torby i zabrała się za przygotowanie posiłku.

Co pewien czas przystawała jednak przy oknie i z niepokojem spoglądała w niebo. Nad miastem piętrzyły się chmury. Wyglądały jak potężne lodowce. Na domiar złego zerwał się wiatr, który świszczał przeraźliwie za oknem. Nagle z posiniałego nieba zaczęły spadać pierwsze płatki śniegu.

Kobieta w niebieskim fartuchu odwróciła zawieszkę na drzwiach. Zamknięte. Do szyby przykleiło się kilka płatków śniegu. Potem następne, coraz większe, ale rozpuszczały się natychmiast i znikały pozostawiając po sobie mokre plamy na szybie. Śnieżynki tańczyły w świetle latarni. Gnane wiatrem, pędziły przed siebie, zataczały koła i wreszcie spadały na ziemię jak zmęczone baletnice. Kobieta zapomniała się na chwilę wpatrując się w ten cud z nieba.

Nagle kątem oka dostrzegła mężczyznę, który drzemał oparty o blat stołu. Podeszła i potrząsnęła go za ramię.

- No już, do domu! A co to, spać tu przyszedł?!

Jan uniósł półprzytomnie głowę. Kobieta założyła ręce na biodra i patrzyła na niego wyczekująco. Wstał posłusznie, ale natychmiast stracił równowagę. Ziemia zachwiała mu się pod nogami. Stół skoczył mu do oczu i uderzył go w czoło. Jęknął głucho. Wyciągnął przed siebie dłonie i starał się czegoś uchwycić. Wreszcie oparł się o poręcz krzesła, ale wraz z krzesłem potoczył się gdzieś w dół. Na koniec przywarł do metalowej poręczy schodów. Miał przed sobą zaledwie trzy schodki, a wydało mu się, że wisi nad przepaścią.

Kobieta czekała cierpliwie, nadymając wargi i kiwając z politowaniem głową.

Zdecydował się na dramatyczny krok. Postawił nogę w przepaść i przesunął dłoń po metalowej poręczy. Nagle zwalił się w dół całym ciężarem. Upadł u podstawy schodów, lecz natychmiast dźwignął się na kolana.

Kobieta pokręciła głową i złożyła ręce.

Stanął na chwiejnych nogach i dziwnym, pokracznym krokiem powlókł się w stronę domu. Z największym wysiłkiem pokonywał przestrzeń od jednej latarni do drugiej. Zesztywniałe palce z trudem chwytały się drzew i ścian budynków. Kilka razy uderzył głową o betonowe słupy latarni. Przy jednej z nich osunął na kolana. Resztkami sił podniósł się, odpoczął chwilę i ruszył dalej.

Nagle potknął się o pękniętą płytę chodnika i runął całym ciałem na ziemię. Ogarnęła go dziwna błogość. Z czoła spłynęła mu na twarz ciepła strużka krwi.

Z nisko wiszących chmur sypał śnieg. Lśniący, biały puch kładł się na włosach Jana, który leżał nieruchomo zwrócony twarzą do chodnika.

O tej porze w miasteczku trudno było o przechodnia. Plac miejski zaległa cisza. Wtem w oddali rozległ się dźwięczny, radosny śmiech.

- Tylko popatrz, wszędzie biało. Wszystko teraz wygląda jakoś inaczej.

- Ojej! Ktoś tu leży!

- Może coś mu się stało?

- Zaczekaj!

Jedna z młodych kobiet podeszła bliżej.

- Proszę pana?!

Jan poruszył się gwałtownie, chwycił ją za ramię i próbował się podnieść. Ten nagły ruch przeraził dziewczynę. Wyrwała się z jego rąk i zaczęła uciekać. Koleżanka pobiegła za nią w popłochu. Jan upadł na ziemię i znieruchomiał.

Po jakimś czasie na ulicy pojawiła się para nastolatków. Biegli w stronę rynku.

- Zobacz, jakiś człowiek! - Zawołała dziewczyna i zatrzymała się obok Jana. Chłopak pochylił się nad leżącym. Ostrożnie dotknął jego ramienia odchylił głowę, aby sprawdzić, czy żyje. Nagle odwrócił się ze wstrętem.

- Zionie wódą - powiedział z obrzydzeniem i pociągnął dziewczynę w stronę parkingu. Młoda kobieta wyrwała rękę.

- Poczekaj, nie możemy go tak zostawić w ten śnieg - wyjęła komórkę i próbowała zadzwonić, ale okazało się, że wyczerpały się baterie - Patryk masz komórkę?

- Mam.

- Zadzwońmy po pogotowie!

- Myślisz, że nie mają nic lepszego do roboty, tylko zbierać takich złomów z ulicy. Może na policję?

- Daj mi komórkę!

- No dobra, jak chcesz.

Po kilku minutach podjechał radiowóz. Wysiadło z niego dwóch funkcjonariuszy w żółtych kamizelkach odblaskowych nałożonych na mundury. Otyły policjant w podeszłym wieku pochylił się nad leżącym.

- Nic panu nie jest? Niech pan chuchnie.

- Nieee - chrapliwy bełkot wydobył się z gardła Jana.

- Uff! Popiliśmy sobie troszeczkę. Może pan wstać? Niech pan spróbuje, pomogę panu.  Przy pomocy drugiego policjanta podciągnął go do góry i oparł o ścianę.
- Dobrze się pan czuje?

Janowi głowa zwisła na piersi, nic nie odpowiedział. Z kieszeni wypadły mu na ulicę jakieś drobiazgi i pieniądze. Policjant włożył je starannie do kieszeni jego kurtki i zapiął kieszeń.

-    Zaraz przyjedzie pogotowie.

W niedługim czasie do grupki zgromadzonych podjechała karetka pogotowia. Wysiadła z niej kobieta w czerwonym uniformie. W świetle latarni zabłysły pasy odblaskowe na jej ubraniu. Za nią podążyło dwóch mężczyzn z noszami. Po krótkiej wymianie zdań z policją położyli Jana na noszach, przypięli go pasami i wnieśli do karetki.

Anna położyła dzieci do snu. Zmówiła wieczorny pacierz i położyła się spać. Co chwila unosiła się jednak na łokciu i wsłuchiwała w kroki na klatce schodowej. Sama już nie wiedziała czy bardziej lęka się jego powrotu, czy też tego, aby nie zamarzł gdzieś na przystanku autobusowym, albo w parku na ławce, gdzie czasem zasypiał zamroczony alkoholem.

Wstała. Podeszła do okna. Wciąż sypał śnieg. Patrząc w okno, starała się sobie przypomnieć, jak to się wszystko zaczęło. Gdy urodził się Darek, potem Anetka, Jan starał się, pracował, przynosił pieniądze. Często powtarzał, że będzie inny niż jego ojciec. Chciał być inny. Opiekował się dziećmi. Ona szyła na popołudniową zmianę w zakładzie krawieckim. Pracowali oboje i dzięki temu udawało im się wiązać koniec z końcem.

Pewnego popołudnia nie wrócił z pracy o zwykłej porze. Zamknęli okresowo jego zakład. Pił przez kilka dni. Była wtedy w ciąży z Zosią. Potem zatrudnili go z powrotem, ale Jan coraz częściej wracał na rauszu. Potem było już coraz gorzej. Przerzuciła się na chałupnictwo. Zakład poszedł jej na rękę. Mogła brać szycie do domu.

Janowi zdarzały się okresy trzeźwości. Zapierał się wtedy, że nigdy więcej..., że nie chce skończyć jak jego ojciec. Ale w końcu zawsze znajdował się jakiś powód i wszystkie obietnice sypały się jak popiół z papierosa.

Mijały długie minuty. Za oknem szalała śnieżyca. W świetle latarni widać było jak wiatr miota płatkami śniegu we wszystkie strony. Zadrżała z zimna, gdyż wiatr przenikał przez szybę do pokoju. Trzeba uszczelnić te okna. Westchnęła głęboko i bez pośpiechu zaczęła się ubierać. Zapięła płaszcz na wszystkie guziki. Otuliła szalikiem głowę. Zajrzała jeszcze do dzieci. Spały już, tylko Aneta uniosła za zdziwieniem głowę.

- Zaraz wracam, śpijcie.

Zamknęła za sobą ostrożnie drzwi, żeby nie robić hałasu i powoli zeszła ze schodów.

Na ulicy przeniknął ją lodowaty, północny wiatr. Rozejrzała się uważnie wokół i skierowała w stronę centrum. Z daleka dostrzegła radiowóz policyjny i karetkę pogotowia przy jednej z ulic. Podeszła bliżej. Bez trudu rozpoznała Jana po czerwonej kurtce. Stanęła nieopodal w bezpiecznej odległości, niepewna czy powinna podejść.

Po chwili tamci wsiedli do samochodów i rozjechali się w różnych kierunkach. Anna została sama. Śnieg prószył coraz większymi płatkami i pracowicie zasypywał całe miasto. Anna zawróciła. Szła wolno, z opuszczonymi ramionami. Stopy zapadały się coraz głębiej w śnieg. Pomyślała, że rano dzieci ucieszą się, gdy zobaczą tyle śniegu, a w wiadomościach podadzą że zima znów zaskoczyła drogowców.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.