(podkład muzyczny w stylu country-voyage)
1.
Zostawiamy przystań w K y z y l e o świcie -
i od razu statek walczy
z żywiołem strumieni,
splatanych przez J e n i s i e j
jakby w długie rozkoszne warkocze -
widok dniejących
ondulowanych blond-wód umila -
płyniemy wśród gór
do źródeł niebliskich tegoż B i j-C h i e m u
czyli J e n i W i e l k i e g o
(tak nazywamy, by go udobruchać).
Szybkie dyskretne pasaże
w stylu country na strunach
i zaraz duet brzegów ustronnych,
mocno korytem rzeki tej uchwycony
a wiedziony w zapale młodzieńczym
dwóch gitar
stał się źródłem napędu naszej przygody.
Jak niby sam J o h n n y K a s h
i jeszcze któryś z jego kompanów
zadał ów rytm na pokładzie
i w okolicznych ostępach górskich.
Mijamy skarpy
zwisające nad statkiem,
białawe urwiska pofałdowane,
butnie, po chansku,
drogę zagradzające,
gdzie piętrzą się gryfiaste zbocza
i osłupiałe szczyty,
dostępne li tylko orłom i kaniom drapieżnym
lub igraszkom porannych promieni
na śnieżnych pasemkach wysokich stoków.
Kadry filmowe od przodu i boczne:
amfiteatrem wydaje się być osuwisko,
co zbiega ku brzegu z widokiem,
jakby tu połamano kamienne krzesła i ławy;
oto skały ukośnie spiętrzone w pliki jurajskie,
są tam groty - odosobnione cieniem północnym -
gdzie lody nagromadzone przez lata
swe zęby - bielutkie oraz szczerbate -
szczerzą na nas w miesiącu lipcu,
a dla kontrastu tuż obok, w parowach tajgi -
delikatną gazą zieleni okryte,
tańczą modrzewie.
2
Przebieranie dominujących strun
w rytmie country-voyage
ustawicznie i dziarsko
pobrzmiewa w brawadach.
Ale nagle gubi się na horyzoncie,
w dalszych zarysach krajobrazu,
w bezludziu dwóch beznadziejnych
brzegów.
Z naprzeciwka napiera na nas,
leci i mija, uwolniony z uprzęży górskiej,
w dzikim galopie obfitych wód melchior.
Nagle z przodu, na kursie, stanęły ściany,
ozdobne w piaskowce, bazalty, granity
i wielobarwne takież - złożone z kruszców -
zamykają za rufą natychmiast
odwrót.
Ileż razy kolana urocze
zalotnie odchyla ta rzeka!
Przebieranie umykających prądów
i jakby nasz statek posunął się naprzód
już na powtórkach glissanda.
Znowuż te anonimy, te pnie-topielice,
walą w burty statku i z dołu
- Czyżby uwzięły się rozbić nam kadłub?
- Hejże, uważaj, kochany sterniku!
3
I nagle – dyskretne strun przebieranie
jakby ostrzega i cichnie na kodzie –
zbliżyły się bowiem ściany dwóch brzegów.
Wchodzimy do przedpokoju wielkich porohów –
tu każdy się miej na baczności!
D e m i r-S a ł, mroczna skała demonów,
a za nią P o r o h y C h u t y ń s k i e –
królestwo Mordora jest tutaj!
Odrzwia z granitu otwiera niechętnie,
podejrzliwy jak celnik sowiecki,
jak cerber –
T a s k y ł, górski grzbiet.
Właśnie J e n i, tu wsparty przez C h u t a
(prawego dopływu)
forsuje minowe zagrody T a s k y ł a
i u r z e c z n i a swój bieg
niepodległy.
Wpływamy odważnie
po falach stojących i wirach –
skupieni i czujni.
Tu wszystko jest niebezpieczne i wrogie.
Na statek rzucają się bestie
bałwanów wielotonowych.
Liczne zaś rozczapierzone harpie,
tłuką mściwymi skrzydłami piany
po oknach.
Nasz silnik,
walczący z nimi pomiędzy porohami,
jednak zwycięża! -
Kursem zbawiennym
kapitan omija skutecznie
podstępny farwater S a u r o n a
pomiędzy ukrytych pod wodą
śmiercionośnych krawędzi. -
Niesamowity posmak!
4
Kamera czy pamięć jest lepsza,
by zmieścić obrazy,
odczucia i trwałe wrażenia?
Patrzymy na cedry na stokach
i na bezpańskie modrzewie,
potworne zwaliska kamieni i drzew
z korzeniami wyrwanych,
sterczące w zatokach;
na zdradliwe odmiały
i na tłumiony recitativo
„czterdziestu jenisiejów”
w rozległych szuwarach i krzakach.
Wiadomo, kamera wszystkiego nie zmieści,
choć po latach jednak odświeży doznania
z wyprawy.
Po lewej jest Y r b a n,
tu przystań,
a za nią w tajdze uboga osada -
baza drewna i łagierników -
dzisiaj zwinięta z tych brzegów
przez kapitalizm.
Sągi natomiast korupcji,
piramidalne,
dobrze zostały ukryte...
5
Kilwater za rufą - prawie już 300 km! –
tylko na chwilkę
zostawia ślad na powierzchni znikomy...
Hej, oto z B i j-C h i e m e m, z J e n i m,
swe rytmy i prądy spokrewnia
jedno ciało namiętne stanowiąc -
cała twa! – C h a m s a r a.
Gdzież to mamy dopłynąć i dotrzeć?
Do tutejszych przyczółków nie rajskich?
Do szamańskich totemów wstążkowych,
czy do przyjaciół serdecznych
w kotlinie T o d ż y,
by się rozłożyć biwakiem?
Byleby nie
do ambajów buddyjskich,
nie do mitycznej S z a m b a l i -
jak swoich, przecież,
nas tam nikt nie przytuli
i nie przygarnie...
Mamy więc nocleg
już upatrzony na brzegu,
w chacie z bali cedrowych, ciosanych -
prawie u źródeł niebieskich tej rzeki.
J e n i s i e j,
ów J e n i od zawsze tu młody,
u tubylców zwany B i j-C h i e m e m -
właśnie stąd,
pełen górskich sekretów i siły -
w stylu syberyjskiego country,
w odwiecznym łożysku
toczy swe fale
po ciemku igrając
z gwiazdami.
* * *
Kyzył – Daugavpils, 1988-2016
Posłowie
Jenisiej, jedna z największych rzek świata, mierzona różnie, jednak od źródeł Bij-Chiemu, Wielkiej Rzeki (jak nazywają go aborygeni Tuwińcy) do ujścia w Północnym Lodowatym Oceanie, liczy ponad 4000 kilometrów długości. Natomiast od Kyzyłu, stolicy Republiki Tuwa, gdzie łączą się dwie rzeki – Bij-Chiem i Kaa-Chiem (Mały Jenisiej) – dając początek Jenisieja właściwego, po tuwińsku nazywanego Uług-Chiemem czyli Rzeką Największą, długość wynosi około 3500 kilometrów.
Tywa lub Tuwa (obie nazwy prawomocne) to górski kraj o powierzchni ponad 370 tysięcy kilometrów kwadratowych, z ludnością stanowiącą tylko 300 tysięcy, przy składzie ludnościowym – 80 procentów Tuwińcy i około 20 procentów Rosjanie oraz inni rosyjskojęzyczni. Stolica kraju Kyzył leży po obydwu brzegach Jenisieju, na ponad 600 metrach n.p.m. Natomiast kotlina Todży, skąd właściwie bierze początek Bij Chiem, leży na wysokości 900 metrów n.p.m., a otaczające tą kotlinę góry mają ponad 2,5 km wysokości. Klimat wybitnie kontynentalny, z mrozami w zimie 40-50 stopni.
Nawigacja od Kyzyłu do Todży zaczyna się dopiero w lipcu miesiącu. A to dlatego tak póżno, że musi spłynąć większa masa wezbranych wód po topnieniu lodów i śniegów górskich, inaczej nie jest możliwe przejście przez Porohy Chutyńskie, które wystają na rzece na przestrzeni 2,5 kilometra i są groźne nawet po obniżeniu się poziomu Bij-Chiemu, który w tamtym miejscu przebija sie przez granitowe zapory grzbietu Taskył, stanowiącego odnogę znacznie większego Grzbietu Akademika Obruczewa.
Ten wiersz-poemat napisany był przeze mnie po rosyjsku jeszcze w 1988 roku, kiedy brałem udział po raz pierwszy w wyprawie, płynąc po Wielkim Jenisieju na statku typu „Zaria”, czeskiej produkcji, od Kyzyłu do osiedla Toora-Chiem - administracyjnego centrum powiatowego. Tłumaczenie z rosyjskiego jest autorskie.