Archiwum

Elżbieta Stankiewicz-Daleszyńska - Anima...

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Poszukiwanie nieśmiertelności, tego, co wieczne w
człowieku, można odnaleźć u samych podstaw alchemii.
... pragnienie odnalezienia nieśmiertelnej części
w człowieku.
Marie–Louise von Franz. ALCHEMIA.

OPUSTOSZENIE? Dobrze chociaż, że nie SPUSTOSZENIE... Jednakże w pewnym sensie OPUSZCZENIE – analizowała swoją sytuację PANI EGUCKA w tym pustym apartamentowcu.

 UMÓWMY SIĘ – szepnęła ironicznie, bo taki zwrot był teraz w modzie – szastano nim na prawo i lewo – że cały apartamentowiec OPUSTOSZAŁ pozostawiając PANIĄ EGUCKĄ w osobliwym ZAGUBIENIU – zadziwieniu, że osoby ludzkie raz obok nas przebywają, to znów gdzieś znikają – się nie pojawiają: odchodzą? Tylko czasami powracają, bo nie zawsze; bywa jednak, że nas opuszczają na zawsze – zapominając dać znać co się z nimi dzieje... Z innych przestrzeni TEŻ – zwłaszcza z tych INNYCH...

To raczej MIEJSCA są stałe – może i najdłużej przy nas trwają – pomagają istnieć poza owym zagubieniem – opuszczeniem pośród nietrwałości przywiązania? Pozostawania? Wśród rozbieganych – rozedrganych osobników ludzkich LUDZIE – te ELEKTRONY krążące po ORBITACH swego trwania wokół JĄDRA ŻYCIA zgodnie z zasadą NIEOZNACZONOŚCI? Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą przebywać? – niepokoiła się o ich losy PANI EGUCKA.

Co prawda wymyślili telefony komórkowe, za pomocą których swoje położenie próbują umiejscowić – oznaczyć, na pewno? Może? ZAZNACZYĆ; wędrując ulicami z owymi kontrolerami – akceptorami ich ISTNIENIA w tej przestrzeni w dłoniach – nieomalże atrybutami boskimi ich ziemskiej obecności, nawołują raz po raz do jakowegoś niezidentyfikowanego obiektu:

– Jadę tramwajem przez KAPONIERĘ... Jestem teraz na TEATRALCE… Pcham się do przodu – GALERIA PESTKA… Teraz w POZNAŃSKIM KUPCU… Ale: co dalej? Kiedy tak mówią, są już w zupełnie innym miejscu CZASOPRZESTRZENI... Raz się do nas przybliżają, innym razem oddalają... Ich informacje docierające do nas zawsze NIEPRAWDZIWE, nerwy rozdrażniające, bo nawet niejednokrotnie zatrważające, gdy jakowyś głos ponury z prawdziwą satysfakcją oznajmia:
– ROZMOWA NIE MOŻE BYĆ ZREALIZOWANA… ABONENT NIEDOSTĘPNY... Proszę zadzwonić później...
ZAGUBIŁ SIĘ? ZGUBIŁ?! W jakiejś wirtualnej rzeczywistości? – niepokoiła się PANI EGUCKA nadal, bo naraz nawiedziła ją okropna myśl, co by też się stać mogło, gdyby takie ODDALANIE istot ludzkich od niej częściej się odbywało??? Oczywiście – skonstatowała – musiałabym – MUSZĘ wówczas zaakceptować w mym życiu SAMODZIELNOŚĆ SAMOTNOŚCI i wszelkie konsekwencje z tego wynikające dla mnie; WŁAŚNIE!!! Tę potrzebę TRANSMUTACJI – nie do końca zrozumiałą dla ludzi pasywnych potrzebę przemieniania nas – zamienianie naszego SERCA W ZŁOTO… Dna tego SERCA badanie? Ci Egipcjanie starożytni rację mieli?... Serce ponoć po śmierci ważone: ileż w nim zła, ileż DOBRA w ten sposób ustalane…

Kierowani pragnieniem odnalezienia nieśmiertelnej części w człowieku ALCHEMICY też kombinowali – doświadczali... ten eliksir długowieczności niektórzy z nich posiedli – tacy STRANSMUTOWANI, wędrując poprzez wieki… I dziś wśród nas przebywają? Ależ! Ucieszyła się PANI EGUCKA! Po siedmiu wiekach na ten przykład TRANSMUTOWANY PETRARKA… Ooo! W tym poecie P. się nam objawił, bo PANI EGUCKA co dopiero pocztą taki tomik sonetów dostała, raz po raz rozwierała – czytała... Poprzez te wieki sobie wędrowała… Bo zawarta w nich była cząstka TAJEMNICY ISTNIENIA, której przecież poszukiwała od dawna, a która mogła jedynie trwać w rzeczach pięknem znaczonych – tak PANI EGUCKIEJ TRZECIE OKO podpowiadało... Zatem w tych sonetach też.

– PANI EGUCKA – jęknęła z GÓRY niczym pęknięty dzwon, Stasia od św. ZYTY – czy ty doprawdy, już nic nie masz do roboty, że takie głupoty wymyślasz?!!
Twoim DNEM SERCA – oni to chyba ECHEM SERCA nazywają – nawet lekarze by się nie zajmowali – interesowali, bo zdrowe jak ta moja botwinka, którą cię karmiłam – wykarmiłam... Buraczki z własnego ogródka przecie... Mało to się napracowałam? Chwasty pełłam? Byście z Basiunią się zdrowo chowały? – rozżaliła się na całego Stasia od św. ZYTY, bo najchętniej by widziała PANIĄ EGUCKĄ też w jakowymś ogródku plewiącą chwasty; nigdy nie mogła zrozumieć po co PANI EGUCKIEJ takie brewerie... No, to WYMYŚLANIE, a zaś potem takiego WYMYSŁU poszukiwanie... Zaraz też PANI EGUCKIEJ to wygarnęła: KAWĘ NA ŁAWĘ, bo po cóż jej ta TRANSMUTACJA???
– Ależ Stasiu – chyba nie chcesz mnie pozbawiać... ba! Wyjaławiać z moich marzeń z powodu poświęceń dla chwastów w ogródku! ŻADNYCH OGRÓDKÓW – zwłaszcza tych o trywialnej nazwie: DZIAŁKA!!! Nie będę tego wyrazu komentowała, bo kojarzy mi się z jakąś KLATKĄ – może i króliczą, w której zamknięty osobnik pożera zieleninę – parsknęła śmiechem PANI EGUCKA.

Cóż mogę poradzić na to, że jestem nieco złośliwa – arystokracja tak ma, ale czyż mogłabym przebywać na DZIAŁCE, gdzie z prawa i lewa jakoweś rozchełstane TOWARZYCHO wypinające tłuste nagie brzuchy i spijające piwsko się rozochaca?! Potworna fizjologia KIEPSKICH!

Zresztą... Ja kocham parki cieniste... Praca w pełnym słońcu? To nie dla mnie! Chyba jestem ALBINOSKĄ, bo zaraz dostaję udaru słonecznego... Mdleję... nie! Arystokracja się nie opala, ma inne niż demokratyczny plankton potrzeby estetyczne... Zatem: pozwolisz, że będę przesiadywała wraz z mymi marzeniami – księgami w cienistych parkach, a nawet w czas słoty, we wnętrzach mrocznych kościołów…

Zresztą ARYSTOKRACJA DUCHA... Te natury artystyczne, też tak mają: kiedy wyjeżdżałam na wakacje... Na HELU to było, to na spacer wzdłuż morskiego brzegu wychodziłam o piątej rano... Żadne na słońce wystawianie – wylegiwanie… No i zgadnij, kogóż tam na plaży spotkałam o tej porze? Najprawdziwszą ALBINOSKĘ (według Geskiego, który na planach kręconych z nią filmów pracował – scenografem bywał – miała CZERWONE OCZY (!)), ALEKSANDRĘ ŚLĄSKĄ... Przecież KRÓLOWEJ BONY by nie zagrała – taka spieczona na raka! Prawda? A tak, na jej białej jak kreda twarzy, każda charakteryzacja to była rewelacja! – rozgadała się na dobre BLIŹNIACZYM zwyczajem PANI EGUCKA.

Ona też uważała, że jej obowiązkiem jest chronienie swoich marzeń – estetycznych potrzeb... SAMODZIELNOŚĆ SAMOTNOŚCI. W poszukiwaniu ANIMY akceptowała bezludność; nawet PANIĄ EGUCKĄ w jej sukni z epoki wiktoriańskiej na tej plaży jedynie wzrokiem omiatała – wymijała... a ty mi wzbraniasz marzeń o posiadaniu ZŁOTEGO SERCA?

Przez chwilę sądziłam, że żyję w bliskości twojej obecności, choć ty już na tych twoich obłokach, ale jak tak, to muszę zaakceptować siebie w tej samotności samodzielnością znaczonej; widać PANI EGUGKIEJ to przeznaczone – dumnie rzuciła PANI EGUCKA, ale, że bez Stasi od św. ZYTY żyć nie sposób, zaraz się zmitygowała, dodając ugodowo:

– Ustaliłaś tam w GÓRZE, że moje WYMYSŁY potrzebują, bym się nad nimi zastanowiła – obiecuję, zrobię to – obiecuję: będę RZECZOWA.
– Adyć czy ja ci bronię, byś otwarła szafę i mówiła DO RZECZY – obraziła się nie na żarty Stasia od św. ZYTY; zawsze się obrażała, ilekroć niczego z OPOWIEŚCI tego MANDARYNA… MÜNCHAUSENA PANI EGUCKA nie rozumiała, bo jej pragmatyczna mądrość do takich opowieści nie przystawała, zaraz też PANIĄ EGUCKĄ skarciła – rzuciła:
– Nie ta pora roku abyś mnie – PANI EGUCKA – w MALINY wpuszczała; albo na te wasze jakieś DZIKIE POLE, po którym jedynie ci twoi herbowi ICZE hasają! Pusto tam... – cierpko skonstatowała – ani pszenicznych łanów, ani marchewki, no to po co one komuś – prychnęła i pleć grządki niebiańskie postanowiła – się oddaliła była.

Trudne to wędrowanie na DNO SERCA... TRANSMUTACJA… Alchemików poszukiwanie – wraz z nimi docieranie do tego, co WIECZNE w człowieku?
Przemienianie SERCA w ZŁOTO? Ale JAK? – westchnęła boleśnie PANI EGUCKA, gdy tak nawet u Stasi od św. ZYTY zrozumienia nie znajdowała; jej poszukiwań Stasia nie akceptowała – ją do cna osamotniła była... zatem: już wszyscy ją opuścili?

SPOKOJNIE PANI EGUCKA – emocjami się powodować nie ma co, policzmy do dziesięciu i zacznijmy myśleć racjonalnie: do celu jedynie dobrze zaplanowane działania mogą nas doprowadzić? Eee... w tym przypadku raczej trzeba działać właśnie irracjonalnie? Zdać się na łut szczęścia? Bo może na własne TRZECIE OKO! TAK!!! – upiła ze stojącej od wczoraj na stole filiżanki, z serwisu łabędziego BRŰHLÓW, łyk zimnej herbaty, ogarnęła wokół bioder nieco rozchełstany koronkowy szlafroczek, chwilę, tak stojąc pośrodku salonu, się zastanawiała i naraz jej TRZECIE OKO rozbłysło, w jego blasku ponownie konterfekt Wielkiego Sędziego Koronnego ujrzała… Spoglądał na PANIĄ EGUCKĄ jak zwykle, z trochę kpiącym, ale zarazem dobrotliwym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć:

– Waćpani, o to ZŁOTE SERCE się nie martw, w moim ŚWIECIE nieśmiertelności doszukiwać się już nie trzeba – żyjemy wiecznie, a alchemików ci w nim na kopy…

Wielki Sędzia Koronny… Postać nietuzinkowa przecież… Czwarte miejsce w Rzeczpospolitej po królu; dopieroż musiał na swych wyżynach tą SAMOTNOŚCIĄ, oplątany mądrością SAMODZIELNOŚCI się ratować… Stasia od św. ZYTY nawet i ZGROŹNYM go nazywała, ale nie do końca miała rację… Niee! Teraz też – niby tak sobie – znów zagadała, tym HERBOWYM politykom popalić dawała… O RETY!!! Czy PANI EGUCKA aby usłyszała dobrze?! – „Najlepszy środek na mendy, szara maść, szara maść, szara maść!” – wyśpiewywała.

Mówiąc współczesnym językiem, Stasia od św. ZYTY polityków nie cierpiała, więc uprawiała HEJT.

– Hejt zazdrośnicy, hejtem zazdrośnicy, ale ty wiedziałeś – zwróciła się do spoglądającego na nią z łaskawym życzliwym wielkopańskim uśmiechem Koronnego PANI EGUCKA – jak poradzić sobie z SAMOTNOŚCIĄ? Bo może z pożytkami z takiej samotności płynącymi, w świecie ustawicznie wstrząsanym interpersonalnymi potyczkami – namiętnościami.

Bo kiedy SAMOTNOŚCI towarzyszyła SAMODZIELNOŚĆ, mowa twoja bywała prosta: TAK, TAK–NIE, NIE.

Kiedy tak samotnie ferowałeś wyroki – osądzałeś brać szlachecką; w twoim świecie szlachcica tylko szlachcic mógł osądzać. Oczywista: szlachcic, który świecił cnotami.

ŚWIECIĆ CNOTAMI?! CNOTA??? – jakież to obecnie STAROŚWIECKIE… Feee… Zabawne nawet... wręcz śmieszne?!

Hola!!! Nie tak prędko oceniajmy – odrzucajmy tę cnotliwą STAROŚWIECCZYZNĘ, która dla tych MŁODOŚWIECKICH nieomalże obelgą. Zwłaszcza w tej OJROPIE! Oj! Oj! A jednak Stasia od św. ZYTY trochę racji miała, nazywając Wielkiego Sędziego Koronnego ZGROŹNYM, bo PANI EGUCKA mogła przysiąc, że naraz na tym konterfekcie szabli dobył, gdy to OJ usłyszał – taki rozsierdzony…

PANI EGUCKA przysiadła na otomanie trzymając w dłoniach tę – też staroświecką, bo z łabędziego serwisu Brűhlów – filiżankę, gasząc swoje emocje zieloną herbatą i powróciła była do tego momentu swego wczesnego dzieciństwa, kiedy to ta DRUGA RZECZPOSPOLITA… Wojna Światowa druga jeszcze się przez życie Polaków nie przetoczyła... Przez życie PANI EGUCKIEJ też; jej domem i jej rodziców był DOM – SZKOŁA w OWIE, pełen krótkich, ale ważnych chwil szczęśliwości; to tam się zdarzyła iście teatralna wizyta dziadka ICZ herbu MOGIŁA a nawet TRZY, zawsze osobliwie SAMODZIELNEGO w swojej SAMOTNOŚCI. Otóż dziadek zjawił się był któregoś wiosennego wieczoru w jadalni chyba z jakoweś dalekiej podróży – w każdym razie całkiem nieoczekiwanie – z pokaźnych rozmiarów paczką pod pachą.

W jadalni przebywały same panie i był to ważny szczegół tego wieczoru, gdyż – być może – gdyby w pokoju przebywali mężczyźni, wypadki potoczyłyby się trochę inaczej – myślę, że spokojniej – uśmiechnęła się PANI EGUCKA, bo nareszcie dotarła do kart tajnego MENUARU, który przechowywała w swym SERCU – jeszcze nie na DNIE, ale już blisko... Blisko! I teraz... tak: tym TRZECIM OKIEM odczytywała.

By było jak w DOMU – OWIE, rozwarła blaszane pudło ze swymi ulubionymi anyżkowymi ciasteczkami, które wypiekała „na zapas”, aby miała co podjadać, kiedy dopadały ją smuteczki – żadne tam SMUTKI, co to to nie – SAMOTNOŚCI.

Właśnie: SPOKOJNIE – PANI EGUCKA nagryzła ciasteczko upojnie pachnące anyżkiem i dalej snuła swoje wspomnienia, bo wprowadzały ją w światy odległe, po których snuło się zapewne jej serce, utożsamiane i przez starożytnych Egipcjan, i przez BIBLIĘ z DUSZĄ… Anima, no proszę! Znowu to SERCE… zatem to żadne głupoty – Stasiu – tym DNEM SERCA się zajmowanie – doń docieranie; jakoby na DNO odwiecznej studni, w której ŻYWĄ WODĘ – owe CNOTY PRZODKÓW przechowywać nam trzeba? Czyżby ich poszukiwała – znaleźć je tam się spodziewała? To SERCE po przodkach odziedziczone? ŻYWA WODA… Strumień wiecznie płynący przez pokolenia, sięgający ZAŚWIATÓW… Prawdziwa wolność woli i rozumu wyrosła z SAMODZIELNOŚCI SAMOTNOŚCI – rozważała PANI EGUCKA zadowolona, że ta Stasia od św. ZYTY plewić – pleć NIEBIAŃSKIE GRZĄDKI poszła, że nikt PANI EGUCKIEJ nie przeszkadzał pławić się w jej SAMOTNOŚCI SAMODZIELNOŚCIĄ znaczonej.

Stasia od św. ZYTY – ach! Czy coś mogłoby się zdarzać – zdarzyć bez Stasi od św. ZYTY (adyć tam byłam, gdy ten ICHNI człowiek przyjechał – sapnęło coś z GÓRY, już nie obrażone?) – wsunęła głowę przez szparę w drzwiach i zapodała zadowolona (zadowolona, bo lubiła starszego pana ICZA, którego nie lubiła Gertruda – Żanna, a której z kolei nie lubiła Stasia od św. ZYTY):

– Przyjechał pan ICZ starszy.
– Pan ICZ starszy ze swymi HERBAMI – załamała ręce Gertruda – Żanna.
– A tak! ICZ herbu MOGIŁA a nawet TRZY – potwierdził dziadek radośnie.
– Całuję raczki miłym paniom. Człowiek wchodzi, a tu jak w bardzo dobrym domu wygłaszają jego herbowe nazwisko. To dla mnie miła niespodzianka, któż by pomyślał – moja synowa! Szeptał wzruszony w swej naiwności; samotnika z wyboru, który to ŚWIAT zawsze z pewnej odległości widuje... Niekoniecznie realny...
– Ja też mam dla uroczych pań niespodziankę. Z Gostynia wracam. Od Filipinów. Braciszkom na organach grałem. Grałem tak pięknie, że wszyscy słuchali jak w ekstazie, a z kościoła SANTA MARIA DELLA SALUTA w Wenecji, wszystkie Anioły przyleciały...
– Zapewne naprawiał organy... Całymi miesiącami sam jak palec w kościołach przesiaduje i je poddaje renowacji... Mawia, że szlachcic pospolitych prac się imać nie może... Co innego: organy stroić – mało kto potrafi – mrugnęła Gertruda – Żanna niechętnie. – Już dawno nie koncertuje – szeptała do Heli, która gościła.
– W każdym razie na polskim baroku się zna – rzuciła uprzejmie pani HELA – kościół Filipinów to najokazalsza budowla sakralna polskiego baroku i rzeczywiście zbudowana na wzór tego kościoła w Wenecji.

Jednakże dziadek niepomny na szepty, gorączkowo ciągnął dalej:

– Na zakończenie odegrałem utwór własny, oczywiście w stylu dawnej muzyki – ALL ANTICO – dodał, prostując się i wysuwając wytwornie prawą nogę nieco do przodu.

Cóż to się działo potem! Sam opat za łokieć mnie obłapia i do podziemia rotundy ciągnie, a za nim braciszkowie.

W podziemiu trumien! Jakby wszyscy ludzie z całej okolicy w jednej chwili wymarli. Jedna w kąciku przy samym okienku, konterfektem u wezgłowia zdobiona, a na pobielonej ścianie jakowaś inskrypcja wisi.

Opat zdejmuje z trumny ów portret i uroczyście mi go wręcza:

– Niech podzięką będzie panu ten oto konterfekt. Pradziad to łaskawego pana takoż ICZ herbu MOGIŁA a nawet TRZY.

Tak posiadłem ów portret trumienny przodka – unikalny, tylko w Polsce uprawiany gatunek sztuki – PORTRETY TRUMIENNE! – i zaraz z tą niezwykłą nowiną do was pośpieszyłem: oto konterfekt z 1597 roku! – mówił, triumfująco spoglądając na Gertrudę – Żannę i ku przerażeniu obu pań, dziadek ICZ ten zakurzony wielobok foremny niczym talerz firmy ROSENTHAL MARIA pośród półmisków z cielęciną i szparagami położył, a przed PANIĄ EGUCKĄ podobnego kształtu, ale nieco mniejszą, INSKRYPCJĘ.

Co stało się potem, trudno sobie nawet wyobrazić! Panie zerwały się od stołu, przy czym pani Hela tak nieszczęśliwie, że hafty RYSZELJE obrusu zaczepiły o klamrę przy pasku pani HELI i ta, wstając od tego stołu, pociągnęła za sobą całe nakrycie na ziemię.

To był dla niej SZOKING – roześmiała się PANI EGUCKA na głos na to wspomnienie i ponownie sięgnęła po anyżkowe ciasteczko, chrupiąc je radośnie – i zamiast spokojnie wyhaczyć nitki haftu z klamry, jak wielka motylica kręciła się w kółko powiewając obrusem – próbując się odeń uwolnić.

Tratowała przy tym resztki ocalałej porcelany.

Tylko Gertruda – Żanna nie straciła zimnej krwi i objąwszy panią Helę opiekuńczo lewym ramieniem, na prawe przerzuciła tren obrusu i milcząco, i z dumnie podniesioną głowa na wysokiej szyi, skierowana się do muzycznego saloniku.

Na pobojowisku pozostała SAMA – proszę! Jak zwykle! I to od dzieciństwa! – PANI EGUCKA i jej MYSZYGENE? Dziadek.

Wcale nie skruszony; uniósł z ziemi oktaedryczne blachy i machnąwszy dłonią, sapnął:

– Co tam zastawa – w dodatku dwudziestowieczna. KONTERFEKT – TO jest COŚ! A potem władczo krzyknął: – Służba!

Wysunęła się natychmiast Stasia od św. ZYTY – nie po raz pierwszy podsłuchująca pod drzwiami, aby być na bieżąco w sprawach tej nieprzewidywalnej zawsze rodziny, u której służyć jej przyszło. Rozejrzawszy się po pokoju, zatrzymała wzrok na szlachetnej, z rozwianym białym włosem głowę dziadka, na jego chudziutkiej, dziecięcej prawie postaci jaśniejącej jakimś dziwnym światłem twarzy wpatrzonej w ułożone u jego stóp blaszane zjawy i tak ją owo światło poraziło, że podszedłszy na palcach do tych obrazów wykrztusiła nabożnie:

– Wszelki Duch Pana Boga chwali… – to ów ZGROŹNY z trumny z nami zamieszka? Wraz z tym ZAKLĘCIEM?... Dla niepoznaki po łacinie spisane, panie! Pan starszy to rozumie? Bo może lepiej wiedzieć co tam STOI napisane; takie całe w złocie... Złocistymi literkami? Może to jakowaś KLĄTWA – się zatrwożyła.

KLĄTWA?! – zniesmaczył się dziadek ICZ – może i KLĄTWA, a może BŁOGOSŁAWIEŃSTWO w SAMODZIELNOŚĆ dumnej SAMOTNOŚCI mój arystokratyczny ród wpisujące – wtrącające – z hardością wręcz odrzekł dziadek i swą wytworną laseczką – czarną, zwieńczoną głową IWA, dziadkowym znakiem Zodiaku, trzy razy (może od uroku, tego PANI EGUCKA nie wiedziała – ale się domyślała), w posadzkę stuknął.

Po tym dziwacznym obrządku – DLACZEGO? – poweselał i objaśniać począł:

– Ten brzeżek, to pozłacana BODIURA. Są tu daty urodzenia i śmierci mego protoplasty. Żył więc – DOBRA KOBIETO – tak jakoś dziwacznie, wręcz protekcjonalnie, się zwrócił dziadek do Stasi od św. ZYTY – nieomal trzy i pół wieku temu! Przeżył aż osiemdziesiąt lat! Dziwne to dla herbowego ICZA... Z tą MOGIŁĄ w tle... – mruknął. Wówczas.

PANI EGUCKA wrzucona KLĄTWĄ jakowąś? Rodzinną? W tę DUMNĄ SAMODZIELNOŚĆ SAMOTNOŚCI, schrupała właśnie trzecie anyżkowe ciasteczko – to na smuteczki; mogła, ludziom spod znaku BLIŹNIĄT, przy ich ruchliwości, tycie nie groziło – i ponownie się przeniosła była do OWY, w czas II Rzeczpospolitej wpisanej...

PANI EGUCKA wówczas tak skomentowała wypowiedź dziadka ICZA:

– Pragnę zauważyć, że dziadek ICZ, choć tego samego herbu, też – ku naszej radości – żyje – zauważyła uprzejmie; nawet przez dziadkiem dygnęła, by swą uprzejmością go zbudować… – po tym jej krótkim wywodzie, wiele się wyjaśniło...
– Tak – rzucił dziadek – ale ja prowadzę swobodny tryb życia godny szlachcica, gdy tymczasem ten mój prapradziad okropnie ciężko pracował – sądząc po zapisie na tej inskrypcyjnej tablicy – wręcz się katował! Nawet opat był zaskoczony – ciągnął, jakby czymś trochę speszony dziadek ICZ.
– Otóż... Mając trzydzieści dwa lata...
– TYLA ile nasz pan kierownik ICZ TERO – wykrzyknęła w uniesieniu Stasia.
– … otóż – ciągnął, skarciwszy ją spojrzeniem dziadek – już w 1629 roku był posłem na sejm; deputowany na trybunał koronny w 1641 roku, sędzia ziemski poznański, komisarz do spraw rozgraniczenia Wielkopolski od Śląska i Marchii – w roku 1661…
– Łetam, może to i ważne – rzekła wówczas Stasia od św. ZYTY, wcale tym karcącym ją spojrzeniem nie speszona – ale najważniejsze, gdy człek ŚTYRY czy pięć srok za ogon ciągnie, a na dodatek sędzia, czy aby tak – jak nasz pan kierownik ICZ – LUDZKI był.

A ja? Co JA wówczas robiłam? – próbowała przypomnieć sobie PANI EGUCKA chrupiąc kolejne anyżkowe ciasteczko i żeby usprawiedliwić swoje łakomstwo, zanuciła – delektując się nim: – „Mam ochotę na chwileczkę zapomnienia”… Ale ponownie powróciła była do tamtej chwili:

Na pewno powiedziałam: – To ciekawe i oczywiście! Moja ukochana porcelana! Rozsiadłam się na podłodze i spokojnie układałam ze skorupek biało–niebieskiej porcelany całe talerzyki i filiżanki, martwiąc się, gdy zbrakło jakiegoś fragmenciku; nastawiłam też uszu, bo gdyby TAMTEN ICZ był LUDZKI jak ojciec, wszystko stałoby się jasne... Choć trochę rozjaśniałoby to TAJEMNICĘ ISTNIENIA ojca.

Ach, ten jej SAMODZIELNOŚCIĄ SAMOTNOŚCI stygmatyzowany — znaczony dziadek ICZ, z tym jego herbem MOGIŁA a nawet TRZY!

– Ha! – wykrzyknął wówczas dziadek, a cieniuchna skórka jaką były obciągnięte jego policzki wydęły się przy tym z dwóch stron jak dwa baloniki – LUDZKI? Mało powiedziane, moja wnuczko! Jako ICZÓWNA będziesz się musiała uczyć CNÓT swego pradziada na pamięć – proszą powstań, by wysłuchać tego co wygłoszę, na stojąco.

PANI EGUCKA już... Już zamierzała wyznać dziadkowi, że niekoniecznie jest ICZÓWNĄ, że raczej SAMODZIELNĄ w tej swojej SAMOTNOŚCI – osobności PANIĄ EGUCKĄ, ale dostrzegła, że dziadek spoglądał na nią z taką dumą, iż słowa, zatrzymały się jej na wargach, a serce podskoczyło z radości, że jeszcze dla kogoś – oprócz ojca – jest oto ważna.

Tymczasem dziadek ICZ wygłaszał tekst inskrypcji – jego staranne, klasyczne wykształcenie ułatwiało mu przekład z łaciny:

– Słuchajcie potomności mijającego wieku. Tobie przed oczy zostaje przedstawiony mąż wielkiej powagi, wielkiej zacności, sędzia ziemi poznańskiej, sprawiedliwie sprawujący przez 30 lat sądy Jan z Radomicka, który pobożnością wobec Boga, miłością wobec ojczyzny, wiernością wobec władców jaśniał. W prowadzeniu spraw kierował się rozsądkiem, w sytuacjach trudnych mądrością, w sadach sprawiedliwością, w łagodzeniu stron był bardzo szczęśliwym pojednawcą. Jego prastare w ojczyźnie imię, chwała i zawsze młodzieńcza szczerość, wszędzie uznawane były, miały znaczenie dzięki łaskawości wobec ubogich, łagodności wobec przestępców i prawości w stosunku do wszystkich.
– Są i dalsze CNOTY: – wołał dziadek – wobec królów zachowywał posłuszeństwo, Ojczyźnie oddawał cześć, rodzinie szacunek, ludziom (NALEŻNE) uznanie… Pięknie powiedziane zapamiętaj waćpanno… Zapamiętaj waćpanno: ludziom masz oddawać tylko NALEŻNE uznanie… Pięknie powiedziane… Któż dziś tak czyni! – ubolewał dziadek, spoglądając wówczas na zamknięte drzwi, wiodące do muzycznego saloniku Gertrudy – Żanny.
Zaraz też, pomrukując, czytał coś po łacinie:
– HONORES ET CUNCTA HUMANA… – szeptał – Taak... jakaż POTĘGA!
– Co dziadzieniu, powiedz – nauczy się tego też – dopraszała się PANI EGUCKA.
– O, tak. To był prawdziwy ICZ herbowy. Cóż za ważna informacja: CNOTY, ZASADY, wiekami znaczone… ODWIECZNE prawidła szlachetnej wielkości – ekscytował się dziadek ICZ. – To musimy sobie dobrze zapamiętać; ty moja wnuczko, będziesz ich strażniczką – dziadek aż poczerwieniał z przejęcia, kiedy wypowiadał słowa, które wieki przetrwały – które przetrwać MUSZĄ:
 – GODNOŚCI i wszelkie sprawy ludzkie (ponieważ są to rzeczy złudne, proch, ulotna chwila, głos, dźwięk, powiew, nicość) UWAŻAŁ ZA RZECZY PEŁNE ODRAZY…
–... uważał za rzeczy pełne odrazy – z emfazą powtórzyły PANI EGUCKA i Stasia od św. ZYTY.

ZASADY... Nawet te drobne... Hm... PANI EGUCKA energicznie zacisnęła wieko blaszanego pudła z anyżkami, by już nie kusiły swym upojnym zapachem – nabyte w dzieciństwie, teraz uzasadniały sens SAMOTNOŚCI, która uczyła – domagała się SAMODZIELNOŚCI; radosnego pozostawania we własnym towarzystwie, które przecież dla każdego człowieka z ZASADAMI nigdy nie może być przykre – ucieszyła się PANI EGUCKA i zaraz zadała sobie pytanie: czy takie OPUSZCZENIE – OSAMOTNIENIE jednak z wyboru? Czy z pewnego rysu charakteru się brało zahaczającego o ekscentryzm? Niee... niekoniecznie zaraz bycie MYSZYGENE, bo może taki SAMOTNY – SAMODZIELNY BYT wykwitem INDYWIDUALNOŚCI jest... Właściwości takich Alchemików, zapewne tylko w nuszach SAMOTNOŚCI skrywane – w tej OSOBNOŚCI spotęgowane... Aż po rozszerzanie ich BYTU... Bo ta DŁUGOWIECZNOŚĆ – kombinowała PANI EGUCKA; głupota TŁUMU ją porażała – bywanie pośród ludzkiego skupiska: wyjące tłumy na meczach, MANIFACH, NAPOMPOWANE cudzymi ideałami... Nawet – obecnie szumnie nazywane IMPREZKI też przecież służyły do unicestwiania w człowieku jego przyrodzonych, szlachetnych właściwości, a nawet biologicznego wyniszczenia... Te narkotyki... Nawet to drinkowanie, to po co wśród takich głupkowatych przebywanie. Ten ludzki HAŁAS – jazgot tam myśl zagłuszający, przecież tylko po to przez tego ISTNEGO inspirowany – ukierunkowany, by ten PLANKTON DEMOKRATYCZNY nawet się nie domyślał, że ma ROZUM i WOLĘ – czyli DUSZĘ…, że może istnieć IN STATU NASCENDI… Swą SAMOTNOŚĆ naznaczyć pięknem SAMODZIELNOŚCI…

PANI EGUCKA nareszcie pojęła, że wypłynęła z WIECZNOŚCI i płynie w WIECZNOŚĆ i, że to jest coś najpiękniejszego, co się jej wydarzać – przydarzyć mogło – może; jej wpisana w wieki DUSZA, z całym bogactwem – odmiennością jej właściwości, zawsze będzie widziała – widywała krajobrazy dnia dzisiejszego poprzez TAMTE; kiedyś już zasiane – widziane, które za każdym razem inny SENS miały, a – ona to czuła – jej obowiązkiem było (ALE DLACZEGO), tego SENSU poszukiwanie – deszyfrowanie, a on – WIEDZIAŁA – na dnie SERCA się skrywał? Dlatego tych ALCHEMIKÓW poukrywanych w swych NISZACH SAMOTNOŚCI (nie na stadionach, nie na MANIFACH, ani nawet na IMPREZACH), a którzy naznaczeni tą SAMOTNOŚCIĄ TAJEMNICY ANIMY poszukiwali…

Trzeba dużo odwagi, aby pojąć, że taka SAMODZIELNOŚĆ SAMOTNOŚCI przygotowuje ANIMĘ do przenoszenia się poprzez WIEKI… W NIESKOŃCZONOŚĆ…
Tylko, że przedtem należy nam sobie odpowiedzieć na pytanie KIM jest CZŁOWIEK, by jego WIELKOŚĆ zaakceptować (tym wrzuceniem go w animalizm serwowany nam przez tych z OJRO, się nie epatować), JAKIE zadania życiowe ma on do spełnienia?!

ANIMA – DUSZA, utożsamiana z SERCEM? – tam w nim odpowiedź wpisana – przez nielicznych odczytana – odczytywana…

Bo „bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy”… To wieszcze przesłanie dla MŁODOŚWIECKICH BEZDUSZNYCH CYBORGÓW.

BY ANIMY TRWANIE…

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.