Moi rodzice
nie musieli nikogo pytać.
Dobrze wiedzieli
jak żyć.
Nie szkodzili sąsiadom
ani bliskim ni dalekim ludziom,
ani ojczyźnie.
Wyznawali zasadę:
nie czyń drugiemu...
Choć nie znali Kanta,
nic nie wiedzieli o imperatywie moralnym,
nie czytali wierszy Herberta
o postawie wyprostowanej,
jak żyć nie było dla nich
najmniejszym problemem.
Już bardziej za co,
bo Dobry Bóg
obdarzył ich
czteroosobową progeniturą
i trzeba było ją wyżywić
i posłać do szkół.
Choć sami żadnej nie skończyli
nie licząc Wyższej Szkoły Istnienia.
Wydział hitlerowski,
potem stalinowski.
Co do mnie,
to naczytałem się wybitnych filozofów
aż do znudzenia -
doradców od siedmiu boleści,
wyjaśniaczy życia.
Nasłuchałem się
przeróżnych Guru,
przywódców i przewodników duchowych,
wskazicieli kierunków
i wielu jeszcze
mędrców nie z tej Ziemi.
Jaki ten gość oblatany -
śmieją się sąsiedzi.
Jak listopadowy wicher.
A mimo to czuję się nieraz
jak dziecko zagubione
we mgle względności
i żebyście mnie zabili
nie powiem wam jak żyć.