Bartłomiej Law - Litewska Odyseja (3)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Tak jak przypuszczałem, pogoda szybko się psuje. Idę autostradą A4. AUTOSTRADĄ!!! Na Litwie wszystko jest jak próbką pod mikroskopem, zmagnyfikowane przez mapę. Na mapie; pasmo koloru czerwonego. W realu; dwa pasy i żwir na poboczu. Dziur w drodze mało, lecz idę głównie żwirem. Zaskakuje mnie bojaźń i łagodność kierowców. Oni naprawdę starają się mnie nie zabić! Cóż za miła ulga po niedawnej uczcie z podlaskiej baraniny. Topię się strasznie w tajfunie, Neptunie, przez ponad godzinę, nim wreszcie; salvezza!

Kawiarnia El Arm El. Niewielki drewniany lokal w którym zamawiam dwie latte po dwa lity. Ciepły płyn w gardle wypłukuje ze mnie senność. Na plazmie leci teledysk, szybki, kolorowy, głośny. Wydaje się to być czymś z innego świata, innego wymiaru, chaosem, hałasem, mieszanką melodii, barw i wrzasków. Oglądanie tego czegoś jest przyjaznym i nieprzyjaznym aktem intelektualnego seppuku. Jak bardzo wyciszałem przez ostatnie pięć … Dni.

I prawie połowa drogi za mną. Nurkuję w burzę i ruszam dalej. Wypiwszy po drodze kolejną kawę zanurzam się w Puszczę Dżukijską. Ta prastara świątynia ciszy zachwyca mnie swym nieskazitelną urodą. Lasy są tu jakby głębsze, jakby gęstsze niż przedtem. Nigdy nie zapomnę tego parku narodowego, tej ciemnej zieleni, gęsto zbitych igieł, oazy bujnych krzewów, zapachu świerków po deszczu. Przekraczam rzekę Merecz (lit. Merkys), mijam totem po lewej i trafiam na rondo, skrzyżowanie dróg A4 i 129. Na mapie Merkinie są tu, właśnie tu, lecz ja muszę nadłożyć dwa kilo drogi na wschód by dostać się pod wieżę ratusza. W supermarkecie Iki kupuje prowiant, na przystanku jem loda, a w centrum IT jakaś szmata pokazuje mi mapkę pól namiotowych. Gdybym tylko ją od niej kupił… Byłoby źle.

Doładowawszy plecak wracam na A4'kę. Nad jeziorkiem koło drogi stoją trzy bałtyjskie totemy. Rozkładam zmokły ekwipunek, suszy się w słońcu, a ja jem obiad leżąc na trawiastej skarpie. W zwyczaju mam jeść i czytać.

Co czytam? Historie Ojca Brown’a w oryginale. Katolicki ksiądz detektyw podróżuje po całej Anglii, goniąc za Flambeu, mistrzem kunsztu kradzieży, pyszałkowatym Francuzikiem. Angole nie cierpią żabojadów, czuć to we wszystkich dziełach. Chesterton idealnie to oddał, choć uczynił to w sposób subtelny i wyrafinowany. Brown jest geniuszem logiki, super spostrzegawczy, zna się na ludziach. Zręcznie gra na ich uczuciach, wie, którą strunę pociągnąć, aby wzbudzić litość czy strach. Leżąc na trawie, kąpiąc się w słońcu, podziwiam logikę księdza, świetną spostrzegawczość, jego sarkastyczny, szczery „do bólu” humor, i to, że ma zawsze dobry humor. Świetne dzieło.

Napisane 100 lat przed Don Matteo i Ojcem Mateuszem.

Słońce znika za linią iglaków, zbieram rzeczy i ruszam. Szukam i myślę, jak znaleźć to przeklęte pole. Nie mogę! Ale to lepiej. Nocuję na obrzeżach parku, rozstawiam dom i łóżko nieopodal drogi, na materacu z mchu pod dachem z świerków i modrzewi. Gwiazdy są tak jasne, że aż muszę mrużyć oczy. Całe niebo usiane jest milionami migoczących plam, plamek, niezmąconych cywilizacyjną poświatą gwiazd rozświetlających ciemność celestialnej sadzawki. To tu naprawdę czuć Nieskończenie Potężnego. Nie tam, w domu publicznym, w obrazie czy opłatku, ale tu, właśnie tu, w Jego skrytym sanktuarium. Żaden teledysk równać się nie może z tym świętym spektaklem. Warto było wybrać się na pielgrzymkę, jeśli tylko po to.

Krótko po wyruszeniu zbaczam z A4'ki nad Burokaraistele. Ta niemalże niewymawialna nazwa jest tak naprawdę podłużnym jeziorem. Muszę się wykąpać. Muszę. Muszę. Zbaczam tak z dobre 5 km z drogi, aż po Karuzai, gdzie pewna pani nalewa mi wody. Chodzę od chatki do chatki pytając co wlezie. I nic. Nikt nie wie nic. Panuje tu mafijna zmowa milczenia. A gdy wreszcie dowiaduję się, że ten kemping to zwykłe pole… Tu nocują pielgrzymki. Ale nie ja. Postanawiam się wykąpać w niesławnych odmętach Burokaraistele. To w tym jeziorze dwie nastolatki utopiły się miesiąc temu. Dziewczyny były tutejsze i często chodziły pływać. Policja nie miała pewności, ale wszystko wskazywało na samobójstwo. Starszy pan który mi o tym mówi prosi mnie o modlitwę. Składam mu kondolencje, ale nic mu nie obiecuję. Lokuję się na górnym krańcu jeziora, wykładam niedosuszone od wczoraj rzeczy i leżąc w słońcu na trawie, jedząc litewskie Kinder Pingui czytam książkę. I właśnie gdy chce się wykąpać; nadchodzą! Oto z Walhalli nadlatują walkirie. Te szare zwiastunki Odyna przeraźliwie grożą piorunami. Widzę, lecą walczyć. Błyskawicznie pakuję plecak; w głowie gra mi opera Wagnera. Gdy docieram do autostrady już gniewnie grzmocą, już strzelają armaty!

Ale ja się nie boję. Mam Wielkiego Stróża. Po ponad godzinnym marszu docieram do wielkiego jeziora. Glebas jest krągłe, z otoczką drzew i trzcin, rzekomo zabójczo głębokie. Po lewej stronie drogi, u nasady jeziora, jest ławka-chatka z daszkiem. Schroniwszy się w jej cieniu badam mapę. Gdy tak się zastanawiam, podjeżdża kamper. Biały, średnio-wielki, z wysuniętym do przodu garbem. Ma biało czerwoną flagę, naklejkę z napisem „Rajd Katyński”, jeszcze parę i młodą parę z którą dzielę język i wiarę. Ach, gdybym spamiętał ich imiona… W takim razie zwijmy ich Damianem i Martą. Damian ma tak z 24 lat, jest szczupłym brunetem z okularami (tak myślę). Nosi kurtkę wojskową i bojówki. Marta jest drobną  brunetką o nastoletnie niewinnym wyglądzie, miłym usposobieniu i włosach o jaśniejszej odmianie brązu. Wraz z trzyletnim Kubą mieszkają w Truskawce, gdzieś tam, gdzieś na północ od Leszna. Mają mały domek w samym sercu Kampinosu. Imię Kuba akurat mogę potwierdzić, ponieważ użyto go nieraz. Tak to jest z tą nieletnią dziatwą, trzeba dużo im zwracać uwagi.
Właśnie wracają z miesięcznej odysei po białoruskich ostępach, a Wilno było po drodze. „Kubuś chciał jeszcze raz zobaczyć Matkę Boską” tłumaczy Marta, wręczając skrzatowi sławetną ikonę, do której ów szkrab się przytula.

Przerobili całą Europę od Triestu na lewo. Mińsk, Bukareszt, Zagrzeb, Belgrad, Kijów, Astana, Ateny, Tirana. Gdzie oni nie byli… Kiedy Marta była w stanie błogosławionym pojechali nad estoński Bałtyk, gdzie zimna morska bryza pomogła jej sprostać zadaniu. Urodziła energiczną kruszynkę. Przyglądam się z zaciekawieniem brzdącowi brzdąkającemu wokoło, koło mnie na ławce. „Państwo z Polski?” pytam. Ci od razu się rozjaśniają. Przedstawiamy się, witamy, proszę o ciepłą herbatę. Marta przynosi pieczywo, salami, ser, rzodkiew, chińską czarną. Ja częstuje ich czekoladą, której mam w nadmiarze. Gadamy, gadamy, a tu pogoda rozwidnia się na dobre. Zza chmur wyfruwa słońce i olśniewa nas piękną tęczą. Matka z synem stają razem na molo patrząc w dal. Powolutku piję napar. „Zostajemy tutaj na noc” mówi Damian „Nie ma sensu jechać dalej. Nie znajdziemy drugiego tak dobrego miejsca, a Kuba jest zmęczony”. Patrzę na mapę. No cóż, jest już 17, może padać, a ja padam ze zmęczenia. „Też tu zostanę” mówię „Nie będę pruł nóg. Nie będę ryzykował urazu.” 200 metrów za chatką w głąb lasu jest specjalne pole na namioty. Zaparkowali tam kamper, a także dwie pary szwabów. Rozstawiam się pod brzózką i chwilkę odpoczywam. Damian oferuje, że rozpali ognisko. „Jak?” pytam go  „Wszystko jest mokre” Ten patrzy się na mnie, jakbym był idiotą. „Idź nazbieraj drewna. Ja ci pomogę.” Idziemy. Wykrywam stertę badyli, wycinam więcej, on zaś znalazł ruinę starej szopki z której wydzieramy spróchniałe deski. Damek pokazuje mi jak rozkrajać kłody swym profesjonalnym wojskowym nożem. Jest to jeden z tych krótszych survivalowy sztyletów, z szerokim sztychem i ząbkami. Kładziemy wszystko co mamy na stos. Wtenczas zrobiło się ciemno. Myślałem, że użyje rozpałki, ale nie, on jest profesjonalistą! Za pomocą samej kory i igieł leśnych udaje mu się wzniecić drobny pożar. Rozstawiam śpiwór, ubiór, buty, które suszę, rozmawiając z nim przy ogniu o życiu i przygodach. Do wnętrza namiotu wkładam daną przez Damiana świeczkę która wysysa z ścian wilgoć. Sen w suchym śpiworze i spodniach to coś niesamowitego. Zapominasz na chwilę, że jesteś sam w namiocie, i zbudziwszy się rano sądzisz żeś w własnym łożu. Ale wraz z otwarciem oczu iluzja domu pryska.

Wczesnym rankiem wita mnie przepiękny wschód słońca. Rozwieszam ekwipunek na linkach między drzewami, delektując się pogodą. Mój śpiwór i parę skarpet przyprószyło się węglem. Powinienem być wściekły, ale... Nie. Przyznam szczerze. Wolę dziurawe ubrania od mokrych. Rodzinka z Polski powolutku się zbiera. Po krótkim śniadaniu żegnamy się ciepło i czule. Ja pragnę odpocząć jeszcze chwilę, zachwycając się aurą lasu, jego ciszą, pokojem, nadnaturalną harmonią. Skąpany w tle wspinającego się w przestrzeń słońca przypomina las w ogniu, płonący pięknością, trawa i liście muśnięte ciepłym, żółtym płomieniem niekończącej się opowieści. Pragnę tu zostać, dzień, dwa, rok lub dwa, myślę, patrząc na mapę i papier po czekoladzie, ostatniej … No cóż, chyba muszę …. Tak, to mus konieczny, zbieram się i idę.

Na skraju jeziora, nieopodal przystanku, zauważam drewnianą rzeźbę stojącego węża w koronie. Znam go; to Żaltis, król węży, bóg tych wód i jezior. W legendzie zakochał się w Jagle, młodej litewskiej dziewicy. Porwał ją przemocą, poślubił w pałacu mórz, a ona go pokochała. Mieli trójkę dzieci, ale nie podobało się to jej braciom. Wywołali węża z wód podstępem i pocięli go mieczami. Gdy Jagla się o tym dowiedziała, gdy ujrzała czerwień wód i zwłoki umiłowanej żmii, z żalu zamieniła się w świerk i wraz z dziećmi trwa tak po wszech czasów. To tutejsze bóstewka, w które mało kto dziś wierzy. Mało kto...

Niedaleko od Glebas; Senoi Varena (Stare Orany). To tu wszedłszy do sklepu spotyka mnie dziwna sytuacja. Jakiś pijak ubliża się do kasjerki, która choć wygląda na zaniepokojoną, to jednak pozwala się macać po ciele. Myśli „Tak, dobrze, ale nie tutaj! Róbmy to nie tutaj!”

Z ohydą patrzę na to zjawisko i już się szykuję do wyjścia. Ale ten upity łysy Litwin w czarnej czapce z daszkiem i dresie zagradza mi drogę wyjścia swym krzykiem. Dłonie się pocą, ręce mi drżą. Czego on chce? Ten kupuje papierosy, a potem oferuje mi kupno towaru. Naprawdę? Patrzę na blond-kasjerkę w żółtej podkoszulce. Ta wzrusza ramionami. Próbuję odmówić, ale ten nawet nie chce tego słyszeć. Wybieram bajgle, ser, szynkę, czekoladę bąbelkową, napój. Ten płaci za to wszystko i jeszcze pyta kolegę dokąd jedzie. „Do Kanaus” mówi. Ja mówię „Vilnus!” i czym prędzej zwijam manatki. Choć łajdak zapłacił za mój towar, nadal mam do niego pretensje. Widziałem jak wsiadł do auta – widziałem! Pragnę mu wytłumaczyć, że prowadzenie po nietrzeźwemu to prawdziwa igraszka ze śmiercią. Ale on już wsiadł do samochodu, a ja jestem 2 km dalej.

Mknę prawym pasem, to polem, to lasem, dumnym, długim chodem manifestując mą pielgrzymią pobożność. Kij grabowy szura po szutrze, lekko dodając mi pędu. Zza torów, za wioską, na skraju Naujieji Valkininkai, tak jakby włożony pod sosny stoi uroczy drewniany hotelik w XIX wiecznym stylu, z przestronnym patio, ławkami, huśtawkami, przyozdabiany kwiatami, o przystępnej cenie 30 lit. Nazywa się „Švyturys”. Właściciel z żalem mówi „Miejsca się skończyły”, ale z uśmiechem na ustach napełnia me butelki wodą.

Wędrując pieszo sprawy doczesne nabierają charakteru błahego, bagatelnego. Zapominasz o źle, żądzach i cierpieniach, o pracy, bliskich, rozrywkach i obowiązkach. Istnieje tylko droga, szary szlak, który ubijasz każdym krokiem. Tup~tup~tup~tup. Nieprzenikniona cisza. Ty, asfalt i Absolut.
Idąc wśród sosen, świerków, brzóz i modrzewi, starych, wysokich, pachnących dzieci Ziemi, postanawiam tu wrócić, kiedyś.

Wychodzę z lasu na wielkie, podłużne pola. Patrzę, na południu piękny pejzaż z zachodem słońca, a z północy nadciąga tajfun. Mam w lesie nocować? Nie ma mowy! Z pokorą proszę Pana Boga o pomoc, o znalezienie mi miejsca na noc. Skręcam z A4'ki na prawo, szutrówką do wioski Paklėštarė. Patrzę zza pleców na epicki zachód słońca.  Czynię znak krzyża; amen! I skręciwszy w lewo, gnany biczem przeznaczenia podchodzę do pierwszego lepszego domostwa. Nie widzę nikogo, ale czuję, że to tu, że tu się prześpię, tak czuję, że muszę zawołać, więc wołam; Halo! Nie muszę długo czekać, napotyka mnie młody chłopak. Witamy się i wyjaśniam mu sytuację. „Może prześpię się w oborze?” sugeruję. Ale on wpierw musi spytać się dziadków. Ci, nieszczęsny ja, odmawiają! Ale półtora kilometra na południe jest straż pożarna, może tam? Wlokę więc ciężki plecak, z zapałem konwersując z tym czternastoletnim brunetem. Chłopak bardzo wprawnie posługuje się językiem melonika i herbaty, wykuł się go w szkole, za co mu chwała! Z dumą opowiada o swym ojcu, leśniku, i o sławie litewskich lasów, które pokrywają 1/4 powierzchni kraju. Niewielu obcych trafia na Paklėštarė, jestem wyjątkiem. On i rodzice rzadko wyjeżdżą do Wilna, raz w miesiącu, do dentysty, do kina itp. Wszystko czego potrzebują mają w swej małej wiosce. A na tych wakacjach byli gdzieś w Grecji, gdzieś na wyspach. Dotarłszy do straży; porażka! Nie, nie zamierzam nocować na tym wilgotnym kawałku torfu. Dziękuje, panie strażo.

Wracamy więc do jego gospodarstwa znów pytać dziadka o zgodę. Gdy ten siwy poczciwy staruszek słyszy skąd jestem, mówi „Polak? Ekh, zapraszam serdecznie!” Urodził się w Wilnie, pochodzi z Serw, a żonę ma tutejszą, litewską. Oni zajmują dół domu, syn z żoną i chłopakiem górę.

Dałbym uciąć sobie palec, jeśli nie parę paznokci, że ten facet to Emil Karewicz, Król Jagiełło z inscenizacji Krzyżaków. Wprawdzie mdle mówi po polsku, z dużą domieszką ruskiego, ale te rysy twarzy wyryły się w mej pamięci, „Hans Kloss” i „Stawka większa niż życie”.

Rozłożywszy rzeczy w stodole próbuję wymienić gaz w kuchence, ale skrewiam strasznie, marnotrawiąc gaz i kuchenkę, którą od teraz będę zbędnie wlókł ze sobą. Ale mój gospodarz to miłościwy mistrz! Nie zostawi rodaka na lodzie, na głodzie, nie pozwoli polskiemu brzuchowi być niesytym, niepełnym, nie, nie pod jego dachem!! Chwała rodzinom które przyjmują pielgrzymów!!! Rozpaliwszy piecyk szykuje mnie i sobie herbatę, czarną, z cytrynką i słodkim miodem. To idealna rozgrzewka przed pysznym maratonem potraw. Wpierw zupa, rosołek, złociutki, z miękkim mięskiem z naturalnej kury, potem bitki wieprzowe z podsmażaną cebulką, potem babka polana piękną pajdą miodu, zakończona cukierkami. Czajnik szlachetnie dmie w róg; ponowne nalanie herbu sygnalizuje koniec biesiady. Rozmawiamy, pijemy, wieczór.

Zanim wychodzę, gdy nie patrzy, zwędzam parę cuksów.

Stodoła jest skromna. Dzięki temu, że jest mała i szczelna, nie będę borykał się z przeciągiem. Jego żona, matrona, przynosi mi parę kołder i poduszkę.
Śpię na sianie, w śpiworze, na szczycie stromego zbocza, pod czterema pancernymi kocami, uzbrojony w dwa swetry. Przed snem słyszę cyklon, ostrzał artylerii, walący wiatr w dach, wyrywający dachówki. Zamykam oczy, jestem bezpieczny. Rano strugi światła wlatują przez deski sufitu i łaskoczą mnie po nosie i policzkach. Jak zwykle zwlekam ze wstaniem. Pod przykrywką tak ciepło, tak miło, a zsuwając koce atakuje arktyczny ból. Brrrr! Ach, gdybym mógł spać wiecznie …. Bez troski… Bez troski… 

Ani mi się śni wlec dziś te dwie skały przyczepione mi do bioder. Nie! Ale czas iść. Siódma rano, śniadanie gotowe, a pan Emil domaga się, abym odszedł przed przybyciem jego syna. Przed wyjściem chcę się umyć, po raz pierwszy od siedmiu dni. Wszystko mnie tak okrutnie swędzi… Odkręcam kurek. Brrr! Dziwię się, że ta ciecz jest jeszcze w stanie ciekłym. Jeśli jest coś, czego się boję, to na pewno to. Cóż, drapiąc się wzdycham, pakując rynsztunek.

Z wielkim żalem w sercu ściskam staruchowi rękę, i wracam na pątniczy szlak.

Idąc przez pola po godzinie spotyka mnie dylemat; rozdroże. O Boże… Patrzę na mapę, której rozkład już się na dobre rozpoczął. Wilgoć zżarła jej kanty, ale wciąż dobrze mi służy. Wprost; autostrada, tłok, hałas, tęgie tumany dymu. W lewo; cicha 176’tka. Chcę iść dalej A4’ką? Nie. Pewnie że nie! Czyż to nie oczywiste? I nie żałuję wyboru, ponieważ asfalt jest świeży, las świeży, słońce opada na sosny macierzy, a ruchu prawie nie ma. To wspaniałe; mam całą drogę dla siebie! Żadnych żelaznych jeźdźców z którymi muszę dzielić pole. Ale coś mnie łapie w pęcherzu i czyni ten marsz nieznośnym. Chmury także są w złym humorze, a nogi, po ośmiu dniach, wysiadają. Przeszedłszy przez dwie wioski trafiam do Białej Waki. Mocno już kropi, a ja, no cóż, muszę coś zjeść! Inaczej żyć nie można. Idąc w dół ulicy Vilniaus znajduje mały biały budyneczek. To sklepik w którym kupuję pieczywo, ser, szynkę, paprykę, dużo czekolad, napoje energetyczne i gumę. Sprzedawczyni, słysząc żem Polak, z szczerego serca życzy mi dobrej drogi. Cóż za miła osobowość! Niech zdrowie i szczęścia sprzyja jej rodzinie!

Tuż obok znajduje się żółty budynek, bar piwny, ale za dnia kawiarnia, ulica Vilniaus G 14. Jak wygląda?  Obdarte żółte ściany, stoły i lada z drewna, dziury i sęki, przestronne okna, miedziane żaluzje, z sufitu wystają wentylatory, a podłoga jest brudna, paskudna, w czarno białe kafle. Styl lat 50’tych, jak za Bieruta. Babcia by się ucieszyła… Niby mnie obrzydza, bo komusze, ale miejsce ma w sobie styl, klimat, urok. Ma ten specyficzny „czar”.

Zamawiam dwie białe, piję, czytam książkę, kupuję plasterki. Schodzą mi na tym dobre trzy kwadranse. Wypiwszy obie kawy wracam do sklepu po bajgle. Są o konsystencji poduszki, miękkie, żujące i słone. Bezsprzecznie daję prymat naszemu polskiemu pieczywu, ale litewskie bajgle to bardzo smaczna rzecz!

Gnając 202'ką mijam szereg wiosek, aut i ludzi więcej niż poprzednio. Nocuję za Papiskes, za cmentarzem, za zakrętem, w małym gaju sadzonych rzędów drzew iglastych. Rozkładam karimatę, klękam, Zatapiam swą duszę w głęboką toń Pisma, płynąc po papierze, do gasnącej wielkiej wody, powoli przemieniającej się w smołę. Czytam Księgę Samuela, dzieje Saula. Żar słów ogrzewa me wnętrze; księga jest ciepła, ma mistyczną aurę, Królewski klimat.

Jest już ciemno, włażę w śpiwór, wchłaniam bajgla. Kładę łeb na ramieniu; sen bez poduszki to koszmar. Mrużę powiekę … Niestety, mój odpoczynek mąci muzyka dubstep i techno, najgorsze gatunki dźwięku.

Około północy na pobliskiej drodze parkują pojazdy; zgraja złoczyńców.

Wiem, że to głupie, ale sądzę, że tam gwałcą kobiety. Wyjechali poza miasto, zatrzymali się; gdzie? Na asfalcie wśród lasu, grają głośną muzykę aby zagłuszyć krzyki. Wstrętni przestępcy rozdziewiczają nastolatki, a ja, ja nic nie robię… Przecież jestem rycerzem… Próbuję zasnąć.

2 nad ranem, zbrodnia nadal trwa. Podnoszę komórkę… Przecież nie znam numeru do policji. Widać, Pan Bóg zostawił mi pole na inicjatywę. Ubrawszy się biorę kij, naciągam kaptur, wymykam z namiotu, obserwuję dwa białe vany z bliska, ale tchórzę, nie odważam się podejść. Widać, zawiodłem Chrystusa. Z wstydem włażę do wora. Około 4.00 jest cicho, wreszcie, zasypiam. Budzę się zmarznięty w wilgotnych głębinach zimowego śpiwora. Słyszę głosy. Słyszę kroki. Gałązki łamią się z lewa na prawo. Serce staje mi w piersi, a pierś w ciele. Czy to ci sami ze wczoraj? A może policja? Pozwólcie, że sprawdzę. Cichutko sunę suwak z lewej strony na prawą.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.