Przychodzi mi pisać ten esej w lutym 2024. Dekadę po zakończeniu działań grupy wymienionej w tytule pracy. Dlaczego tedy się podejmuję tego właśnie dziś; wszak wiadomo, że o zmarłem tylko dobrze albo wcale? Mam kilka powodów. Pierwszy to fakt, iż w posiadanie wydawnictwa – Było-nie-było wszedłem parę dni temu. Drugi to taki, iż będąc wyznawcą tezy – „myśl globalnie działaj lokalnie” od zawsze byłem świadomym wyższości swego (w tym wypadku lokalnego) - bez względu na jakość onego swego, nad obcym.
Rozumiem przez to mechanizm wynikający z prawa, iż jeśli się wpierwej nie zrozumie korzenia, z którego jednostkowo wyrastamy – z jego kulturą, normami, przaśnością, sentymentem, znikomością w sensie znaczenia na większych arenach, siłą wiary pokoleń miejscowych przodków, gnuśnością, radościami dnia codziennego, specyficzną architektoniką owianą nie mniej specyficznym smrodkiem, nie będzie nam dane także zrozumienie innych kultur, innych obyczajów plemiennych. Pełne zrozumienie, kompletna świadomość ukonstytuowana na ciele analiz, eksperymentów, kwerend, uważnego słuchania i obserwowania da nam bowiem rodzaj siły, oręża w zderzeniu z najazdem kultur obcych i w wielu obszarach bardziej rozwiniętych. Ktoś mógłby w tym momencie zauważyć, iż jest to niemalże encyklopedyczna podwalina ksenofobii, ja odpowiem, iż w przypadku wspominanego najazdu nie chodzi o jego odrzucenie, a raczej przetrawienie i wyzyskanie nowych cennych składników, a w konsekwencji obrony tego co we własnym bezcenne.
Jak to wyglądało u mnie? Siedząc w Central Parku z zeszytem i długopisem, wpatrzony w drapacze chmur piątej Alei, jedyne co mi przychodziło do głowy to przygody Kota Grzybiarza – słynnej, szwederowskiej Maty Hari i tematy ciągnące po skriabinowskich trójkątach jako najlepszy melodycznie odpowiednik struktur opartych o relacje: Belma-Byfana-Byfauch, czy: Pasamon-Telfa-Fato. Pierwszy album, który nagrałem po przyjeździe z Maine via N.Y. nosił nazwę Tańce Bydgoskie. A zatem bydgoskość deklarowana już w nazwie grupy była mi zawsze bliska – drugi powód.
Po trzecie ukonstytuowanie nazwy grupy na pojęciu SZKOŁA napawa zwolenników ruchu niejakim ciepłem i dobrze pojętym spokojem. Wszak mamy do czynienia ze szkołą – czymś z samego pojęcia wielopokoleniowym – a zatem dobrze sprawdzonym, dbałym tylko o jakości istotne; czymś opartym o znakomite autorytety (mistrzów) i ich prace wnoszące do kultury rozmaite zagadnienia przede wszystkim w ich aspekcie fundamentalności i powagi. Mówimy: stara szkoła i kiwamy skwapliwie głową, - mówimy Szkoła Lwowska i łza nam się kręci w oku, mówimy wreszcie Szkoła Nowojorska i wspominamy słynny rysunek Saula Steinberga i uniwersalne acz zaprawione osobistą nutą wiersze O’Hary.
Ostatni zaś powód to taki, iż osobiście uczestniczyłem w akcjach Szkoły Bydgoskiej (zdj. w nagłówku) nie z pozycji, jakby to chciał autor Było-nie-było, artysty gościnnego (na co wskazywałaby moja proweniencja muzyczna), a z pozycji jej immanentnego członka, czego dobitne odzwierciedlenie stanowiła akcja Wysoki Zamek (BWA), w której nie tylko grałem na gitarze w środku instalacji ale także byłem jednym z autorów poprzedzającego wystąpienie materiału video. Powód napisania eseju, który zostawiłem sobie na koniec listy jest tu o tyle istotny, że w Było-nie-było zostałem starannie wygumkowany, do tego stopnia, że np. z akcji Wysoki Zamek w książce umieszczono zdjęcie środka instalacji z pustym krzesłem, na którym to krześle przez cały czas siedziałem. Esej mój przeto może stanowić przyczynek do dyskusji o dynamice ruchów artystycznych w ich fazach początkowych/górotwórczych gdzie ściera się mnogość koncepcji, idei, a które w fazie wejścia do mainstreamu odżegnują się od pewnych niewygodnych faktów, czy nie pasujących do aktualnej mody anachronizmów postaci i wydarzeń. Przychodzi mi w tym momencie na myśl Ruch Solidarności, który u początków, obok Wałęsy, miał takie postaci jak Walentynowicz, czy Gwiazda, a które to postaci po negocjacjach okrągłego stołu zostały skrzętnie usunięte, odprawione w niebyt. Może w tym momencie trochę przesadziłem z porównaniem, cóż takie mi właśnie mi przyszło jako pierwsze do głowy, proszę zatem o wybaczenie.
Może właściwszym byłby opis sytuacji na wielomianie Bitelsów: skrytego napięcia komponent – [Pete Best - Ringo Star]; niestety jednak wyskoczyło to na drugim miejscu, co wszak jest dosyć zrozumiałe – mowa bowiem o Polsce!
fot: Michał Wieszok
Kwestia sprofilowania
Zjawisko odrębności na logikę jest całkowicie sprzeczne ze zjawiskiem sprofilowania. Ktoś kto uzurpuje sobie prawo do bycia unikalnym-niepowtarzalnym nigdy nie będzie chciał aby wciskać go pod jakieś większe kwantyfikatory gatunku: ruch artystyczny; w rozumieniu tegoż książkowo-akademickim. Tymczasem wydawnictwo Było-nie-było jest przykładem kolejnej publikacji katalogowo/albumowej z jej drętwotą wynikającą z urzędowego finansowania i płaskością dizajnu reprezentatywną dla państwowych instytucji wystawienniczych. Miałki, nieciekawy tekst, do tego biel kartek topiąca skądinąd genialne prace artystów w mdłej chmurze aergicznej niemocy. Przeglądając strony Było-nie-było czytelnik zadaje sobie w związku z powyższym pytanie: czy artyści Szkoły Bydgoskiej padli ofiarą tak powszechnej przeciętności wydawniczej, czy też sami zaprojektowali publikację i wyegzekwowali? Na nieszczęście po przeczytaniu stopki wydawniczej okazuje się, że to drugie. Książka została stworzona w swoim kształcie przez członków grupy. Jeszcze raz przeto powtórzę: intencją kogoś kto wydaje w podobny sposób – utrwala na wieki własną działalność, jest - nie chęć bycia odrębnym, a bardziej podpadającym pod którąś z norm – profil, innymi słowy chęć bycia sprofilowanym, co, jak się zdaje, w zamierzeniu autorów powinno w konsekwencji uczynić dany ruch strawnym dla papkowej bezduszności aparatu kultury polskiej.
Zastanówmy się przeto na moment: z jakiego powodu Szkole Bydgoskiej tak bardzo zależało na przynależności do świata sztuki instytucjonalnej w jej aspekcie miałkości wydawniczej i niskiej jakości katalogowej?
Szkoła Bydgoska a bunt
Otwierając w podobny sposób - skrzydłowo ułożone zagadnienie, zdaje się, że w końcu dochodzimy sedna problemu, którym jest klęska Szkoły Bydgoskiej. Ruch ten bowiem na nikogo nie wpłynął, nie przestawił żadnej ze zwrotnic na torowiskach sztuki, nie stał się znany; ani nawet znany/kojarzony prowincjonalnie - lokalnie. Wydaję surowy werdykt gdyż na nieszczęście dostrzegam potencjał klasy światowej w pracach artystów zgromadzonych w publikacji „Było nie było” – w myśl zasady - kara zawsze sroższa dla zdolnego lenia niż obolałego nieuka.
Ale oto ktoś mógłby zaoponować: czyż sukces światowy jest potrzebny każdemu? Czyż każdy musi koniecznie wpływać na ułożony do samych niebios gmach historii sztuki? Może wcale nikomu ze Szkoły Bydgoskiej na tym nie zależało; może artyści chcieli pozostać nierozpoznani i w myśl szwedrowsko rozumianej nudy, którą w przypadku bydgoskości rozumiemy jako spoiwo/cokół, pragnęli utonąć w morzu niepamięci i sentymentalnie rozumianej niewytłumaczalności kujawskiej…
Jestem zdania, że do katalogu zjawisk artystycznych nabudowujących prądy, nurty wszelakie, składające się na dorobek kultury ludzkiej wchodzi się bez względu na to czy się tego chce czy nie chce.
Który to czynnik zatem sprawia, że dany fenomen jest cenotafowo uwzględniany w planach nekropolii onej kutury, a inny, nawet y interesujący, musi być splonkowany w klozecie bezczasu? Jakież to Scylle i Charybdy przepuszczają niektórych śmiałków, innych zaś skazują, jako tego przysłowiowego Hana Solo, na wieczne zmrożenie w drzwiach bawialni Jabby, opatrzonech przypiskiem: defecit to?
Kluczem do zagadki, w mojej opinii, jest zjawisko buntu, które pojawia się u zarania każdego ruchu artystycznego, każdego znaczącego zjawiska kulturotwórczego. Oto bowiem wielcy artyści, już od samego początku działalności, w odpowiedzi na martwotę zastanego status quo danej epoki, wypracowują dzieła mające za cel dobranie się do skóry wszechogarniającej mizerii, objawiającej się pod postacią kanonów skażonych niestrawną przewidywalnością skrzyżowaną z wojującym, wyziewowym z natury, konformizmem; działalność skądinąd będąca całkiem nierzadko przyczyną ich początkowej, a niekiedy nawet długoletniej, izolacji.
Zadajmy w związku z powyższym pytanie: czy bunt, izolacja były także udziałem artystów Szkoły Bydgoskiej? Odpowiedź brzmi: ależ tak! Jak najbardziej. Byłże to jednak bunt nieuświadomiony, niepewny, a przez to kunktatorski i oportunistyczny. Jakbyśmy to ujęli językiem współczesnej nomenklatury prasowej: bunt w krótkich spodenkach.
W tem momencie trzeba się sprawie bliżej przyjrzeć. Siłę Ruchu stanowił głównie wojujący prowincjonalizm – bojowy regionalizm. Co przez to rozumiem? Otóż Stasiulewicz/Gruse/Zieliński NIEJAKO (celowo wyróżnione) wiedzieli, iż oficjalna doktryna tzw. Sztuki Współczesnej to totalny syf i fałsz, stąd podjęli działania oparte na strategii pozostawania piewcami wieczoru na mostem Królowej Jadwigi; pocałunku mistycznego z przydymionej, starej pocztówki; mieszczańskiego wzorku gobelinowego; helikopterka nad kamieniczkami; starej, babcinej szafy; słowem wyróżniania normalności życiowej w jej aspekcie nieoczywisto-formalnym i skrycie, uparcie podfutrowo-metafizycznym. Normalności ustalanej poprzez tworzenie znaków określających przejście od przymuszonej konsumpcji bredni rodem z rozmaitych Oikosów, Dżenderów, Konstrukcji w Procesie, Zamków Ujazdowskich, Krasnali-Sasnali itd. do wojowniczego lokalizmu.
Dwubiegunowość podobnie wyforsowanej sytuacji szczególnie dobrze było widać na pokazie Szkoły Bydgoskiej w Galerii nad Wisłą w Toruniu gdzie z jednej strony stanęli toruńscy konceptualiści, aspirujący do miana ultranowoczesności, w jej wymiarze gówniano-światowym [dzielonym przez psychotyczne poczucie toruńskiej wyższości], z drugiej zaś chłopaków z brodami, którzy wystawili wzorki w ptaszki i band (Trytony), który, o zgrozo, potrafił grać. Dla opętanych przymusem bycia postępowcem Torunian pokaz bydgoski okazał się być do tego stopnia zaprzeczeniowo - świętokradczym, w jego przaśności, wystudiowanym umiarkowaniu, z jego przesunięciem postmodernizmu o oczko w kierunku lokalnych mitów i konfabulacji, że zaraz po tym jak brodacze opuścili Toruń zbrzydzeni do granic amoku rzucili się na prace Szkoły i je wynieśli z budynku.
Niestety z opisanej powyżej sytuacji planiści Szkoły Bydgoskiej nie wyciągnęli odpowiednich wniosków. Należało bowiem dążyć do skrajnej amplifikacji tych komponent przedsięwzięć grupy, które stanowiły właśnie zarzewie toruńskiego obrzydzenia. Należało pchnąć bydgoskość do wszechświatowości z budową odpowiednich piedestałów. Należało włożyć czapki wojenne kontrolerów bydgoskich metafizyk i domen rodem z jęków zakrętów Brdy - od Smukały-Samociążka - aż do meandrycznego styku z Wisłą. Należało poszukać ducha szwederowskiego Delacroix i w siodle narajonego, nowego Napoleona rzucić się na lipne szańce postmoderny wywiedzionej wprost z komunizmu Marxa, bylejakości Beuysa, i każdego innego czarta, z jego brednią, iż każdy jest artystą, a sztuką jest wszystko, w tym aktywizm polityczny najbardziej - rzecz jasna.
Zabrakło tedy namysłu, zabrakło odpowiedniej diagnozy, zaważyło także kunktatorstwo członków grupy, którzy w głębi ducha chcieli być wystawiani w tych samych galeriach, w których Marina Abramović chlapała po ścianach krwią zarżniętego wołu i ustawiała po kątach butelki ze spermą.
Po latach wydaje się, że to właśnie Gruse wykazał się największą dalekowzrocznością i w miarę szybko zaczął uruchamiać przeróżne spadochrony mające katastrofę Szkoły Bydgoskiej uczynić w pewnej mierze wytłumaczalną. A to rozmaite quazifilozoficzne półzastawki, a to półwymyki stylowe, że Bydgoszcz to stara szafa, że ogólnie należy zawiesić poszukiwanie skarbów, że wszyscy i tak należą do szkoły – nawet przypadkowi przejezdni. To ostatnie o tyle paradoksalne, że w duchu właśnie Beuysa, od którego Szkoła zdawała się instynktownie odżegnywać. Wspomniane mecyje na nieszczęście oprócz pewnych znamion racjonalności – próba okiełznania dynamik meandrycznych ruchu, miały także aspekt pierdołowaty. Podskórnie wspierały bowiem gnuśność, którą u zarania ruchu chciano właśnie zwalczać; temczasem jak wiadomo gnuśność nigdy nie jest oryginalna…
Trzymamy zatem książkę Było nie było w rękach, która w kontekście korpusu dokonań Szkoły bydgoskiej ma charakter nieładnego nekrologu. To pierwsze co rzuca się w oczy. Przerzucamy jednak strony dalej i badamy; szukamy diagnozy. Co tu się wydarzyło?
OK, a zatem ad rem: Zielińskiemu, który być może stanowił najoryginalniejsze skrzydło grupy, zabrakło odwagi by swoje wehikuły formalne pchnąć w wielkie formaty. Dynamika ruchu – szczególnie w zderzeniu z tzw. sztuką współczesną, wymagała bowiem działań natychmiastowych, skalowo obszernych, rozmiarowo nieustępliwych tymczasem w radosnym oberku babulenia, że niby taka to ta nasza tu foremka miejscowa, kończyło się na ilustracyjkach, plamkach-bazgrołkach, pastelowych mikrostudiach o figuracji zasugerowanej figuracji. Trzeba było z tego wydmuchać poważne malarstwo sakralne, o złożonym rachunku wewnętrznej gry formalnej. Dokrzesać się świętości!
Gruse zaś, jak już wspomniano, najbardziej świadomy ideologicznie, miał zadanie wesprzeć kolegów odpowiednim frazesem filozoficznym, wymykiem pojęciowym, manifestem promującym akcje zasadzające się na światowość, a nie przybierać grymasy-pseudogesty Persona Externum ukierunkowanej na doraźne krojenie lokalnych torcików. Z kolei powaga Stasiulewicza, mnożona przez jego krakowską solidność, nadająca grupie najwięcej substancjonalności, w sensie nawet czysto malarskim, winna wywołać odpowiedni ferment warsztatowy, być jądrem konsolidacji środków, stworzyć odpowiednią wielkoformatową obudowę grupy…
Wszystko to w pewnym sensie się wydarzyło. Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy było w małej skali, w skali – mikrohobby, na pograniczu miejscowego dziwactwa, tworu o częstotliwości uderzeń serca bliskiego zapaści.
Ya
Co widać na zdjęciu umieszczonym na początku eseju grupa posiadała w swoich szeregach jeszcze czwartego artystę, artystę który w toku późniejszych wypadków został wygumkowany z historii działań i fenomenologicznie (struktura zjawiska) absencjonowany. Dlaczego tak się stało? Dlaczego w Było nie było stoi tylko puste krzesło, a Kto widzi kto słyszy funkcjonuje na zasadzie artefaktu? Cóż, mogę się jedynie domyślać. Jak pisałem powyżej, już od zarania działalność grupy była naznaczona pewnego rodzaju oportunizmem, który objawiał się pod postacią skrytych marzeń o byciu wystawianym tam gdzie wszyscy. Akcenty siłowe w grupie były bowiem rozłożone nierówno. Stasiulewicz był uznanym już artystą, dla którego wystawianie w galeriach było absolutną normą. Co innego Gruse –z ducha eksperymentator, ryzykant, okopujący się zawsze na pozycji ałtsajdera, aczkolwiek także wystawiający i dostrzegany już przez mainstream. Zieliński zaś, nie posiadający ani doświadczenia ani wykształcenia pozostałych był w tym układzie najbardziej bezbronny i narażony na grupowy bulling. Jeśli chodzi o moją osobę, ponieważ ja nawet nie aspirowałem do statusu artysty funkcjonowałem na zasadzie kumpla Zbycha, który też jest fajny. J J J!!! Wydawałoby się zatem, że Stasiulewicz był hersztem, a Gruse jego doradcą tymczasem jeśli chodzi o najbardziej ofensywne działania artystyczne to biorąc pod uwagę rozwój sceny yassowej, album Tańce bydgoskie i skuteczność przyciągania publiczności – patrz sukces klubu Trytony, to ja wręcz byłem koniem pociągowym całego interesu, taranem. Nie wystarczyło to jednak by brać mnie na poważnie jako autora tekstów czy prac wizualnych. A takowe były. Weźmy choćby pod lupę moją grafikę „Przybycie cycków”; Xero zrobione na bazie grafiki Grottgera „Wieści wojenne” gdzie w miejsce postaci posłańca (prawa strona grafiki) autor na zasadzie kolażu wstawił wycięty z gazetki z modelami, pozbawiony głowy tułów opatrzony monstrualnym biustem i dorysował do niego długopisem schematyczne, pokiereszowane nogi. Patrząc dziś z perspektywy wiedzy co też do Polski dotarło w sensie doktryn sztuki współczesnej – praca jak najbardziej uzasadniona, celna, prorocza!!! Niestety w tamtym czasie odebrana przez grupę jako wygłup, wybryk, studenckość. Stasiulewicz nawet pisał o ćpunowej studenckości! Jak się zdaje nie bez pewnego wpływu na działania grupy pozostawała mentalność katolicka, której w tym miejscu bynajmniej nie wartościuję. To się nie mogło podobać.
Wyobraźmy sobie jednak jak wyglądałoby Było nie było wzbogacone o podobne prace? Czyż nie posiadałoby charakteru pewnego uziemienia w sensie zdroworozsądkowym, odpowiedniego osadzenia, czy jak to mówią Anglicy – nie byłoby based? Podobnie z akcją Kto widzi kto słyszy, która pojawia się na jednej ze stron jako jeden z wielu artefaktów, i jest przypisana Grusemu tymczasem pomysłodawcą był autor eseju – patrz akcja ozdabiania kolumn przy scenie Trytonów, gdzie każdy z członków Szkoły dostał jedną kolumnę do wymalowania. Ja na swojej wymalowałem właśnie oko i ucho i opatrzyłem napisem : wiem, że odpowiesz Ja ale pozwól, że jeszcze raz zapytam: kto widzi kto słyszy? Idea oczywiście pochodziła z treningu Zen, który odbyłem w USA w dosyć intensywnej formie tzw. trzymiesięcznego Ango, gdzie jednym z koanów była praktyka odpowiedzi na pytanie: kto widzi kto słyszy? Aplikacja podobnej formuły do bydgoskości w jej wymiarze staroszafowym, zmurszało-kamienicznym, z jej pojęciem umiarkowania podniesionego do rangi metafizyki, doktryny afirmacji życia (niemalże Whitmanowskiej) w jego najbanalniejszych przejawach - ja Brda, Ja Brda , ja Brda czy mnie słyszysz; kanonicznym - popołudniowym popijaniem kompotów śliwkowych, wzdychań nad wieczorami w parku z parą leniwie sunących w te i we wte łabędzi, wzbogaciłaby one rytuały o atomowe turbodoładowanie i uwolniła je z pułapek gnuśności, czy też tak powszechnej na Kujawach apatii wynikającej z zachemowych wyziewów formujących nad starym rynkiem pomnikowe obłoki sadzy do hasła – nihil hic fieri potest.[i]
Wielka Rzeczywistość pod postacią wymiaru bezobiektowego, niezmierzonego nie weszła tedy do kanonu ars bydgostiensa, a pytania Kto widzi kto słyszy zawisły w powietrzu martwym frazesem, niewyjaśnioną bliżej formułą, będącą kaprysem jakieś mało znanej grupki.
Memento
A zatem wygumkowano mnie, co jak się zdaje odbyło się w procesie porządkowania spuścizny i przygotowywania jej pod kategorie strawności i poczciwości galeryjnej. Muzyk (albo muzyk plus coś jeszcze) w tym wypadku mógłby wprowadzić do podnoszonej na czoło malarskości grupy element niepoważności, zabałaganienia formalnego, a nawet nastręczać niepotrzebny dysonans poznawczy. Tak jakby rozmaite Fluxusy, Grupy Paniczne i tym podobne w historii sztuki wcześniej nie istniały (!?!). Nie, koledzy chcieli być brani na poważnie, chcieli zabłysnąć solidnością i w tym wypadku – źle rozumianą powściągliwością (jak to brodacze zwykle mają). Wspominałem, że czwartym powodem napisania tego eseju była chęć zobrazowania zjawiska ruchu artystycznego z jego fazą początkową i końcową. Z dynamiką krzywej, która idąc wraz ze wzrostem na osi współrzędnych parametru komercyjnego-publicznego wytraca podług drugiej osi element barwności, różnorodności, nieprzewidywalności; życia powiedzielibyśmy.
Bez prawdy nie ma życia. Sentencja niemalże godna filozofa. Dorzucam tedy swoje trzy grosze do Było nie było aby odrzeć publikację z jej miałkości i nudy. Aby czytelnik wiedział, że pod spodem coś tam się niemrawo prężyło. Coś chciało wychynąć na powierzchnię jednak zmarło przedwcześnie bo nie było czasu, bo nie było namysłu, bo nie było uczciwości-lojalności, bo się ktoś tam czegoś bał, a inny coś zapomniał. Niech pole interpretacyjne dzięki temu tekstowi zyska nowy kierunek. Niech kontrapost łabędzi bydgoskich zyska wreszcie aspekt ostatecznego spokoju i mądrej solenności. Niech DUPA Łuczniczki wyrwie się ze szponów niewczesnej zadumy i pobiegnie w słońcu Gdańską. Niech wieczór bydgoski zatrzaśnie pamięć wsobną/podkorową, pamięć obłokową-fioletową w ciele nieodkrytej przygody szkolnej; awantury, którą bohaterowie kończą w grobowcu TutenchYmEna, w oparach majowego bzu, albo na jednej z dzikich planet niezmierzonego firmamentu.
Tomasz Gwinciński
[i] Tu się nic nie da