Zawsze pociągały mnie tematy "niepraktyczne", niezwiązane – lub mające bardzo luźny związek – z nauką lub pracą zawodową. Niekiedy wiadomości zdobyte z tych zainteresowań okazywały się po latach do czegoś potrzebne – ale tylko niekiedy… . W czasie studiów zamiast pogłębiać znajomość literatury, poznawać zasadzki polskiej gramatyki czy też przykładać się do nauki języków obcych, co by później pięknie procentowało, traciłem czas na różne „głupoty”. Szczególnie dużo czasu zużywałem na uczestnictwo w najprzeróżniejszych odczytach i spotkaniach dyskusyjnych. Choć studiowałem w apogeum "epoki stalinowskiej", pokus w tym zakresie było niemało. Sprzyjało temu miejsce studiów – Uniwersytet Warszawski. Uniwersytet i jego pobliże to niewątpliwie ścisłe centrum życia intelektualnego Warszawy. Chęć poszerzania wiedzy i pobudzanie życia intelektualnego studentów
i kadry naukowej wykazywały, z mniejszym lub większym polotem, liczne wydziały, instytuty i katedry Uniwersytetu Warszawskiego. O właściwe oblicze ideowe publiczności uniwersyteckiej troszczyły się, także pod postacią odczytów, uniwersyteckie instancje PZPR i organizacje młodzieżowe (Związek Młodzieży Polskiej, Związek Studentów Polskich) a o poszerzenie innych zainteresowań różne organizacje i stowarzyszenia "branżowe" (do filatelistów i taterników włącznie).
Już w obrębie potężnego zespołu gmachów Uniwersytetu Warszawskiego tablic z ponętnymi ogłoszeniami i afiszami było sporo, a przecież było to tylko ścisłe centrum. Naprzeciwko Uniwersytetu mieściła się Akademia Sztuk Plastycznych (potem Akademia Sztuk Pięknych), kilka kroków było do Pałacu Staszica (m. in. siedziba Instytutu Badań Literackich) i równie blisko – idąc w przeciwnym kierunku do kamienicy Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, z salą odczytową
i przytulną kawiarnią. Bywało też, że w poszukiwaniu "wiedzy z peryferii" trafiałem w bardziej odległe rejony Warszawy, najczęściej na Politechnikę Warszawską, która buzowała aktywnością, nie zawsze prawomyślną. Wysłuchiwałem więc, niestety nie zawsze z należytą uwagą, wielu ówczesnych profesorów, doktorów i na razie tylko magistrów, z których znaczna część dosłużyła się dziś not w encyklopediach i miana autorytetów (to drugie jest mniej zaszczytne, bo w latach przekształceń ustrojowych tytuł "autorytet" zdobyć było stosunkowo łatwo). Oczywiście w latach moich studiów większość tych odczytów i dyskusji była mocno zideologizowana – ale nie wszystkie a i wystąpienia lektorów Komitetu Centralnego bywały ciekawe (bardziej znani i cenieni w czasach moich studiów lektorzy to m. in. Zygmunt Bauman, Bronisław Baczko, Włodzimierz Brus ,Maria Turlejska, Marek Fritzhand, Adam Schaff, a z wówczas najmłodszych: Bronisław Geremek, Leszek Kołakowski).
Spośród kilku prelegentów, których nauki zapamiętałem, na pierwszym miejscu muszę wymienić Leszka Kołakowskiego. Z tego względu, że pomógł mi ukształtować w pełni poglądy laickie i światopogląd komunistyczny. Kołakowski przypomina mi się obecnie często, gdy oglądając wiadomości telewizyjne lub przeglądając gazety muszę stykać się z zestawem wydarzeń w kraju na świecie zdominowanym przez takie tematy jak trupki niemowląt ukrytych w zamrażarce lub beczce na kapustę, dziecko, które wpadło z okna na 7 piętrze i przeżyło, pojedynki na miny i inwektywy między czołowymi polskimi politykami, polski dziadek Pani Merkel i trochę niemiecki pana Tuska oraz wspaniałych lub przerażających babciach i takichże wnuczkach. Czemu polskie "tematy zastępcze" 2013 roku kojarzą mi się z młodym filozofem roku 1954 – o tym za chwilę.
Mimo chrześcijańskiego wychowania, od wczesnych lat ciążyłem niestety ku niedowiarkom i komunistom. W trzynastym roku życia (niedługo po bierzmowaniu) przestałem chodzić do kościoła, co ciężko przeżywała moja Mama, do końca studiów aprobowałem bez większych zastrzeżeń oficjalną polską politykę, interesowałem się życiem w Związku Radzieckim, czytałem powieści radzieckie. I wszystko to – co gorsze – nie z oportunizmu, ale z wewnętrznego przekonania. Nie miałem zbyt wielu partnerów światopoglądowych, ale że nie należałem do agresywnych bolszewików. miałem i mam dobre stosunki koleżeńskie, a nawet przyjacielskie, także z chłopcami
i dziewczętami, których polsko–patriotycznych korzenie nie zatruły zbytnio komunistyczno–radzieckie miazmaty.
Dla poszukującego ateisty, studenta polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, nazwisko Kołakowskiego nie mogło być w 1954 roku obce. Mgr Leszek Kołakowski był czołowym publicystą tygodników "Argumenty" i "Nowa Kultura", które systematycznie i pilnie czytałem. Był on też uczestnikiem wielu spotkań i dyskusji.
W wymienionych popularnych czasopismach pisał głównie na tematy religioznawcze (najczęściej związane z Kościołem Katolickim). Często, na marginesie ustosunkowywał się do bieżących wydarzeń politycznych, reprezentując i interpretując "linię Partii". W jego tekście po raz pierwszy zetknąłem się z sentencją, że "Wiek XXI będzie socjalistyczny, albo nie będzie go wcale"(który to – u licha – myśliciel brytyjski to sformułował? – Bertrand Russell czy George Shaw?) .
Po raz pierwszy zetknąłem się z Leszkiem Kołakowskim "twarzą w twarz", jak to często bywa, trochę przypadkowo. Podkochiwałem się "platonicznie" w ślicznej Joasi, studentce historii, w której "wszystko było kasztanowe". Znaliśmy się właściwie tylko "z widzenia" – ot kilka krótkich rozmów przy okazji "postoju" przed Biblioteką Uniwersytecką – ale odczuwaliśmy do siebie sympatię, uśmiechaliśmy się do siebie idąc na zajęcia ( a okazji do takich spotkań było mnóstwo, bo gmachy Wydziału Historii i Wydziału Filologii Polskiej sąsiadowały ze sobą). Któregoś dnia Joasia zatrzymała mnie i poinformowała, że z inicjatywy Koła Młodych Historyków, trzy odczyty na temat chrześcijaństwa ("szeroko pojętego") wygłosi u "nich" Leszek Kołakowski.
Z tego zaproszenia skorzystałem skwapliwie, bo interesował mnie temat
i prelegent. A poza tym mogłem być długo blisko Joasi – chociaż w "tłumie". Namówiłem także kilku kolegów na odczyty. Zachował się mój zeszyt z lat 1953–1954 z notatkami (jakimś cudem, po kilku przeprowadzkach i licznych akcjach porządkowych), a w nich informacje o przebiegu odczytów, które mnie poruszyły.
Pierwszy odczyt rysował genezę chrześcijaństwa i rozwój doktryny do czasów współczesnych, drugi dzieje chrześcijaństwa w Polsce od czasów chrztu Polski w 966 roku – a nawet wcześniejszych kontaktów ziem lechickich z misjonarzami, trzeci zaś – obecnego stanu Kościoła Katolickiego w Polsce i jego relacji ze społeczeństwem
i władzami. Kołakowski krótko, ale przekonywująco zarysował judaistyczne (i inne bliskowschodnie) korzenie chrystianizmu oraz bardzo nietypową genezę i rozwój tego, dziś najliczniejszego w świecie, wyznania. – O ile doktryny innych wielkich religii ich twórcy tworzyli, rozbudowywali i cyzelowali przez dziesięciolecia (Mahomet ponad 20 lat a Budda przez 50) Jezus nauczał niespełna 3 lata i pozostawił tylko kilkanaście przypowieści i wskazań, zapisanych przez uczniów już po śmierci Mistrza (głównie: Kazania na górze). Myśli niekiedy niezbyt jasne a nawet sprzeczne ze sobą. A jednak z "z tej iskry i kilku kamyków” rozgorzał wielki płomień i zbudowano potężny gmach chrześcijaństwa. To dzieło nie tylko Jezusa, ale też "doktorów Kościoła" i …cesarzy rzymskich. Tę herezję żydowską, o wielu bardzo zróżnicowanych na początku nurtach, "uporządkował” i rozwinął święty Paweł odrywając ją zdecydowanie od starotestamentowego judaizmu. Uczynił ją religią uniwersalną rozciągając pojęcie bliźniego na wszystkich ludzi ( w starym Testamencie bliźnimi byli tylko członkowie Narodu Wybranego – Żydzi). W chrześcijaństwie Św. Pawła równi wobec Boga są wolni i niewolnicy, bogaci i biedni, biali i czarni – i wszyscy będą według jednej miary osądzeni przez Boga za swoje życie. Te rewelacyjne w świecie rzymskiego okrucieństwa idee jednały chrześcijaństwu rzesze wyznawców wśród wyzyskiwanych i upodlonych. Państwo ostro zwalczało tych cichych rewolucjonistów. Do czasu. Cesarz Konstantyn Wielki dostrzegł w chrześcijańskim uniwersalizmie szansę umocnienia Cesarstwa, od dawna chwiejącego się pod ciężarem własnej wielkości. Szansę pod warunkiem "zamiecenia pod dywan" myśli buntowniczych, a wyeksponowanie sprzyjających władcy i państwu (władza jest ustanowiona przez Boga i należy się jej posłuszeństwo jakakolwiek jest, ostateczny sąd przez Boga dopiero po śmierci itd.). Konstantyn, gdy to dostrzegł, szybko i energicznie przystąpił do nadawania chrześcijaństwu właściwej formy i szlifu. Z wielu nurtów wybrał "najwłaściwszy", inne zwalczał, niepokornych biskupów porozganiał, osobiście pomagał formułować prawidła i dogmaty kościoła powszechnego. Mimo, że w początkach IV wieku chrześcijanie byli mniejszością w Cesarstwie (szczególnie w jego części zachodniej), nadał temu wyznaniu uprzywilejowaną pozycję. I tak chrześcijaństwo z "ideologii wykluczonych", szybko przekształciło się w podstawowego sojusznika, wręcz ostoję władzy (jakakolwiek by ona była). Było to o tyle łatwe, że w wielu regionach Wschodu biskupi już wcześniej zasmakowali w bogactwie i władzy. I tak od czasów Konstantyna do czasów najnowszych, trwał sojusz tronu z ołtarzem, przyczyniając się do wykreowania tysiącletniego "złotego okresu chrześcijaństwa" – Średniowiecza, z krańcowym barbarzyństwem i upodleniem człowieka, wojnami religijnymi, wyniszczaniem w imię krzyża heretyków i pogan.
Mgr Leszek Kołakowski mocno podkreślił, że dzieje chrześcijaństwa
a i Kościoła Katolickiego to nie jednolity nurt. Kościół i jego hierarchia szybko opanowali wszystkie dziedziny życia społecznego, ale już od czasów starożytnych, myśliciele i przywódcy ludowi przypominali sobie "zamiatanie pod dywan" wskazania Chrystusa – o równości wszystkich ludzi, wypędzaniu handlarzy
ze świątyni, a o bogaczu, któremu trudno wejść do nieba a przede wszystkim
o potrzebie miłości bliźniego. Stąd niezliczone herezje i ruchy społeczne nawołujące do sprawiedliwości społecznej – topione w morzu chrześcijańskiej krwi. To paradoksy dialektyki dziejów – nowe idee rodziły się wewnątrz Kościół i powoli unowocześniały i cywilizowały świat w ostrej walce z "tronem i ołtarzem". Wśród przywódców Wielkiej Rewolucji Francuskiej sporo było biskupów i opatów. Józef Stalin też początki swej wiedzy i buntu przeciw istniejącemu porządkowi, zdobywał w czasie pięcioletniej nauki w prawosławnym seminarium w Tyflisie.
W odczycie o rozwoju chrześcijaństwa w Polsce, Kołakowski podkreślił, że od pierwszych dni "chrztu Polski" w naszym kraju sojusz ołtarza z tronem był bardzo ścisły. Jego cechą pozytywną był wkład w szybką i ścisłą konsolidację jednolitego państwa z terytoriów plemiennych. Ujemną natomiast cechą była, przez zdecydowaną większość dziejów Polski, dominacja interesów Stolicy Apostolskiej nad narodowymi interesami Polski. Stąd niszczące i niepotrzebne wojny z Turcją i Szwecją oraz antagonizmy z prawosławiem na tle dążeń Rzymu do uzyskania zwierzchności nad tym wyznaniem. Także w Polsce Kościół był ostoją istniejącego porządku społecznego – ale jednocześnie duchowni często przewodzili buntowi przeciw wstecznictwu i staremu porządkowi społecznemu. Duchownymi przecież byli choćby Hugo Kołłątaj i Stanisław Staszic, a później Piotr Ściegienny
i Eugeniusz Okoń.
Najkrótszy i najmniej wnosząc do mojej wiedzy był odczyt o współczesnym Kościele Polskim. Prelegent podkreślił, że również obecnie hierarchia kościelna jest ostoją sił wstecznych społecznie i obyczajowo. W pełni podporządkowuje się Stolicy Apostolskiej, gdy ta ekskomunikuje komunistów i wszystkich, którzy z nimi współpracują, choć nigdy nie ekskomunikowała faszyzmu i nazizmu. Dlatego, że choć naziści byli wrogami chrześcijaństwa i wymordowali znaczną część księży
w Polsce, to działali w obrębie ustroju kapitalistycznego. Obecnie wielu biskupów
i proboszczów sprzyja opozycji (także podziemnej) wobec władzy, po cichu wspiera ją moralnie i materialnie, jest podstawowym kanałem jej łączności
z Zachodem. Ale postrzegamy też, że jest sporo księży – patriotów współpracujących
z władzą ludową. Sekowani przez kurie biskupie są oni "ziarnem nadziei" na odnowę Kościoła polskiego.
W trakcie dyskusji po trzecim odczycie miałem możność po raz pierwszy słuchać Jacka Kuronia ("z widzenia" znałem go już wcześniej). W dość długim wystąpieniu gorąco poparł myśli prelegenta, ale zwrócił uwagę , że według niego zbyt dużo jest "przymykania oczu" na antysocjalistyczną samowolę kleru, przecież mnóstwo imprez kościelnych przepełnionych jest elementami jaskrawo politycznymi. Mnóstwo jest też rozmaitych kapliczek i figur zaśmiecających pejzaż Polski. Wzywał też by wszyscy klerycy powołani byli do służby wojskowej bo, jak wie to z własnych obserwacji, wielu z nich już po tej służbie nie wraca do seminariów duchownych. Kołakowski pochwalił zaangażowanie Kuronia, ale mocno podkreślił, że walka
z reakcyjnym klerem musi być prowadzona umiejętnie i ostrożnie. Autorytet bowiem Kościoła mocno jest zakorzeniony w świadomości prostych ludzi. Zbyt szybkie
i radykalne działania mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Obecni na sali kandydaci na historyków, w tym i Jacek, powinni pamiętać przykład Wandei w XVIII–wiecznej Francji. Tam przecież nie tylko szlachta, ale i chłopi, którym rewolucja dała wolność i ziemię, poparli rojalistów, m. in. dlatego, że wcielano księży do armii. Wraz z postępem budowy socjalizmu i oświaty powszechnej, w Polsce wpływy reakcyjnej części kleru i jego świeckich zwolenników, w większości wczorajszych ziemian i sklepikarzy, będą się kurczyć. Należy natomiast ostro zwalczać sztubackie wygłupy, takie choćby jak obsikanie przez trzech studentów polonistyki, pewnie po wypiciu kilku piw, kapliczki w czasie pobytu na brygadach żniwnych. (Teraz spostrzegłem z przerażeniem, że Joasia patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Po odczycie wyjaśniłem jej, że rzeczywiście zrobili to moi koledzy, w tym jeden z przyjaciół, i nie po piwach, ale butelce czegoś mocniejszego. Cała trójka szybko wydoroślała, a potem bardzo rozwinęła się, czego dowodem są dziś ich noty biograficzne w encyklopediach. A mój przyjaciel wyznał niedawno na łamach prasy, jakich wzniosłych uczuć doznaje uczestnicząc z żoną i córką w nabożeństwach w parafialnym kościele na ul. Żytniej w Warszawie).
Wystąpienie Jacka, także z uwagi na swoją formę, nie spodobało mi się. Uznałem, że za dużo w nim jakiejś sztucznej emocji, chyba z pogranicza demagogii, i zwykłego wodolejstwa. I tego zdania nigdy nie zmieniłem. A gdy przy jego ("socjalisty z dziada pradziada") wsparciu, jako czołowego ministra w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, likwidowano PGR–y i zakłady przemysłowe a on, w białym fartuszku, nalewał z kotła bezrobotnym smaczną zupę, osobiście przez siebie ugotowaną, moja niechęć zmieniła się w obrzydzenie. Muszę jednak przyznać, że na kształtowanie się mojego stosunku do Kuronia mógł mieć pewien wpływ fakt, że Jacek – kolega Joasi z tego samego roku, bardzo się jej podobał . Podkreślała, że jest sympatyczny w kontaktach osobistych i bardzo inteligentny, choć ma pewne problemy z tokiem studiów z uwagi na swoją intensywną, etatową działalność polityczną. Natomiast byłem pod urokiem toku prelekcji Kołakowskiego. Nie był złotoustym mówcą, jak na przykład profesor Jan Kott. Był ułomny i brzydki, ale to spostrzegało się tylko do chwili, gdy zaczynał mówić. Imponował i budził zainteresowanie nie pięknem słowa, ale logicznym i zwartym tokiem narracji, wsparciem ogólnych konstatacji i sądów przykładami – często zaskakującymi słuchaczy, a także wplątaniem w tok wykładów dowcipów i anegdot, ogniskujących uwagę nawet najbardziej "ospałych" słuchaczy.
Odczyty Kołakowskiego pamiętam nie tylko z uwagi na ich specjalne miejsce
w kształtowaniu się mojego światopoglądu. Jak wspomniałem już wyżej, przypominają mi o nich aktualne polskie środki przekazu. W czym rzecz? – Otóż
w trakcie dyskusji po trzecim wykładzie miało miejsce wydarzenie anegdotyczne, nie wiążące się ściśle z prelekcją. – Otóż, jak już wspomniałem, Kołakowski wplątywał w tok wykładu różne wątki poboczne, głównie nawiązujące do publicznego życia we współczesnej Polsce. W konsekwencji takież wątki pojawiały się także w głosach dyskutantów. Po drugim spotkaniu jeden z dyskutantów wyraził opinię, że nasza prasa czy radio, owszem, są rzetelnymi źródłami informacji, ale trochę nudnymi
a "słyszał", że zachodnie czasopisma są ciekawiej redagowane. Kołakowski żachnął się. "To niezupełnie tak. Z uwagi na zainteresowanie naukowe, a jeszcze bardziej
z tytułu odpowiedzialnej działalności jako prelegent KC PZPR, znam trochę prasę zachodnią, także tę popularną. Wiadomości w niej to prawie wyłącznie "tematy zastępcze". Teraz brak mi czasu na dłuższą wypowiedź, ale po następnym odczycie coś wam pokażę.
I rzeczywiście – po ostatniej prelekcji Kołakowski wyjął ze swej dość pojemnej, trochę już podniszczonej, teczki spory plik kolorowych czasopism. "To kilka kolorowych czasopism "dla ludu" z USA. Tak się złożyło, że pochodzą
z miasta St. Louis, jednego z głównych miast amerykańskiego Południa. Pewnie zastanawiacie się, skąd je mam? Nie z zakupu, dla bibliotek naukowych i biblioteki KC PZPR kupujemy oczywiście tylko czasopisma naukowe i najważniejsze opiniotwórcze. Taką makulaturę otrzymujemy od celników. Pasażerowie przyjeżdżający z Zachodu przywożą z sobą także tego typu "strawę duchową". Jeśli jest tego niewiele, na ogół przymykają oczy, gdy jednak tego śmiecia jest dużo – konfiskują. Idzie to na przemiał, ale trochę, dla celów poznawczych i propagandowych także do bibliotek naukowych i do Wydziału Propagandy KC PZPR (lub komitetów wojewódzkich). Pokażę wam, czym karmi się duchowo mieszkańców St. Louis i okolic ( stamtąd widocznie przyleciał ich czasowy właściciel). Oto wiadomości z pierwszej i ostatniej strony gazet: Ośmioletnia czarnoskóra dziewczynka urodziła dorodnego 4–kilogramowego synka – ojca nie udało się ustalić, bo murzyńskie slumsy St. Louis to, według autora artykułu, "Sodoma i Gomora". Upolowano 4–metrowego aligatora – to wiadomość banalna, ale smaku dodaje jej fakt, że w żołądku gada znaleziono zielony dziecięcy bucik – teraz dziennikarz stara się dociec, kto był właścicielem bucika. Pani Thomson ze zwitkiem bielizny wrzuciła nieopatrznie do pralki ukochanego kotka – zwierzaczka dało się uratować, bo właścicielka usłyszała miauczenie, ale był on w opłakanym stanie. Wiadomości z dalszych okolic – o chłopcu z Alaski, który zaopiekował się osieroconą foczką i wyhodował z niej domowe zwierzę oraz o czterech rybakach meksykańskich, którzy miesiąc tułali się po oceanie na uszkodzonej łodzi i przeżyli. Są oczywiście i wiadomości polityczne – kandydat na gubernatora (stan Missouri), z ramienia Partii Republikańskiej, zarzuca swemu przeciwnikowi z Partii Demokratycznej, że jako senator stanowy brał łapówki w pieniądzach i cennych przedmiotach za ułatwianie zdobycia intratnych zamówień rządowych,
a ten z kolei ujawnia, że kandydat republikański, choć żonaty i ojciec czwórki dzieci, utrzymuje intymne kontakty ze swoją dwudziestoletnią pracownicą (foto bardzo ładnej dziewczyny). Banalnych informacji typu wypadnięcie z okien i cudowne przeżycie (lub nie) – są setki. Materiał jest nieprzebrany, bo w prawie 200–milionowym państwie codziennie sporo ludzi wypada z okien, jest gwałconych lub znajduje śliczne zwierzątko. – Takie wypadki są oczywiście ciekawsze niż rzeczowe informacje o losie bezrobotnych, nowoczesnej medycynie dostępnej tylko dla bogatych, przerażającym stanie sanitarnym i przestępczości w Stanach wśród czarnej i białej biedoty itp. – To misja środków masowego przekazu w państwach "wolnego świata" – robić ludziom wodę z mózgu. Jeśli chcecie popatrzeć na te kolorowanki to proszę – ale krótko, bo za 20 minut muszą być w Pałacu Staszica!".
Gdy po odczycie przysiedliśmy w miłym chłodku na zapleczu Pałacu Kazimierzowskiego – Andrzej (później i Krzysztof ) Wróblewski wyjął z kamienną twarzą spod bluzy kolorowe pisemko niewielkiego formatu. Mieliśmy sporo uciechy podziwiając miłe buzie (i nie tylko buzie) ślicznych dziewczyn różnych ras.
––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––– – –––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––
Gdy przypominam sobie te wydarzenia sprzed dokładnie 60 lat jest mi smętnie
i trochę głupio. Bo z głośnych bohaterów mojej relacji egzystuję na tym świecie tylko ja. I koleje naszego życia były inne, niż wyobrażaliśmy to sobie w 1954 roku.
Najszybciej odeszła z tego świata Joasia, o rok ode mnie młodsza. We wrześniu 1981 roku, jeszcze przed pięćdziesiątką, wciąż śliczna i bardzo aktywna, potknęła się na schodach własnego domku, uderzyła głową w schodek. Zmarła po trzech dniach nie odzyskując przytomności. Joasia była wybitną, nagradzaną nauczycielką, miała dobrego męża i trójkę bardzo udanych dzieci. Najmłodsza córka właśnie w 1981 roku uzyskała maturę i podjęła studia historyczne w Toruniu, starsza córka zbliżała się do końca studiów polonistycznych także w Toruniu a syn przed dwoma laty ukończył chemię w Gdańsku. Bardzo przystojny a równocześnie zdolny i aktywny był dumą rodziców, ale i odrobinę powodem ich troski. Bo Krzysztof – syn ateistów i komunistów, związał się dość ściśle z gdańską kurią i był czołowym działaczem gdańskiej "Solidarności". Śmierć, jak to często bywa, bezsensowna. Tyle było przed Joasią zadań, które powinna zrobić i doznań, które powinna przeżyć. Do dziś przetrwała tylko w pożółkłych już maszynopisach i rękopisach jej niedokończona monografia o ukochanych Pałukach. Czy ktoś ją dokończy?
Mój równolatek, Jacek Kuroń, dożył siedemdziesiątki. Ale ostatnia dekada jego życia to już tylko swoista wegetacja, z pogłębiającym się przekonaniem, że sam przyczynił się do zniweczenia własnych młodzieńczych ideałów i marzeń. Niszczył PGR–y i tyle innych zakładów, by potem gotować zupę dla bezrobotnych… Wstydził się, że dojrzał do świadomego i dojrzałego działania tak późno, że tyle lat działał pod urokiem młodszych partnerów o silniejszych indywidualnościach – Karola Modzelewskiego, Adama Michnika, Leszka Balcerowicza. Szukał rozpaczliwie alibi dla niektórych swoich działań politycznych. Alibi okazało się blade mimo wsparcia tak utalentowanego dziennikarza jak Jacek Żakowski. Zastanawiał się, czy przyjąć Order Orła Białego, bo miał odczucie, że w poczcie Kawalerów Orła, bliżej mu do zasług Franciszka Ksawerego Branickiego niż Hugona Kołłątaja. Koniec końców stawił się w Pałacu Prezydenckim wraz z Karolem Modzelewskim, który szybciej wydoroślał i dawno już odpłynął na bezpieczne wody historii średniowiecznej . ("Ty, Karol, przynajmniej solidnie zapracowałeś na jedno skrzydło, a może i kawałek ogona Orła ślęczeniem w bibliotekach i archiwach"). Fatalny stan psychiczny Kuronia miał swoje źródło także w upadku fizycznym. Organizm zawsze tak silnego i przebojowego mężczyzny wcześnie zbuntował się za lata bujnego życia bez ograniczeń (nie tylko z winy lat więzień i aresztów). Próbował jeszcze działać nawet leżąc w łóżku – ale był to już inny Kuroń.
Dłużej niż Kuroń żył Andrzej Krzysztof Wróblewski, młodszy ode mnie, podobnie jak Joasia, o rok. Ostatnia dekada jego życia była jeszcze trudniejsza i smutniejsza niż Kuronia, tragiczna. Był ceniony w swej redakcji ("Polityka"), przyjaciele troszczyli się o niego i pomagali jak mogli, ale choroba, która atakowała go już w latach siedemdziesiątych, zapanowała nad nim. Andrzej starał się jako publicysta być zawsze rzetelny i obiektywny – ale w zmieniających się, jak w kalejdoskopie polskiej rzeczywistości, kryteria rzetelności i obiektywizmu stawały się coraz bardziej płynne, więc Andrzej nigdy nie był w pełni z siebie zadowolony. Spotkałem go w końcu lat siedemdziesiątych przypadkiem na Nowym Świecie, nie wyglądał dobrze. "Muszę się leczyć" – pokazał ręką na głowę. Odwiedziłem go mniej więcej trzy lata przed śmiercią. Był tylko bladym cieniem silnego, wysportowanego Andrzeja z lat studiów. Wytrwałem niedługo. Rozmowa rwała się, niekiedy miałem wrażenie, że Andrzej nie poznaje mnie lub bierze za kogoś innego ("Pozdrów Krystynę". "Powiedz, że nie mogę"). A gdy był na pewno przytomny, uśmiechał się smętnie: "Taki ten świat? Niedobry świat! Czemu innego nie ma świata? – przypomnij Janku kto to napisał ?". Spytany o dzieci machnął ręką: – "Radzą sobie aż nadto dobrze, ale to już nie mój świat. I nie najlepszy…".
Najstarszy i najważniejszy z nas, Leszek Kołakowski, żył najdłużej, zmarł
w wieku 82 lat. W aureoli najwybitniejszego filozofa (i w ogóle myśliciela) polskiego XX wieku. Aureoli wymalowanej wprawdzie przez Adama Michnika – średniego lotu malarza ikon, raczej pacykarza – ale zawsze cennej. Doktoraty honorowe, medale i inne wyróżnienia, którymi go obsypano za "odwagę, humanizm
i filozofię głębi", trudno zliczyć. – Czy mimo to był do końca spełniony
i zadowolony ze swego życia? – Chyba nie do końca. Lidia Ostałowska, zarysowując intelektualne curriculum vitae Profesora, pisze: "Kołakowski zatoczył wielkie koło: od utopii porządkującej świat, zbuntowanej przeciw chrześcijańskiej ortodoksji, przez krytykę systemów i ideologii, po przekonanie, że kultura potrzebuje fundamentalnych wartości – Transcendencji" ("Gazeta Wyborcza" z 20 lipca 2009 r. ) Czy punkt docelowy w tym wielkim kole to osiągnięcie sokratejskiego szczytu mądrości ("Wiem, że nic nie wiem") czy też zwykły oportunizm, prowadzący wczorajszego rewolucjonistę i reformatora na mielizny oportunistycznej wygody. Na kanapy przed telewizorem z horrorami i ławkę w oksfordzkim ogrodzie? Zatoczył koło nie tylko w zakresie dumania o "fundamentalnych wartościach", ale i w świecie realnej polityki. W 1956 roku pisał "…powróciliśmy do punktu wyjścia. Do sytuacji, w której praca teoretyczna nad odrodzeniem ruchu robotniczego, zdolnego do życia
i rozwoju, musi się zaczynać od nowa. Do stanu, gdy stoimy wobec konieczności analizy całego społeczeństwa współczesnego, żeby na tej podstawie stworzyć perspektywy nowego humanizmu rewolucyjnego, opartych na siłach klasy robotniczej i na adekwatnej wiedzy o świecie współczesnym". Profesor był już mentalnie i moralnie kimś zupełnie innym niż magister ("Jego praca magisterska mogła być nawet habilitacyjną"). Nie podjął trudu pracy nad "odrodzeniem ruchu robotniczego" i zarysowaniem "perspektyw nowego humanizmu rewolucyjnego". Sił, polotu i hartu wystarczyło mu tylko na błyskotliwe wypunktowanie słabości ideologii marksistowskiej i praktycznych prób wcielenia jej w życie. Rewolucjonista
i wizjoner przerósł szybko w gabinetowego mędrca chętnie wkładającego błazeńską czapkę Stańczyka. Tyle, że błazna królewskiego. A dożył czasów, gdy staje się bardziej oczywiste, że bez socjalizmu (rozumianego jako racjonalne urządzanie życia społecznego) wiek XXI ma nikłe szanse dotrwania do swej setki. Więc chyba umierał z przekonaniem, że zrobił mniej niż mógł. Ale alibi miał mocne: „Tyle było bogów i proroków – i co?”
Zastanawiam się czasem czyje odejście z tego świata było "najlepsze" (– myśl chyba głupia?).I dochodzę do wniosku, że chyba Joasi. Nie przeżyła wielkiej satysfakcji z dokonań własnych i innych, ale nie przeżyła i wielu rozczarowań związanych z upływem życia i zmianami wokół nas. Nie przeżyła radości z bycia babcią (gdyby żyła miałaby dziś pięcioro wnuków) i ujrzenia wyników swej pracy w formie książkowej – ale też nie musiała przeżyć śmierci męża po długiej, upokarzającej chorobie, nie musiała patrzeć jak jej przystojny i mądry syn przemienia się w łysawego i nieco nerwowego polityka z "trzeciej strony gazety". Nie musiała też doświadczać etapów "polskich dróg" – gdy "Solidarność" z uroczego podlotka przerastała w wampa z zadatkami na wampira a wywalczona, upragniona wolność przekształcała się w upodlenie człowieka. Skończyła jak Ikar – lecąc wzwyż. Jej ciało spoczywa od ponad trzydziestu lat pod ładną płytą w zacisznej alejce przepięknego cmentarza w Inowrocławiu, a duch (trudno mi sobie wyobrazić, by po Joasi nie pozostało jednak coś nieuchwytnie pięknego) jest cząstką wiecznej przestrzeni kosmicznej bez wymiarów i czasu – pewnie najdoskonalszej formy istnienia.
Pewnie niedługo i ja znajdę się w innym wymiarze (Kołakowski: "Jeśli Boga nie ma to być powinien"). A jeśli spotkamy się wszyscy na jakiejś niebiańskiej łączce, w miłym chłodku rzucanym przez rozłożyste Drzewo Wiadomości Wyłącznie Prawdziwych i Dobrych, zapytam Profesora kto ostatecznie miał właściwszy punkt docelowy: ja niewiele zmieniając się od lat 50–tych XX wieku, czy On ze swoim imponującym Curriculum Vitae? A także czemu nigdy nie oburzył się w latach 90–tych na zalew "tematów zastępczych" w polskiej polityce
i środkach masowego przekazu? A może i nie zapytam, bo chyba znam odpowiedź Profesora: "Miałeś zawsze dużo dobrych chęci Janku, ale horyzonty mentalne niezbyt szerokie,myślałeś powoli. Więc i teraz nie dostrzegasz, że nasze światy – i pierwszy i ten drugi, to światy zastępcze. Może dopiero trzeci będzie na serio – stworzony przez mądrego i dobrego Boga, a nie przez Wszechmogącego