– Ludzie listy piszą… – śpiewali kiedyś „Skaldowie” kreśląc błogosławioną i kolorową wręcz atmosferę wypowiadania/opowiadania się ludzi słowem kierowanym do drugiego człowieka. Technika i technologia, też będąca wytworem człowieka, ale już mająca w sobie diaboliczny mechanizm samonakręcania się, rozbiła ten sielankowy świat, wprowadzając w miejsce listów komunikaty elektroniczne, w tym także obrazkowe. Ale natury ludzkiej nie da się tak łatwo na stałe zamknąć w elektronicznej klatce. Irmina Kosmala odkryła to, pisząc:
„Odnoszę wrażenie, że poezja znów powraca do łask. Skoro w dobie pędzącego czasu, spłyconego oddechu ogołoconych z przymiotników zdań posyłanych w krótkich wiadomościach do siebie, nie mamy czasu na długą lekturę, najlepszym rozwiązaniem może okazać się właśnie poezja. Chcemy nazwania własnych splątanych myśli, rozdzielenia ich, nawet jeśli dokonuje się to nie w stonowanym i podniosłym języku poetów klasycystów, ale w pozornie poszarpanej myśli brutalistów i nowych barbarzyńców lub języka nowej poetyckiej codzienności. Objawia się nam zatem pierwszy cel poezji: czytać, aby siebie poznać. By rozeznać w sobie to, co ciemne, mroczne, nieprzystające. Czytać, by zrozumieć swoje myśli i emocje. Czytać, by zgadzać się lub nie na odkryty wyimek czyjegoś świata, czyjejś wrażliwości” („Akant” 2024, nr 12, s. 39).
To właściwie ona, a nie Andrzej Cieślak, rozpoczęła dyskusję o masowym wysypie wierszy, w tym oczywiście poetyckich, bo przecież nie każda ufryzowana na wiersz wypowiedź jest poezją. Nie zadała jednak pytania, co z tym wysypem zrobić, gdzie jest granica między piśmiennictwem, w tym elektronicznym, a literaturą? Pytanie takie między wierszami postawił A. Cieślak, wyodrębniając kategorię powszechnej literatury terapeutycznej. Nie ulega wątpliwości, że masowo pisane i publikowane wiersze zastępują listy. Tylko, że tamte pisane były do konkretnego adresata i nie miały aspiracji podobania się publicznie, bo na pewno adresatowi tak. Wiersze-listy są często dramatyczną próbą wołania o zauważenie danej osoby czy danego zjawiska, problemu. Czy to radosnego czy smutnego. Wiszą w gęstej próżni innych wierszy i bezradnie, rozpaczliwie machają nóżkami niczym garść biedronek złapanych do słoika, a potem wyrzuconych na piasek tak, aby leżały na pleckach.
Jest to syndrom naszego czasu, czyli samotność w tłumie. – Ludzie zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie… – śpiewali kiedyś „Skaldowie”, a teraz zewsząd rozbrzmiewa błaganie:
– Ludzie, przeczytajcie ten wiersz, bo tonę w anonimowości, masie i niezrozumieniu.
Może ktoś, wiosłujący w internetowej brei, zwanej przez Stanisława Chyczyńskiego grzebarką, i przeczyta, ale zaraz też przeczyta kolejny wiersz, i kolejny, a to jakby nie przeczytał, czyli nie zauważył. Bo anonimowość i masa dotyka nas wszystkich, i piszących, i czytających.