Z ziemi perskiej do Polski. Reportaż z Iranu
Po południu zrywa się lekki wiatr i marszczy powierzchnię wody, w której dotąd nieruchomo odbijały się słońce i rosnące na brzegu szpalery palm. Są trzydzieści cztery stopnie w cieniu. Przez ogromną wilgoć w powietrzu prawie nie ma czym oddychać. W oddali widać tylko niknący, zupełnie płaski po obu stronach brzeg i niekończący się przestwór wód. Woda jest ciepła, nawet bardzo ciepła. I wyraźnie słona. Próbuję uwierzyć, że naprawdę stoję na złocistej plaży na brzegu największego jeziora na świecie. Tak wielkiego, że od czasów jeszcze greckich nazywano go morzem. Morzem Kaspijskim. Ciągnie się aż ponad 1200 kilometrów stąd na północ. To tak daleko, że na drugim skraju panuje zupełnie inny klimat.
Od wody nie bije wcale zapach ropy, którego się spodziewałem z racji licznych podwodnych złóż pod jeziorem, intensywnie eksploatowanych. Aż dziwne, że na pięknym, piaszczystym brzegu nie ma, jak nad Morzem Śródziemnym, ciągu hoteli, pomostów i basenów. Są tylko betonowe klocki jakby żywcem przeniesione z PRL-u. Szach Reza Pahlawi miał zamiar zbudować tu wielkie uzdrowisko. Po obaleniu władcy pomysł upadł. Teraz na pustym placu trwa budowa złotej kopuły meczetu. Jego konstrukcja całkowicie zdominuje wkrótce widok na okolicę, jak na islamskie miasto przystało. Bandar e-Anzali to główny port w północnym Iranie. Niewielka stocznia i zabudowania portu znajdują się po wschodniej stronie miasta.
Jestem w Anzali. Od lat bardzo chciałem tu przyjechać i przyjrzeć się temu miastu. W czasie II wojny Anzali na cześć rządzącego krajem szacha nazywało się Pahlawi.
- To był dla nas brzeg zbawienia, brzeg ostatniej nadziei, upragniony i wyczekiwany w czasie długiej podróży odkrytą barką z Krasnowodska - wspominał Józef Górski, mieszkaniec Bydgoszczy. - Ja już tam nie wrócę - dodawał - ale jeśli panu się uda tam pojechać, proszę koniecznie zapytać, gdzie leżą Polacy, którzy zostali tam na zawsze...
Górski pochodził z Wileńszczyzny, z Mejszagoły. Tam skończył szkołę, miał zamiar iść na studia na Uniwersytecie Stefana Batorego. Niestety, we wrześniu 1939 roku na ulicach ku swemu zaskoczeniu zobaczył sowieckich żołnierzy. To wówczas skończył się świat, który dobrze znał, świat przyjaznych ludzi, świat szans, jakie dla siebie widział. Chciał uciekać przez Litwę do Skandynawii i dalej do Anglii, żeby wstąpić do polskiego wojska. Potem miasteczko zajęli Litwini. Żył nadzieją, że doczeka dnia, kiedy Polska tam wróci. Niestety… wrócili Rosjanie. A w 1941 roku na wiosnę z całą rodziną został wywieziony do Kazachstanu. Miał wówczas 18 lat. Ledwo przetrzymali zimę.
- Pan wie, jak wygląda zima na stepie? - pytał retorycznie. - Wszędzie śnieg. Po widnokrąg. Żadnych odwilży. Jak jesienią śnieg napadał, to leżał do wiosny. I tylko temperatura skakała: a to minus piętnaście, a to trzydzieści. I wicher hulał, świstał bezkarnie. Człowiek by się najchętniej najadł i zasnął w ciepłym kącie aż do wiosny. A tu ani co jeść, ani czym palić w piecu...
Wiosną 1942 roku nadeszła nadzieja. Józek zgłosił się do polskiego wojska, do generała Andersa. Był znów wśród swoich. Jego matka i rodzeństwo też wydostali się z Kazachstanu. W maju okazało się, że będą się ewakuować na południe. Do Iranu. Popłynęli tam sowiecką odkrytą barką, tak przepełnioną, że trudno było znaleźć miejsce do siedzenia.
- Uciekaliśmy od głodu, chłodu i poniewierki - wspominał Górski. - Nie wiedzieliśmy, co nas czeka po drugiej stronie wody. Ufaliśmy, że Irańczycy przyjmą nas tak, jak i my przyjęlibyśmy wygnańców. I tak się stało. Nigdy nie zapomnę pierwszych kroków na tej ziemi. Kto mógł, klękał, modlił się i całował ziemię. Dostaliśmy jeść i pić do woli, zajęli się nami miejscowi lekarze i pielęgniarki. Palono naszą odzież, odwszawiano głowy. Zarządzono miesiąc kwarantanny, bo prawie każdy był na coś chory. Miejscowi bacznie się nam przyglądali, ale sami z własnej woli, nieproszeni, przynosili nam owoce, buty i ciuchy. Popłakałem się wtedy ze wzruszenia. Na plaży na wschód od miasta, blisko laguny wyrosło prawdziwe miasteczko namiotowe. Przyjeżdżali opiekunowie i zaopatrzeniowcy z Teheranu, z Czerwonego Krzyża, Anglicy. Jak tylko wydobrzałem, chodziłem co dzień do portu, wypatrując naszych. Przypływali statkami i barkami. Byli w tragicznym stanie, sama skóra i kości. Tylko nieliczni schodzili na brzeg o własnych siłach. Słabszych wynosiliśmy na noszach. Ale większość albo już nie żyła, albo umierała zaraz po wylądowaniu. Tak straciłem całą moją rodzinę...
Patrzę z brzegu na zabudowania współczesnego Anzali. Próbuję wyobrazić sobie byłych zesłańców spoglądających na to miasto jak na ziemię obiecaną. I rząd namiotów wzniesionych wzdłuż brzegu. Przy istniejącej do dziś, zamieszkałej lagunie.
Nagle na piaszczystej plaży pojawia się jeździec na koniu. Powoli sunie wzdłuż brzegu. Na kompletnie pustej przestrzeni budzi to irracjonalne wrażenie.
- To mieszkaniec laguny - wyjaśnia cicho siedzący obok mnie Irańczyk Rashid. - Oni tam żyją jak przed laty, unikają cywilizacji.
Laguna powstała w latach 70. ubiegłego wieku. Wcześniej na południe od Anzali mieszkali potomkowie jednego z perskich plemion. Kiedy nagle podniósł się poziom wody w Morzu Kaspijskim, woda zalała ich wieś. Przenieśli się wyżej, na zarośnięte brzegi powstałego zalewu i z rolników przekształcili się w rybaków.
Rashid wynajmuje od miejscowych jedną z licznych stojących na plaży łódek z silnikiem. Jedziemy wzdłuż brzegu w stronę laguny. Mijamy port z licznymi dźwigami i zbiornikami na ropę, w którym stoi kilka starych, odrapanych barek i holowników. Zastanawiam się, czy niektóre z nich mogły posłużyć do przerwożenia naszych zesłańców? Być może…
Za portem, po przepłynięciu pod paroma mostami mam wrażenie, jakbym znalazł się w odrealnionym świecie. Brzeg kipiący zielenią, pełen palm i bananowców zabudowany jest niezwykłymi domkami na palach, z werandami i tarasami do siedzenia wystającymi nad wodę, nieuchronnie kojarzącymi się z chatkami powszechnymi w rejonie Oceanii. Mieszkańcy laguny, którzy, stojąc po pas w wodzie, łowią ryby, pozdrawiają radośnie przyjezdnych. Po zatrzymaniu się pytam, czy słyszeli o przybywających tu w czasie wojny Polakach. Potakują.
- Nikt z nas już ich nie pamięta - mówi jeden z rybaków. - Ludzie tak długo nie żyją. Ale moi rodzice opowiadali o nich. Niech pan idzie na cmentarz, tam wielu z nich leży.
Postanawiam zaryzykować.
- A wiecie, co to „wiszniowka”? Taki napój?
Józef Górski twierdził, że przebywający w Anzali Polacy szybko zaczęli pędzić z miejscowych owoców bimber, barwiąc go później i nadając mu smak wiśniami. Częstowali nim Irańczyków. Niektórzy nie odmawiali.
Na hasło „wiszniowka” Irańczycy kręcą jednak przecząco głowami. Ale kto ich tam wie? Są przecież muzułmanami, alkoholu nie tykają. Przynajmniej oficjalnie.
- Nigdy nie zapomnę Irańczyków, ich życzliwości i pomocy - wspominał Górski. - Po roku spędzonym w „sowieckim raju” aż trudno było nam uwierzyć, że gdzieś na świecie jest cisza i spokój, że nie ma wojny, że jest co jeść...
Z ówczesnego Pahlawi Józef Górski trafił do Teheranu, a potem wyruszył w długą drogę do Polski. Przez Irak, Syrię i Palestynę, z której statkiem przedostał się do Włoch, gdzie wziął udział w bitwie o Monte Cassino. Do Polski w nowych granicach dotarł z Anglii w 1946 roku. Zamieszkał w Bydgoszczy, gdzie zmarł w 1998 roku.
W samym centrum Anzali przy głównej ulicy, za ozdobnym skwerkiem wzruszająco wygląda wielki napis nad bramą „Cmentarz polski”. Jest bardzo zadbany, wysprzątany. Niewysokie kamienne płyty, symetrycznie rozłożone, są imienne. Trudno przechodzić obok wyrytych liter oznajmiających polskie imiona i nazwiska obojętnie. W drugiej części obiektu znajduje się kilkanaście świeżych grobów. To miejscowi katolicy, głównie Ormianie.
Cmentarz w Anzali to miejsce spoczynku dokładnie 639 ofiar wojennej tułaczki i sowieckiej niechęci do Polaków. Pod względem liczebności naszych grobów w Iranie ustępuje jedynie cmentarzowi wojskowemu w Teheranie, ale tam obok Polaków leżą inni alianccy żołnierze. Tu, w Anzali, spoczywają głównie cywile. Prawie połowę grobów zajmują dzieci. Często ledwie paroletnie, niektóre nawet urodzone na zesłaniu. Były bez szans.
Kiedy wyjeżdżam z Anzali, wpatruję się do samego końca w widok jeziornego brzegu. Przy nim małe chatki z sadami i warzywniakami, drzewami figowymi i agawami. Wszystko aż kipi zielonością niczym w prawdziwie ziemi obiecanej.
Spośród ok. 120 000 polskich wychodźców ze Związku Sowieckiego, którzy podczas II wojny światowej znaleźli się w Iranie, trzecią część stanowiły kobiety i dzieci.
Swoje mogiły na ziemi perskiej znalazło kilkanaście tysięcy naszych rodaków.
W Iranie zdecydowało się po wojnie pozostać kilkudziesięciu polskich uchodźców, głównie kobiet, które wyszły za Irańczyków. Kilka z nich odnalazł irański reżyser Khosrou Sinai, który nakręcił film „Zapomniana elegia” poświęcony losom Polek, które zostały Irankami.