Pojęcia „złuda” nie trzeba definiować, ani redefiniować, choć internetowy słownik synonimów wysila się na 170 różnych terminów zastępczych, czasami bzdurnych (jak np. „pic”). Natomiast odniesienia tego zjawiska do psyche pojedynczego człowieka, czy uwiedzionej względnością zbiorowości już tak, podlegają interpretacji.
Złuda prowadzi do obłędu, czy obłęd wywołuje złudzenia poza jakimkolwiek jestestwem realnym? Złuda owocuje błąkaniem się w domenie uczuć, pozornie „twórczym” poszukiwaniem siebie samego, czy zamyka drogi do prawdy o człowieku? To pytania prymitywne. Konsumujemy nie tylko towary wolnorynkowe, ale i wyroby psychologizmów, zdywersyfikowanych odprysków doktryn filozoficznych, medialnych uproszczeń i celebryckich zauroczeń. To wszystko miesza się w „człowieku wewnętrznym” św. Pawła i w konsekwencji prowadzi do zagubienia, ucieczki w urojony świat powierzchni życia, do dumy piłatowych pytań bez odpowiedzi. A więc jednak trzeba interpretować: - złuda izoluje człowieka od bytu, staje się wobec niego murem pozorów: „Maja, zasłona złudy, osłania oczy śmiertelnych” – pisze Schopenhauer.
Przeczytałem uważnie powieść, a może nawet tekst epicki, w dużej mierze, eseistyczny, przekraczający w swej ambicji powiastkę o zastanej teraźniejszości, która uwiera i niszczy ludzkie osoby. To książka gnieźnieńskiej działaczki kultury i literata, polonistki i filozof Irminy Kosmali Złuda. Fakt, że po zakończeniu czytania, w wielości poduszek, nie mogłem zasnąć i jawiły się labirynty onirycznego koszmaru, świadczy o jej wartości emocjonalnej przez wstrząs wywołany finałem bez katharsis, a może tylko uwierała diaboliczna konstrukcja fabuły?
Na wykładach uniwersyteckich męski bohater powieści sugestywnie wygłasza cykl o „obłędnych samotnikach”. Obłęd bywa zaraźliwy. Czy złuda i obłęd to rodzeństwo? Przygrywką do tematu ewokowanego na auli była filozofia Arthura Schopenchauera i jego mizantropia. Natomiast twardym rdzeniem filozoficznym stał się Fryderyk Nietzsche, co cieszy i świadczy o zażyłości z walorami etyki. Przewartościowanie wszystkich wartości - nietzscheański przewrót w aksjologii skierował filozofa na drogę głębokiego obłędu.[1] Zmiany należy przeprowadzać ewolucyjnie, jak uczy konserwatyzm, aby nie zaburzać tkanki osoby i społeczności. Jeśli bohaterem zmagań o tożsamość staje się promotor pojęcia „pesymizm” i obrazoburca końca XIX w., to nie wróży dobrego finału. „Nietzsche, cokolwiek się o nim sądzi nie był poszljak[2]. Mocując się ze śmiercią Boga, odczuwał to jako wielki dramat. Ale jego następcy oblizują się, robiąc przegląd dokonanych przez niego spustoszeń: jaka wolność, jaka wygoda!” - pisał Czesław Miłosz” w „Storge”. Trzeba powiedzieć, że profesor A. zło wywodzi z metafory platońskiej jaskini. Tak też twierdził autor „Poza dobrem i złem”, oskarżając Platona, że jego pojęciowy realizm, twierdzący, że pierwiastki dobra, piękna i prawdy są wrodzone, a ich przejawy są procesem przypomnienia (anamnezy) jest źródłem fałszu i chrystianizmu.
Nie będę opowiadał/podpowiadał fabuły, bo to nie przystoi recenzentowi powieści, zabiera autorce czytelników, którzy przed lekturą mają być zainteresowani jedynie ideowym omówieniem, a nie rozwiązaniami technicznymi, konstrukcjami chronologii.
Tak w sumie fabuła przedkłada nam dramat osobowy, ale to nie jest tragedia w stylu greckich, klasycznych mistrzów. To nie Orfeusz i Eurydyka, nawet nie projekcja rozpaczy Antygony naćpanej na letniej, bałtyckiej plaży, choć poznanie faktów przez Edypa przystaje do mentora/mistrza młodej, rozkojarzonej kobiety. Romeo i Julia, czy Abelard i Heloiza to inna epoka, inna mentalność (epoka rycerska).
W powieści Irminy Kosmali wiele jest dyskursu o prawdzie, choć heraklitowe „pantha rei” jest wyartykułowane jako nieśmiertelna korona względności. Przecież oprócz rzeki, do której nie można wejść jako tej samej dwa razy, jest kamienisty brzeg. Stoję na tej opoce i nic. Widzę drugi brzeg. Też nie płynie. Może z punktu widzenia rzeki to brzeg płynie a woda jest skałą? Wykładowca mówi do zaskoczonej młodzieży: (…) sama prawda rzeczywistością nie jest, ona przekazuje zawsze tylko jakiś aspekt rzeczywistości, która jest zmienna. Prawda ma natomiast przywilej niezmienności. (…)”. Dla mnie jest to mętne ujęcie, nawet obnaża brak logiki, choć znalazłyby się teorie akceptujące takie rozwiązanie. Np. postmodernistyczna wizja, że prawdy nie ma, że jest ich wiele, a także twierdzenie, że „prawda stwarza się w międzyludzkim dialogu” (Emmanuel Levinas, ks. Józef Tischner).
Jest to powieść o miłości, a może przede wszystkim o namiętności wręcz frenetycznej, wynikającej z fascynacji poznawczej, słabo zakotwiczonej w realiach tu i teraz, ale miłości nie da się budować na obłudzie kłamstwa. Wielkie, patetyczne słowa z sms-ów i telefonu to złuda, która w czasie rozłąki platonicznych (do czasu) kochanków stawały się opoką, psychologicznym oparciem. Jednoczesna klęska osoby okłamywanej i osoby kłamiącej wieńczy dzieło. Nawet seksualny akt był tylko narkotykowym złudzeniem. Nie można budować miłości bez odpowiedzialności, na fundamencie prymitywnego oszustwa. I to opowiada nam autorka „Złudy”. Maurice Blondel twierdził, że ludzkie chcenie zawsze postuluje „coś więcej” niż w danym akcie woli człowiek „chce”. Osoba nie może się oderwać od tego pragnienia „czegoś więcej”. Kres byłby w Bogu, ale wyraźnie w „Złudzie” mnogość złud i pozorów zacienia linię kresu. Synteza intelektualna kobiety i mężczyzna wywodząca się ze znaczeń nazwisk i pseudonimów wydaje się idealistyczna i naciągana. Jest to też opowieść o samotności ludzi wśród ludzi.
W powieści nie ma Najwyższego jako celu, nie ma Boga na drogach dramatis personae Irminy Kosmali. Najlepszym podsumowaniem byłoby stwierdzenie Św. Augustyna z „Wyznań”: „Niespokojne jest serce człowieka, póki nie spocznie w Bogu”. Takie podsumowanie trąci teologizmem, czymś obcym „nowoczesnemu” człowiekowi XXI w. I to jest dramat.
Zdaję sobie sprawę, że powieść Irminy Kosmali można interpretować zupełnie inaczej, bo otwiera wiele szlaków do popisu intelektów, a nawet dla autostrady braku zrozumienia. Wieloznaczność jest wyzwaniem.
Irmina Kosmala, Złuda, Wydawnictwo VipArt, Gniezno 2020, ss. 174
[1] Sonia Szostakiewicz , „Rok 1900” Fronda jesień/zima 1994 str. 5: (…) w Weimarze Fryderyk Nietzsche zjadł kolejny kawałek własnego kału, co zwykł czynić od dwunastu lat, od czasu kiedy w Turynie ogłosił się Antychrystem i postradał zmysły. Umarł wkrótce w pełni nieświadomości. (…) Włodzimierz Sołowiow, dla którego Tołstoj był zwiastunem Antychrysta, przeżył metamorfozę. W ciągu jednej Wielkanocnej nocy przekreślił całą swoją dotychczasową twórczość, dopuszczającą możliwość zbudowania teokratycznego raju na ziemi – napisał profetyczną Opowieść o Antychryście.(…)” Dodajmy, zaraz zmarł.
[2] Słowo jest nieprzetłumaczalne i zakłada nieco arystokratyczne spoglądanie z góry na tych co przyjmują obiegowe opinie, traktując je jako własne.