Jan Lechoń (recte Leszek Józef Serafinowicz) to uosobienie legendy cudownego dziecka, genialnego młodzieńca i wieszcza narodowego. Przypieczętował tę legendę samobójczą śmiercią w 1956 r., skacząc ponoć z 12-go piętra nowojorskiego drapacza chmur. Na szczęście zostawił potomnym kilka arcydzieł, które zapewniły mu pozycję jednego z najwybitniejszych poetów w polskiej literaturze XX stulecia. Właściwie jest on postacią tak sławną (aczkolwiek kontrowersyjną), że dalsza wstępna prezentacja wydaje się całkowicie zbędna.
Dzisiaj z mroków przeszłości jego tragiczny casus (a przy okazji również jego dorobek poetycki) wydobywa nie kto inny, tylko WOJCIECH WENCEL, który 2 lata temu wydał biografię innego sławnego skamandryty, mianowicie – Kazimierza Wierzyńskiego. (Tempo słownego portretowania wielkich figur polskiego Parnasu imponujące. Kto będzie następny – Rymkiewicz?). Zatem Lechoń doczekał się biografii par excellence z najwyższej półki, godnej i obszernej, intrygującej niczym jego splątany i dwuznaczny żywot. Książka, mająca szansę zyskać miano prawdziwego bestsellera wśród zainteresowanych, nosi wyrazisty i wymowny tytuł Lechoń. Rycerz i faun. Autor uzbroił ją w typowy rynsztunek opracowania naukowego (obszerne przypisy, bibliografia, indeks nazwisk etc.), ale jest raczej lekką, swobodną, poetycką, nad wyraz życzliwą opowieścią jednego pisarza o drugim pisarzu. O jego perypetiach egzystencjalnych, o rozterkach duchowych, o dynamice rozwoju talentu, wreszcie o dialektyce społecznej recepcji.
Na stronę tytułową okładki Wencel wybrał reprodukcję obrazu „Rycerz i faun”, swego ulubionego artysty malarza, Jacka Malczewskiego. Najprawdopodobniej ten olej stał się, dla gdańskiego poety, prostoliniową inspiracją do dychotomicznej symbolizacji postawy życiowej Lechonia. Na pierwszym planie widzimy zadumanego husarza w hełmie i półpancerzu. Za nim młody nagi faun z zielonymi rogami parodiuje jego pantomimę. Daleko w tyle idzie śmierć z kosą i białym koniem. Biograf Lechonia sugeruje, że wielki artysta przez przypadek „(...) stworzył dzieło, które perfekcyjnie oddaje zarówno dwoistość osobowości poety, jak i tragizm jego losu” (s. 183). To swoje alegoryczne ujęcie szczegółowo i sugestywnie rozwija w kolejnych rozdziałach: Rycerz i Faun. W telegraficznym skrócie: „Poezja kontra kabaret, powaga kontra szyderstwo, patos kontra dowcip, oryginalność kontra małpiarstwo, rycerska cnota (virtus) kontra rozwiązłość, patriotyzm kontra egocentryzm, pogarda dla świata kontra snobizm, szlachetna duma kontra bufonada, (...) Przykłady skrajnie różnych postaw Lechonia można mnożyć” (ibidem). Muszę przyznać, że mnie w pełni przekonało takie kontrastowe i paradoksalne odmalowanie niemal schizoidalnej osobowości twórcy Balu u senatora.
Wojciech Wencel uważa Jana Lechonia „za najwybitniejszego poetę polskiego XX wieku” (s. 121, ale też passim). Tę swoją wysoką ocenę uzasadnia przede wszystkim ideowymi i artystycznymi walorami dwóch dzieł: Karmazynowy poemat (1922) i Srebrne i czarne (1924). Oczywiście można z tym polemizować, skoro nigdy nie brakowało krytyków, którzy wytykali Lechoniowi nie tylko błędy językowe czy mankamenty wersyfikacyjne, ale też uważali go za najmniej oryginalnego z wielkiej piątki skamandrytów. Czy wszyscy byli tylko zwykłą kliką zawistników i zazdrośników, takich jak Cz. Miłosz, W. Gombrowicz, J. Giedroyc? Polaryzacja między postępowcami z paryskiej „Kultury” a niezłomnymi z londyńskich „Wiadomości” przybrała wręcz kosmiczne rozmiary. Awangardyści obrzucali potencjalnego wieszcza wyrażeniami typu: „jakiś poecina”, „facet skończony”, „niesympatyczny typ” czy „tragikomiczny ciota”. Bodaj najmocniej przywalił mu Jan Winczakiewicz: „Oryginalność Lechonia to wyrzeczenie się oryginalności, to zupełne oddanie się sztuce naśladownictwa, złożenie swej osobowości na ołtarzu czasu minionego (...)” (por. op. cit. s. 225). Wencel natychmiast ripostuje: „Chyba każdy poeta z powołania słyszał podobne zarzuty” (ibidem). Domyślam się, że klasycyzujący lirnik z Matarni ma tutaj na uwadze głównie siebie.
Po śmierci Mistrza J. M. Rymkiewicza, na placu boju pozostał (niemal osamotniony) właśnie autor Epigonii, niebotycznie wyrastający ponad płaskość awangardystów oraz przeciętność nowatorów. Wojciech Wencel doskonale wie, że de facto w poezji, w literaturze nie ma żadnego postępu, o czym zdążył napisać mądrą książkę Przepis na arcydzieło (2003). Już Paul Valery mówił, że w sztuce nic się tak nie starzeje jak nowość. „Absurdalna idea postępu w sztuce” – a to już słowa Alberta Camusa, bożyszcza wszelkiej maści progresistów. Zatem – nowe nie znaczy lepsze. (Niektórzy nie chcą o tym pamiętać). Adwersarze mają za złe Wenclowi jego sztandarowy idealizm i tradycjonalizm, więc atrybuty łączące go przecież z piewcą srebra i czerni. Jeśli on wynosi Lechonia na piedestał naszego najwybitniejszego poety XX w., to niewątpliwie czyni tak wbrew opiniom „ludzi miernych” (s. 122), którzy nie potrafią dostrzec i docenić autentycznej wielkości, nieśmiertelnych arcydzieł, najwyższych wzlotów człowieczego ducha. Historycznoliteracka rehabilitacja autora Karmazynowego poematu to przygotowanie gruntu pod przyszłą rehabilitację jego biografa. Ja to kupuję, ja to popieram, ja temu będę kibicował.
Biografię Lechonia pożera się niczym przysłowiowe «niebo w gębie», albowiem napisana została smakowitym, obrazowym, eleganckim językiem. Wprawdzie W.W. nie bawi się we frywolne plotkowanie czy trywialne skandalizowanie, ale skądinąd niczego nie przemilcza, nie ukrywa, nie zamiata pod dywan. Mamy też novum – aneks z wierszami autora dedykowanymi bohaterowi książki. A jednak nie jest to biografia kompletna. Czego brakuje? Chociażby jednego zdjęcia Jana Lechonia! Mógłby też to być jego popularny portret pędzla Romana Kramsztyka. Szkoda, że WYDAWCA nie zadbał o wyposażenie tej publikacji w zestaw archiwalnych fotografii, o których pisarz napomyka w trakcie narracji. Może w drugim wydaniu?
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Wojciech Wencel Lechoń. Rycerz i faun, Instytut Literatury, Kraków 2021, ss. 308