9 lipca
Wizyta w świetnie zorganizowanym przez Liliję Zahnitko będącą wiceprezesem Stowarzyszenia Pracy Społecznej w Bydgoszczy oraz przez Fundację „Pociecha” we Wrocławiu, obozie wypoczynkowym dla sześćdziesięciu młodych Ukraińców. Nieźle zagospodarowany i utrzymany, choć bazujący na starych domkach campingowych, ośrodek Waszeta we wsi Kołatek powiat Olsztynek. Podziwiam kąpielisko w formie ogrodzonego pomostem akwenu przedzielonego bojami na dwie strefy; dla umiejących i nie umiejących pływać. Strefa dla umiejących, a więc bez kontaktu z dnem, jest znacznie większa, gdyż Jezioro Pluszcze jest bardzo głębokie, rynnowe, polodowcowe.
Podziwiam też, a może przede wszystkim, pracę wychowawców i opiekunów, z których część przyjechała z Ukrainy. Zajęcia przez cały dzień, grupy maksymalnie dziesięcioosobowe. Chętna do współpracy i wspólnej zabawy młodzież. Ponad 30 procent to uchodźcy po 24 lutego 2022 roku. Z uwagi na krótki okres pobytu nie jestem w stanie stwierdzić, co u nich z wojenną traumę. W każdym razie na zewnątrz jej nie widać. Czy tych dziesięć fundowanych dni wystarczy tej młodzieży? Mam nadzieję, że dobro, które otrzymali poniosą dalej.
10 lipca
Ocieram się o śmierć.
Na trasie między Działdowem a Lidzbarkiem haltuje mnie policjant. Że przekroczyłem o 20 kilometrów na godzinę dopuszczalną prędkość i to na odcinku aż 400 metrów. Pokazuje mi „suszarkę”. Nie wdaję się w dyskusję, choć dobrze pamiętam, że zanim przyspieszyłem, to trochę potrwało, bo zastanawiałem się, czy strefa białych tablic już skończyła się, czy jeszcze nie. Zabudowań jak na lekarstwo, zakrętów żadnych, choć policjant sam z siebie, jakby czuł się winny dwuznacznej sytuacji, w której się znalazłem, tłumaczy, że „na tym zakręcie były dwa wypadki śmiertelne”. Klasyczna pułapka na wzbogacanie budżetu państwa. Nie ma sensu dyskutowanie z dzisiejszym bezdusznym, przemądrzałym, trzymającym się niczym kleszcz paragrafów funkcjonariuszem, jak było to możliwe z niegdysiejszym, głupawym milicjantem z PRL-u. Ten dzisiejszy wie, że coś tu zgrzyta, ale dla pieniędzy (rozliczanie za ilość mandatów) i świętego, egoistycznego spokoju robi co mu każą. Tak jest dziś w wielu innych dziedzinach życia. Pogodzenie się, krowie pogodzenie się z systemem. Żadnej walki z tym co złe, głupie, zniewalające. Wolność tylko w obrębie własnego, kreciego, wyżłobionego w ciągłym lęku przed światem, kanalika.
Najbardziej mnie martwi zanik solidarności na drogach. Co najmniej 8 samochodów jechało od strony tej cholernej „budżetowej pułapki” i żaden nie zamrugał światłami.
Policjant bierze moje prawo jazdy i idzie do radiowozu wypisywać mandat. Trwa to długo, bo najpierw musi sprawdzić moją kartotekę w informatycznej centrali: czy wóz ubezpieczony, czy po przeglądzie technicznym, czy nie jestem poszukiwany.
Siedzę i smętnie dumam nad czterema „stówami”, które musze stracić, choć więcej boleję nad czterema karnymi punktami, bo mam już na koncie takich punktów osiem. Wiem, co to znaczy, bo już dwa razy odbierano mi prawo jazdy, a egzaminy sprawdzające z powodu napięcia nerwowego i faktu, że działy się one na oczach publiczności, bo osobą publiczną na nieszczęście jestem, nie były łatwe.
Nagle do radiowozu podjeżdża jakiś samochód. Wysiada z niego kierowca i nerwowo gestykulując, coś tam mojemu dręczycielowi mówi. Ten bez żadnego komentarza oddaje mi prawo jazdy.
- Niech pan jedzie – mówi nieco zdenerwowany i wyraźnie niezadowolony, że musi mnie puścić wolno.
Włącza „koguta” i jedzie, a ja za nim, bo kierunek mamy ten sam. Na drodze blokada. Zjeżdżają się wozy strażackie i kolejne policyjne, ostatnia przyjeżdża karetka pogotowia ratunkowego. Z daleka, bo strażacy nie dopuszczają do zbiegowiska, widzę czterech strażaków w przydrożnym rowie, z których jeden, naciskając rytmicznie czyjąś klatkę piersiową, kogoś na pewno reanimuje.
- Niech pan zawraca - mówi jeden ze strażaków. – To potrwa.
Ulgę z uniknięcia mandatu zastępuje przerażenie. Ale czy do końca? Czy mój egoizm całkowicie czeźnie wobec czyjejś tragedii? Czy wolałbym czterystuzłotowy mandat i cztery punkty karne, byleby temu w rowie powiodło się? Nie prowadzę z Bogiem takiego targu, choć modlę się o życie i zdrowie dla ofiary.
W domu żona odczytuje z Internetu, że kierowany przez 33-letniego mężczyznę z powiatu działdowskiego, pędzący z dużą prędkością pojazd, zahaczył lusterkiem o samochód, który wyprzedzał. Przekoziołkował, dachował, a wyrzucony jak z katapulty kierowca wylądował w rowie. Mimo akcji ratunkowej zmarł.
Wciąż nie mogę dać sobie rady ze swoimi uczuciami. Pozostaje mi tylko modlitwa o spokój duszy człowieka, którego śmierć uchroniła mnie przed mandatem. Ach, jacy bezradni jesteśmy w tym świecie (przypadkowych?) zdarzeń!
11 lipca
Przez przypadek dostrzegam w Internecie sprawozdanie z jakiejś wycieczki. Dokładność zmieszana z naiwnością. Niepanowanie nad słowem. Na przykład: „Obejrzeliśmy rzeźbę, która wywołała zbiorową ekstazę”, „Fontanna przyjaźni transgranicznej”. Mamy więc strzępki relacji przewodnika, rzutowanie własnych uczuć, ubóstwo własnej leksyki.
A jednak dobrze, że ludzie piszą. Piszą i „publikują” w internetowym ścieku. Mają satysfakcję, niektórzy nawet doświadczają „ekstazy”. Teraz już wiadomo, dlaczego nie czyta się dziś książek. Bo „pisze” się własne.
12 lipca
Andrzej Adamski narzeka na różne ruchy pozorne, nazywając je „towarzystwami wzajemnej adoracji, których głównym celem jest dobre samopoczucie uczestników tych towarzystw”.
- A czemu nie? – pytam. – W tym podłym świecie trzeba jakoś się ratować.
- Wierzę w cuda – mruczy A. Adamski.
- Ja nie, bo widzę jak wielkie młyny wielkich procesów cywilizacyjnych mielą rzeczywistość. Oszołomstwo informatyczne, zachłanność, dominacja technologii nad życiem, przemijanie. Cudem - przy takim rozumowaniu – może więc być także wojna w Ukrainie, bo nikt się jej nie spodziewał – mówię.
Wojna gorsza od pandemii, bo pandemia ustawała latem a może tak nam się wydawało. Wojna natomiast nie ustaje. Niedawno barbarzyńscy Rosjanie zbombardowali w Krzemieńczuku centrum handlowe. Byłem swego czasu w tym mieście, nawet przemawiałem na jakimś wiecu. Mówiłem po rosyjsku, bo ukraińskiego na tyle nie znam, aby posługiwać się nim w mowie.
- A zaczem nie w ukrainskoi mowi?! - wrzeszczał ktoś z tłumu.
Było mi wstyd. Nie wiedziałem gdzie się schować.
13 lipca
Co się dzieje? W pustym mieszkaniu znajomych, gdzie podczas urlopu podlewam kwiaty, zaczynam dostrzegać trud kobiet układających przeróżne przedmioty mieszkaniowe a potem ustawicznie pilnujących porządku wśród nich. Gdy w mieszkaniu byli ludzie, to oni odciągali, i słusznie, moją uwagę od sztafażu ich życia, a teraz, w tej pustce, widać tylko sam sztafaż. Jest mi trochę smutno.
14 lipca
Uciekł przed nadjeżdżającym samochodem. Szczęśliwy. Ale i tak go dopadnie to, co ma go dopaść.
Taka oto myśl naszła mnie w upalny lipcowy dzień gdy zauważyłem dramatyczny manewr pieszego na jezdni. Przypadek? A może pełnia lata do takich właśnie myśli skłania?
15 lipca
Najwierniejsza i najbardziej analityczna czytelniczka mojego Dziennika Elżbieta Stankiewicz-Daleszyńska przedstawia mi telefonicznie swoje przemyślenia. Cieszę się, z większością uwag się zgadzam. Ta świetna pisarka chwali przede wszystkim szkicową formę Dziennika czasu zarazy i wojny.
16 lipca
Hajda nad morze! Do Ustronia Morskiego jak zwykle. Gdy co roku tam się pojawiam, to odnoszę wrażenie, że byłem tu wczoraj. Nawet gospodarze (Irena i Eugeniusz Koźmińscy) się nie zmieniają, co jest oczywiście ewidentnym absurdem. Mówi się w takich sytuacjach, że czas się zatrzymał. Czasu w rzeczywistości nie ma, ale jest ruch materii, także w człowieku. Czas to tylko wypadkowa drogi i prędkości tego ruchu (t = s/v). Także w człowieku (słabnięcie i obumieranie tkanek). Po gospodarzach tego nie widać. Morskie powietrze?
17 lipca
Centrum wakacyjnego Ustronia Morskiego zdają się być dwa rodzinne interesy (ojciec i syn) gastronomiczne pod nazwami: „Kabaczek - Pico Bello” oraz „Kabaczek - smak i Tradycja”. Od południa formują się przed nimi kolejki, choć w pobliżu interesów gastronomicznych aż po dziurki w nosie. Kolejkarze z niechęcią spoglądają na szczęśliwie jedzących, bowiem interesy te to w zasadzie wielka weranda, a ci z wyższością, znudzeni omiatają wzrokiem czekających. Nie spieszą się, bo wiedzą, że tamci czekają. Nawet po posiłku siedzą bezczynnie, nasyceni. Spoglądam na twarze czekających. Raczej bezmyślne, tępe, z wyjątkiem jednego faceta w okularach, wyraźnie wystającego po miejsca dla swojej rodziny. Oczekiwanie sięga godziny. Absurd! Kolejny wakacyjny absurd, a raczej szczyt snobizmu. W Bydgoszczy jest Naleśnik oblegany przez młodzież, a od niedawna Oliwa i ocet. Ewidentna patologia konsumeryzmu.
18 lipca
Czytam w jakiejś gazecie, że miłość nie może być szalona. Musi być mądrze poukładana i zaraz więc piszę receptę: „Musisz to poukładać jak ubranie przed snem, na krzesełku, razem i osobno, w ciągłym styku ze sobą, a co będzie kiedy przyjdzie kot i to wszystko wyrzuci albo ty wpadniesz w szał”. Wiem, że tak zwane czynności elementarne ratują człowieka przed rozpaczą. Trzeba zjeść śniadanie, powiedzieć komu trzeba dzień dobry, trzeba się wypróżnić... Dużo trzeba, ale i tak pozostaje wiele, zbyt wiele czasu na myślenie o tym, co wydaje się najważniejsze, co jest owym szaleństwem miłości. Zaorać się na śmierć? Tak, to chyba lepiej niż jak pisał Edward Stachura: „do żył / jest nóż / lub w dół / na bruk”. Co jest lepiej? Co?
19 lipca
Siedzę na strychu, który udostępnił mi gospodarz letniska na pracownię. Od trzynastu lat przez kilka dni lipca tak siedzę. Tu szlifowałem swoją dysertację doktorską, dopisywałem do artykułów naukowych, notowałem wiersze, bo one ostatnio przychodzą jakby z nieba. Teraz raczej myślę – nie myślę, dumam, zamyślam się. To co było, wydaje się coraz mniej ważne albo już zupełnie nieważne. Stos papierów, z którymi trzeba zrobić porządek. Taki mnie gniew na ten nieporządek bierze, że chciałbym teraz, sam pojechać do redakcji i robić z nimi porządek. A to 230 kilometrów, upał, że nic się nie chce. siedzę więc bezczynnie na strychu, wpatrzony w plackowate liście, rozrastającego się z roku na rok bez umiaru, włoskiego orzecha, zwanego na południu Europy, greckim i tęsknię za lepszym, a na pewno innym światem. Piszę wiersz, w którym staram się trochę okiełznać rozmemłane emocje, nadać im nieco racjonalnego sensu. Nie bardzo to mi się udaje, więc chcąc go poetycko podrasować, dodaję dedykację: Tej, dla której tęsknię. Gdzie Ona jest i czy w ogóle jest? Przypomniałem sobie swoje tęsknoty i na pewno były one cierpieniem. Stąd dedykacja nie „za którą tęsknię”, tylko „dla której tęsknię”.
20 lipca
Pamiętając swoje wątpliwości sprzed trzech lat, gdy zaczynałem pisać Dziennik czasu zarazy, jeszcze bez wojny, wrażliwy jestem na oceny odbiorców. Napisał do mnie Marcin Mielcarek, obiecujący prozaik z Zielonej Góry (rocznik 1996):
„Chciałem pogratulować Dziennika. Bardzo ciekawe zapiski i analiza społeczna, wyciągnąłem z nich kilka naprawdę istotnych faktów o człowieku. Dobrze się to czyta”.
Uff, staram się jak mogę.
21 lipca
Być może tak mi się wydaje, ale chyba nie, że wojna odbiera ludziom radość, spontaniczność życia. Niby robią to, co zawsze robili, zachowują się, jak zawsze się zachowywali, teraz napawają się latem, ale wszystko to jakby przysypane wulkanicznym pyłem, poszarzałe, małe. Bo wszystko to w każdej chwili może zniknąć. Ten wiszący nad głową wyrok dziejów prawdopodobnie bardziej paraliżuje niż skazanie w chwili narodzin każdego z nas na indywidualną śmierć. Pojedyncza śmierć nie robi takiego wrażenia, choćby dlatego, że jest nieunikniona niż prawdopodobieństwo, potencjalna możliwość unicestwienia całej tej skomplikowanej siatki społecznej, tych mniej lub bardziej rozbudowanych mechanizmów współżycia. Człowiek bowiem odchodzi, ale życie pozostaje, a w przypadku wojny autorstwa W.W. Putina i rabskich, zakompleksiałych Rosjan oraz cwanie wykorzystywanych do wojennych mordów prymitywnych Azjatów, może nic nie pozostać. Taktyka spalonej ziemi to od wieków ulubiona rosyjska taktyka wojenna.
Wojna w Ukrainie nie jest wojną lokalną, tak jak wojna w 1999 roku w Jugosławii, mimo że tamta była – jak dotąd przynajmniej - statystycznie krwawsza. Tam narody ścierały się o granice, tu jeden naród zakłada zniszczenie drugiego, czyli rzeczywiste ludobójstwo. Wojna w Jugosławii była na swój sposób kontrolowana przez USA. W Ukrainie nikt nikogo nie kontroluje. A na dodatek groźba użycia broni nuklearnej, która skutecznie może unicestwić wszystko.
Nadmorski gwar, w którym tkwię, jest jakby o kilka punktów na skali gwarów, słabszy niż dotąd, bardziej przytłumiony.
Chciałbym, aby mi to się tylko wydawało.
22 lipca
„Była mu prawdziwą muzą. Pisał dzięki niej nie tak beznadziejnie jak dotąd. I nie wszystko o niej i dla niej. Po prostu pisał. Dobrze pisał. Żył” - taki oto fragment zapamiętałem z opowiadania, które przyniósł mi do redakcji, nerwowo zachowujący się debiutant.
- Dobre - powiedziałem i jakbym zamlaskał, jak po wyjątkowo smacznym posiłku.
- T, to co? – prawie zająknął się debiutant. – Wydrukuje pan?
- Chyba – odpowiedziałem i myślą pobiegłem tam, bardzo daleko wstecz, gdzie i kiedy to ja byłem bohaterem takiego opowiadania. Tylko, że ja wtedy nie napisałem tak, jak ten debiutant. Nie, żebym pozazdrościł. Po prostu stwierdzam fakty.
23 lipca
Nawet bardzo spolegliwi wobec świata, pacyfistycznie nastawieni, wręcz pokorni adwentyści musieli zareagować na wojnę w Ukrainie. Wyłączyli Kościół Adwentystyczny w Ukrainie z Wydziału Euroazjatyckiego z siedzibą w Moskwie i przyłączyli ze skutkiem natychmiastowym, bezpośrednio do Generalnej Konferencji Kościoła z siedziba w Silver Spring w Stanach Zjednoczonych. Z ostrożności nie wydali, podobnie jak rzymskokatolicki papież Franciszek, oświadczenia potępiającego rosyjską napaść i rosyjsko-azjatyckie ludobójstwo. Redaktor naczelny dwumiesięcznika „Głos Adwentu” Andrzej Siciński napisał:
„Zdecydowane stanowisko mogłoby naszych wyznawców w Rosji wystawić na niebezpieczeństwo. Dyktatury lubią się mścić na tych, którzy mogą dosięgnąć” (Czy Kościół milczy w sprawie wojny?, „Głos Adwentu” 2022, nr 2, s. 2)
24 lipca
A jednak są!
Ja jeszcze nigdy nie spoglądałem tak głęboko w oczy, jak on spogląda. I ona. W tym ich splecionym wzroku jest, i pragnienie, i pewność miłości. No i symptom innego świata, w którym ta miłość rzeczywiście się dzieje. Tam a nie tu?
25 lipca
Przeglądając z powodów dokumentacyjnych zszywki „Akantu” napotykam na wprowadzoną przez Arianę Nagórską („Akant” 2009, nr 2, s. 4) kategorię kobiet „upośledzonych na płaszczyźnie życia prywatnego”. Domyślam się, że chodzi tu o relacje z mężczyznami, głównie w małżeństwie. Przez pryzmat tej kategorii spoglądam na mijane na ulicy panie. Po trwałym grymasie twarzy i po nadmiarze makijażu klasyfikuję. W niektórych przypadkach mogę się mylić, ale to i tak nie zasłania problemu szczególnej samotności kobiety. Mam nadzieję, że w dyskusji redakcyjnej „Akantu”, którą rozpoczyna Justyna Grędel, problem ten zostanie przynajmniej zasygnalizowany.
26 lipca
Henryk Tokarz prowadzący hotel w Żninie od wielu lat wyjątkowo spolegliwie wspomaga Ukraińców. Obniża opłaty, załatwia zatrudnienie, pomaga sporządzić dokumenty.
Gdy gmina przyznała mu zwrot za utrzymywanie uchodźców, to zdecydował się oddać połowę tej kwoty swoim podopiecznym. Rozesłał ankiety z wyborem: 1. Wpłata na swoje konto, 2. Wsparcie Stowarzyszenia Pracy Społecznej zajmującego się metodyczną pomocą uchodźcom, między innymi opieką nad dziećmi, 3. Zakup sprzętu wojskowego z przeznaczeniem dla ukraińskiej armii. Wszyscy wybrali pierwszą możliwość.
27 lipca
Wciąż nie mogę oderwać się od tej tandetnej powieści z tandetnego spotkania autorskiego. Uzależnienie? Skąd się wzięło! Dlaczego?
Tak to brzmi: Czuł się od niej coraz bardziej uzależniony. Jak od matki, która wyznaczała mu rytm codzienności, budząc go rano, gdy spało się najlepiej i odrywając od fascynującego zajęcia, aby przyszedł na obiad. Tak, jej głos był niczym głos matki; źle się czuł, w jakiejś pustce, gdy choć raz dziennie go nie usłyszał. Nie ważna wtedy była treść rozmów, ważny był jej głos, sama rozmowa.
Gdy zbyt długo nie telefonowała, to on dzwonił mając jednak w świadomości, że może akurat jej w czymś przeszkadza. Bo i przeszkadzał. Często mówiła:
- Zadzwonię później i często nie dzwoniła później. Czuł się wtedy jak porzucony odtrącony. Przez matkę”.
Doprawdy, usiłuję sobie wyobrazić tę miłość z kart owej powieści i jakoś przykro mi się robi. Miłość jednostronna? Natrętna? Bez szans na przeżycie. Ale miłość. Miłość prawdziwa.
28 lipca
W radzieckim KGB i w polskim SB zarządzano strachem. Działano poprzez strach. Zabicie czy zgnojenie kogoś miało tylko jedno uzasadnienie – zastraszyć innych. Nie było ani odwetem ani wymierzeniem sprawiedliwości, tylko elementem terrorystycznego rachunku. Tak samo jest teraz, gdy wojnę prowadzi rosyjski podpułkownik KGB i rakiety skierowane na cywilne (teatr w Mariopolu, markety w Krzemieńczuku i Winnicy) są bezdusznym elementem wojennego rachunku.
Ludzie bez duszy? Może nie, przynajmniej tak pisze Biblia, ale ludzie bez sumienia. Ludzie – fragmenty rakiety. Ludzie technologiczni.
W Ludowej Spółdzielni Wydawniczej wydałem powieść Opowieści niezweryfikowanego. Pisząc ją usiłowałem przez 238 stron choć trochę uczłowieczyć funkcjonariusza socjalistycznych tajnych służb. Nie udało się. Na stronie 234 musiałem więc napisać: „Czekista zawsze pozostanie czekistą. Przekleństwo Dzierżyńskiego”.
29 lipca
Coraz więcej osób przychodzi do redakcji po stare numery „Akantu”. Inni proszą o przesłanie. Nadmiary niektórych numerów wyłożone w punkcie book-crossing znikają z dnia na dzień, podczas gdy wiele książek pozostaje. Jest lato, palenie w piecu jest jeszcze niepotrzebne, choć to nieco chłodnawe lato.
To szczególne zainteresowanie „Akantem” tłumaczę tym, że nie jesteśmy czasopismem sztywnym, budującym jakieś hierarchie i piedestały, półki problemowe i szafy tematyczne. Publikujemy literaturę, którą uważamy, że warto / należy opublikować bez zgorszenia estetów i etyków. Literatura a szczególnie poezja jest czułym sejsmografem życia. Próbuje zwrócić na coś uwagę, coś zaproponować. A wiele, coraz więcej osób pragnie lepszej orientacji w szalenie zagonionym i nazbyt szybko biegnącym świecie.
30 lipca
W „Gazecie Wyborczej” („Wolna Sobota” 2022, nr 176, s. 8-9) reportaż Aleksandra Ermoczenko Mariupol – krajobraz po bitwie. Odnotowuję komentarze i wypowiedzi tak zwanych zwykłych ludzi, których miejscem na ziemi był Mariupol – do niedawna symbol zaciekłych walk obrońców Ukrainy, ale też rosyjskiego barbarzyństwa. Obecnie jest on administrowany przez administrację Donieckiej Republiki Ludowej, z politycznym dookreśleniem tak zwanej, choć z punktu widzenia realności – rzeczywistej, podobnie zresztą jak Naddniestrzańska Republika Ludowa, której hybrydowość bezpośrednio doświadczyłem.
Oto wybrane wypowiedzi:
Nie chodzi im o to, że chcą mieszkać w Rosji, chcą po prostu żyć. Dostosowujemy się do nowej rzeczywistości, chcemy spokojnie żyć, pracować, wychowywać dzieci. Rosja nie pozostawiła nam wyboru, musimy być po jej stronie. Jeśli ponownie będzie tu Ukraina, niech zdecydują o tym za pomocą dyplomatycznych środków, a nie pocisków. Jeśli Ukraina chce odzyskać Mariupol, to przebywanie będzie tam niebezpieczne. Ja, tak jak wielu innych ludzi, nie dam rady jeszcze raz tego przeżyć. Nie wiem gdzie jestem, w jakim państwie, nie wiem, co będzie dalej. Trzeba jednak zrozumieć, że ludzie wracają do życia. Kiedy ludzie pytają mnie, za kim jestem, mówię, że za sobą i moimi dziećmi”.
31 lipca
Widzę, jak patrzą na siebie z zachwytem. Kto? Tak, ta para, którą od paru miesięcy mam niekłamaną przyjemność widzieć, bo spotykają się – idąc do swoich zajęć – obok redakcji, a ja mam szczęście często nadziać się na takie spotkanie. Mamy bowiem podobny harmonogram dnia.
Coraz bardziej przekonuję się, że zachwyt jest kluczem do miłości, a jej energią... pragnienie miłości. Człowiek chce kochać i chce być kochany. Ona bardziej pragnie niż on. To widać po jej oczekującym spojrzeniu i oczekującej mowie ciała. „Przytul mnie, przytul mnie bardzo mocno, natychmiast, teraz”. On rozumie tę mowę: tuli, choć z uwagi na przestrzeń publiczną czyni to powściągliwie, czasem ukradkiem kątem oka spoglądając wokół. On z kolei chyba bardziej pragnie wylania się swojej czułości nagromadzonej przez lata, a może w ogóle nigdy nie doświadczonej. Widać to po całowaniu jej rąk, delikatnym, jakby motyl usiadł. Czyżbym odnalazł już sekret miłości? Odkrył jej istotę? Opisał?
Nie. Wiem, bowiem, że to jest ani do odkrycia ani do opisania. To jest coś więcej, coś innego. To przestrzeń bez słów, bez myśli, ale także bez czasu i dystansu, czyli tych dwóch cichych morderców ludzkich uczuć. Piękne, choć niazbyt sentymentalnie, co wcale nie znaczy, że nie mądrze oddaje to zapomina piosenka Kasi Sobczyk o perypetiach Małego Księcia: „ – Nie wierz swym oczom – szepnął wiatr. - Jeśli kochasz – sercem patrz”.
1 sierpnia
Za sprawą pandemii i wojny, choć piewca codzienności Roch Sulima powiedziałby, że dzięki, „zaczęliśmy doświadczać i doceniać zarazem elementarny wymiar świata. Ważne, żeby przeżyć, żeby cokolwiek mieć do przeżycia, a nie, aby żyć w zaczarowanym świecie barwnej konsumpcji, która jest figurą kapitalistycznego świata ubraną w baśniowe kostiumy”. Bliżej więc nam teraz do świata konieczności niż świata możliwości, marzeń i złudzeń.
2 sierpnia
Z łaską miłości jest jak z łaską wiary. Jest łaską. Nie pomogą żadne techniki i operacje. Tylko dziękować Bogu, jeśli jest. Inaczej jest z nadzieją. Ona jest dana każdemu jako zapowiedź wieczności. I też dziękować Bogu.
3 sierpnia
Do niedawna myślałem, że się nie starzeję, nie zmieniam, że wciąż idę i idę jak szedłem, bez zadyszki, bez obawy o dojście do krawędzi przepaści. A tu napotkani ludzie wciąż przypominają mi o upływie także mojego czasu, wołając na ulicy:
- Jak dawno pana nie widziałem! Ale pan się nie zmienia! Ale pan młodo wygląda.
Przed Gminnym Domem Kultury w Ustroniu Morskim jakiś podstarzały bard wyśpiewywał o swojej młodości. W tandetnym pudełku na tandetnym, kruszącym się betonie leżało kilka złotówek, w tym jedna ode mnie. Nie o pieniądze mu chodziło, nie o poklask, tylko o wyśpiewanie swojej rozpaczy z powodu przemijania, początku z sensem i końca bez sensu. Wyśpiewania na cały świat jak na cały świat wyśpiewuje się miłość, bazgrząc na murach : „Kocham cię, Jolu”. Radość i rozpacz nie lubią być samotne.
4 sierpnia
Jak z tych miliardów elementów – możliwości zbudować kolejny dzień? Jaki? Ile w tym będzie naszej inwencji i pracy, a ile determinacji i interwencji zewnętrznych? Co z tego wyniknie? Czym się ten dzień zakończy? A może nawet przeminie? Takie oto pytania coraz częściej pojawiają się o poranku, dowodząc bezradności człowieka wobec czasu. Czyżby pociąg kończył już swój bieg, tak dotąd dynamiczny i jednoznaczny, ślepy nawet?
5 sierpnia
Piszę, więc jestem... to tytuł znakomitego eseju Haliny Kochańczyk („Akcent” 2016, nr 3, s. 75-85). Klasyfikacja dzienników. Co z moim? Dla Marii Dąbrowskiej, Zofii Nałkowskiej, Jarosława Iwaszkiewicza „zapisywanie własnych doświadczeń i myśli stawało się z czasem jedną z najważniejszych spraw w życiu”. Dla mnie nie. To tylko jedno z wielu, dodatkowych, wymuszonych często zajęć. „Jedni zaczynali prowadzić dziennik, czując potrzebę intymnych zwierzeń i poczucia samego siebie”. Ja takiej potrzeby nie czuję, wręcz przeciwnie, nawet w poezji uciekam od, za daleko idącej, intymności. „Dla bardzo wielu czynność pisania, a więc wyrażania myśli w odpowiednich słowach, stawała się bardzo ważnym ćwiczeniem intelektualnym”. Dla mnie też się stała, tym bardziej, że czynię to na oczach odbiorców. Dzienniki publikowali na bieżąco: André Gide, Witold Gombrowicz, Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy Andrzejewski. Porównując pierwsze zapiski z obecnymi widzę, że też się staram wypaść intelektualnie jak najlepiej. Mam na względzie czytelnika. Wracając jednak do motywacji mojej diarystyki. Jest prosta. Reporterska, historiograficzna. W 2020 roku cały świat wstrząsnęła cywilizacyjna, bo rozprzestrzeniająca się drastycznie za przyczyną cywilizacyjnych instrumentów komunikacyjnych, zaraza. Było to coś niezwykłego. Chciałem więc odnotować tę niezwyczajność, wiedząc, że oprócz raportów administracyjnych i enuncjacji naukowych, potrzebny jest opis przeżyć człowieka z ubocza, z głębokiej prowincji przepalanej jednak przez globalizację. Jest to obszar zazwyczaj mało spenetrowany, nie udokumentowany, ginący wraz z odejściem udziałowców tego obszaru. Nieoczekiwanie podczas uprawiania owej reporterki historycznej zsunąłem się w intymność. Przecież to ja jestem tym udziałowcem. - Czego doświadczam, co czuję, jaki jestem? – oto pytania prowadzące wprost do intymistyki. Ona w pewnych okresach nawet zdominowała mój Dziennik. Odbyło się to trochę na zasadzie brawurowego balansowania na linie nad przepaścią, bo jeszcze raz potwierdzam, że w dotychczasowej twórczości literackiej jak najbardziej kamuflowałem siebie.
Forma dzienników jest różna. Moja jest tym silva rerum, jak George’a Orwella (por. nota z 10 czerwca 2022 roku). Uważam, że taka najbardziej zainteresuje współczesnego, wciąż biegnącego do przodu, także po drukowanych kartach, czytelnika. Niemniej wciąż powracam do tematu zarazy i wojny – tego drugiego globalnego przeżycia ludzi z początku XXI wieku, choć w bezpośrednim, militarnym zakresie wojna w Ukrainie wydaje się być wojną lokalną.
„Dziennik ma co prawda fenomenalnie pociągającą amorficzność, ale bynajmniej nie jest formą tak łatwą, jak by się zdawało”. Tak, jest dla mnie czymś trudnym, choć obowiązkowym. A ja zawsze należałem do ludzi obowiązkowych.
6 sierpnia
Jerzy Grupiński – poeta, który czerpie natchnienie podczas wędkowania, napisał, że „świat się kończy, bo są ZNAKI. Odebrałem i ja – znak. Otóż w żołądku szczupaka podczas sekcji znalazłem 3 spore rybki i... głowę dużego ptaka z oczami i dziobem. Świat się kończy, skoro ryby polują na ptaki”.
Ciekawe!
7 sierpnia
Każdy okres w dziejach ludzkości ma swoje cechy szczególne. Mówi się wtedy metaforycznie o epoce takiej a takiej. Teraz mamy epokę kłamstwa. Główną przyczyną jest rozgadanie i tak zwana medialność czyli pijar, kiedy zjawisko ocenia się nie po tym, jakie w istocie ono jest, tylko jak wygląda, co się o nim mówi.
Zaparkowałem samochód na zupełnym poboczu zupełnie pobocznej ulicy, choć przed szpitalem, ale bez parkingów. Straż Miejska założyła blokadę koła. Jeszcze nie odjechali, bo zakładali blokady innym delikwentom. Podszedłem. Rozpoznali mnie i tylko pouczyli, ale nie omieszkali wcześniej skłamać, że to na zgłoszenie, że jakiś przechodzień zgłosił, bo nie miał „przysługującego” mu 1,5 metra chodnikowego przejścia. Po liczbie założonych blokad stwierdzam, że nikt nie zgłosił, tylko oni korzystając z monitoringu stwierdzili, że będą mieć finansowe żniwa. Bo im, i o pieniądze chodzi, i o wykazanie się skutecznością. Wstydzą się tych motywacji, więc kłamią, że musieli przyjechać, bo, „proszę pana, każde zgłoszenie jest odnotowywane, a potem sprawdzana jest reakcja na nie”. Kłamca zawsze tłumaczy się ponad miarę, a oni swoje kłamstwo zakończyli pytaniem:
- Czy ja nie mam do nich pretensji?
Przemilczałem odpowiedź, bo jeszcze nie ugrzęzłem po uszy w epoce kłamstwa.
8 sierpnia
Dojrzałego, cały czas pracującego pisarza nie powinna zbytnio martwić nie wykorzystana chwila natchnienia, nie odnotowane zdanie do powieści czy słowo do wiersza. One i tak kiedyś powrócą w innej wersji, z twórczą siłą. Najważniejsze, żeby nie ustawać w pracy, choćby tylko z ciekawością obserwując świat i trochę głębiej o nim myśląc.
9 sierpnia
Myślałem, że się wreszcie od tego uwolnię, od strachu przed nieznanym covidem, od bezsilności wobec głupoty locdawnowej, a tu wpadła mi do ręki książka poetycka Janiny Barbary Sokołowskiej Nad tym wszawym życiem
próbuję jakoś to ogarnąć: pozorny spokój
rękawiczki maseczka i izolacja
paraliż
na balkonie schniei Chrystus
ogłasza bliskość Nieba (...)
błagam żyj dryfuj na fali wbrew ciemnej wodzie
i słonej kropli bądź sterylny (...)
czas tu niezwyczajny
wylęknieni ludzie siedzą przy oknach
ulica machają pustką
powrót do normalności nie wie
jak przemknąć przez ciemność (...)
10 sierpnia
Poranek w pobliżu Cmentarza Starofarnego w Bydgoszczy. Pracownicy Zieleni Miejskiej koszą trawę, która swą długością przypomina bardziej łąkę niż trawnik. To już drugi rok, w którym władze miejskie, a także spółdzielnie mieszkaniowe, bardzo oszczędzają w tym zakresie. Usprawiedliwiają to chęcią oszczędności oraz koniecznością uchronienia ziemi przed wysychaniem przy falach afrykańskich skwarów. Racji alergików (mniejszości), uczulonych na pyłki traw i chwastów, nikt nie słucha. A skoszone miejsca przypominają krajobraz po sylwestrowej zabawie: wszędzie pełno śmieci. A koszy na śmieci wzdłuż ulicy przecież nie brakuje...