Wystarczy, aby dobrzy ludzie, którzy są większością, nie zrobili nic, zachowując tak zwaną bezstronność, wtedy Zły opanuje szybko cały świat.
Piszę z Bazy sił pokojowych ONZ w Afryce. Przez ostatnie sześć tygodni wiele tutaj się wydarzyło. Tak uważam. I ze świecą szukać tego, kto sądzi inaczej. Intensywność tych wydarzeń można mierzyć liczbą poległych żołnierzy i liczbą zabitych bądź rannych cywilów, których mieliśmy ochraniać, a których nie ochroniliśmy do końca. Można też mierzyć rozterkami mojej duszy oraz ilością siwych włosów i zmarszczek na mojej ogorzałej od równikowego słońca twarzy. W tej chwili mamy jeszcze afrykańskie lato i słońce stoi prawie w zenicie (cztery stopnie szerokości geograficznej północnej). Wszystko zaczęło się na dobrą sprawę od tego, że szaman Ngoro przewidział przyjście do naszej Bazy czterech wojowników z plemienia Nuerów, którzy uratują ich świat. Wśród nich była wojowniczka, i to taka, że dech mi zaparło.
Informacja dla wszystkich ludzi dobrej woli: papież – Ojciec Święty – żyje! Zszedł po prostu do katakumb, tam gdzie w czasach cesarstwa rzymskiego chronili się chrześcijanie przed prześladowaniami. Gwardia Szwajcarska, nie pierwszy już raz z narażeniem swojego życia, ochroniła papieża, sama przy tym ponosząc ogromne straty w ludziach. W przeszłości to biali (hugenoci) chcieli zabić białego katolickiego papieża, obecnie to czarni (wyznawcy Allacha) próbowali zabić czarnego katolickiego papieża. Ojciec Święty, inaczej niż kiedyś, wzywa nie do pokoju na świecie jako takiego, ale do OBRONY pokoju na świecie i nie mówi już, że jak ktoś uderzy chrześcijanina w policzek, to ma mu zaraz nadstawić drugi. To niczego nie rozwiązuje, a naszą szlachetność i wspaniałomyślność wrogowie wezmą za słabość. Zachęci to ich tylko do eskalacji konfliktów, przemocy i mordów. SI VIS PACEM PARA BELLUM (jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny). Kurwa, świat nie jest sprawiedliwy, ja to wiem,i bardzo popaprany, to też wiem. Jestem wstrząśnięty, ale nie zmieszany jak ulubiony alkohol Jamesa Bonda – agenta, który dostał wolną rękę na zabijanie.
Obecnie służba w Bazie jest rutynowa i monotonna, ludzie powinni mieć zajęcie – muszą być rozkazy wydawane i muszą być rozkazy wykonywane. Nadal ochraniamy obóz dla uchodźców (miasteczko namiotowe zamieszkiwane przez około piętnaście tysięcy ludzi). Nie ma już dwóch pododdziałów alarmowych pod bronią A i B, tak jak kiedyś, bo nie mamy już tylu żołnierzy, a prawdopodobieństwo zaatakowania obozu też jest mniejsze. Wychodzimy za to teraz aktywniej z patrolami zmotoryzowanymi na zewnątrz i monitorujemy sytuację społeczno-polityczną oraz nastroje ludności. Nie czujemy się jak w oblężonej twierdzy, a było tak jeszcze dwa tygodnie temu.
- Tom, co to za wariactwo, aby promować Laurę, moją narzeczoną, na najwyższe stanowisko w państwie? – zapytałem wzburzony. – Kto to w ogóle wymyślił?
- Słyszałem, ale to nie wyszło ode mnie. Pytano mnie, co ja o tym sądzę.
- A co ty o tym sądzisz?
- Dobrze grasz w szachy?
- Nigdy nie miałem czasu, a jak miałem czas, to wolałem poczytać książkę. Do czego zmierzasz?
- Gdybyś grał w szachy, lepiej byś zrozumiał. Laura jest królową. To jest tak, jakbyś rozgrywał mecz, tyle tylko, że twój przeciwnik już na starcie gra bez królowej, a ty ją masz.
- Oczywiście, że ją mam. Laura jest moją królową, stale jej to powtarzam i nie oddam jej nikomu.
- O, ty szalony. Z tobą ostatnio nie da się rozmawiać. Jak to zakochany – pokiwał głową z rezygnacją „dyplomata”.
A propos, idę do niej, jestem ciekaw, co porabia. Może się nudzi i gra z tym wałkoniem Arkadiuszem w szachy właśnie. Zobaczyłem ją z daleka. Chodzi o kulach przed izbą chorych. Wyraźnie utyka. Za nią jak cień przemieszcza się jej zaufany żołnierz. Zawsze zapominam, jak on ma na imię. Praktycznie jest przy niej zawsze – dlaczego ja to sobie dopiero teraz uświadomiłem?
Laura zarzuciła mi ręce na szyję: Derek, chodzę już coraz dalej i coraz sprawniej – powiedziała wesoło.
- Zostaw te kule, teraz ja ponoszę moją małą królową na rękach. Powiedz dokąd idziemy? Proponuję nad rzekę. Zobaczymy, czy są jakieś sumy, a może łobuziaki już wszystkie złowili? Teraz łatwo łowić, gdy poziom wody taki niski.
- Nie możemy iść tak daleko, zaraz obiad. Jestem taka głodna.
- Masz babo placek! – wyrwało mi się odruchowo i przetłumaczyłem to dosłownie na angielski.
- Placek na obiad? Wolę coś innego!
- To takie polskie powiedzonko ludowe jest. To inaczej: masz ci los lub pojawił się kłopot, trudność, przeszkoda.
- Derek, ja nic o tobie nie wiem. Nawet nie wiem, gdzie ta twoja Polska leży.
- Nie martw się, kochanie, dostanę urlop już niedługo, to pojedziemy tam razem na cały miesiąc. Pokażę ci mój kraj i moje miasto, gdzie się urodziłem. Jestem pewien, że nie będziesz w stanie poprawnie wymówić nazwy tego miasta. Powiedz: Bydgoszcz.
- Bydszszsz.
- A nie mówiłem? – byłem wyraźnie ucieszony.
- Ja nie mogę z tobą jechać do Polski na tak długo. W ogóle nie mogę – poprawiła się.
- Dlaczego? A co cię powstrzymuje?
- Mam zobowiązania wobec ludzi i wobec mojej ojczyzny.
- Co takiego? Nic z tego nie rozumiem – byłem skołowany, a minę miałem jak zbity pies.
- Poproszono mnie, abym została prezydentem Sudanu Południowego, a ja się zgodziłam dla dobra kraju.
Ręce mi opadły, już myślałem, że upuszczę Laurę na ziemię… Zacząłem iść coraz szybciej, trzymając ją na rękach i ciężko dysząc. Przestałem się do niej odzywać.
- Powiedz coś, dlaczego tak umilkłeś?
- A co mam mówić. Znalazłaś już doradców, „ekspertów”, potakiwaczy, co przy tobie karierę chcą zrobić? Mnie nie musisz już pytać, co ja o tym sądzę. A powinienem być pierwszą osobą, z którą powinnaś poczuć potrzebę porozmawiania, nie ostatnią. A może już nie potrzebujesz mojego wsparcia i pomocy? A ja przecież cały czas tak się martwiłem o ciebie.
- Nie musisz o mnie aż tak bardzo martwić się, dorosła jestem.
- Martwię się, bo cię kocham. Czy to tak trudno zrozumieć? A czy ty mnie kochasz?
- Nie wiem.
-To się dowiedz i to szybko – powiedziałem i pomyślałem sobie, że to co powiedziałem na końcu jest bez sensu, bo i tak jest już pewnie za późno.
- Szamanie Ngoro, chciałem ci zakomunikować, że nie ożenię się z Laurą, bo ona tego nie chce. Powiedziała, że nie jest pewna, czy mnie kocha. Nie uprzedziła mnie, że chce zostać prezydentem. Dowiedziałem się ostatni. A powinienem jako pierwszy i jeszcze…
- Powoli, nie tak szybko! – dostojnik podniósł się na chwilę z rzeźbionego krzesła, pokręcił głową i poprawił luźną tunikę z lamparciej skóry.
- Nie poradziła się mnie, nie zapytała o zdanie. Nie jestem dla niej ważny. Teraz ma zapewne innych doradców i opiekunów. Mam mieszane uczucia. Obiecała przedtem, że wyjdzie za mnie i będzie mnie kochać, gdy tylko skończy się ten koszmar. Poczułem się, jakbym w pysk dostał lub jakby mi napluto w twarz, rozumiesz? Kiedyś powiedziałeś, że jak skrzywdzę Laurę, to mnie dopadniesz i poderżniesz mi gardło. Nie musisz mi podrzynać gardła, Szamanie – to ona mnie nie chce!
- Uspokój się, widzę twoją aurę, jest cała fioletowa o postrzępionych czarnych brzegach.
- Jak mogę być spokojny, przecież ja nie wyobrażałem sobie życia bez niej, na rękach ją nosiłem, po rękach całowałem, chciałem jej nieba przychylić, bo wiem, że dziewczyna przeżyła piekło i pragnąłem jej to wynagrodzić. A teraz ja przeżywam piekło. Ja jej serce na dłoni, a ona mi nóż w to serce. Powiedz, czy to ty wymyśliłeś, żeby została prezydentem?
- Ja wymyśliłem, ale ministrem obrony miała być, jako godna następczyni szanowanego ojca. Tak było załatwione z przedstawicielami emigracji. Jest ich coraz więcej w miasteczku namiotowym. Jak zrobiło się spokojnie, to poprzyjeżdżali, kłócą się między sobą i mącą w głowach. Mam ich powystrzelać? Mówią, że zawiązali już jednoizbowy parlament.
- A kto miał być prezydentem?
- Ja.
- A to cię oszukano. Widzisz, Laura nie jest lojalna ani wobec ciebie, ani wobec mnie. Wierzy swoim doradcom. Też mogłeś mi powiedzieć o swoich planach. Chyba, że nie jesteśmy już przyjaciółmi? – wzruszyłem ramionami z rezygnacją.
- Kapitanie, może nie wszystko stracone?
- Może – powiedziałem bez przekonania.
Potem byłem u pułkownika Andersona. Dowiedziałem się , że administracja Białego Domu sondowała, co on o tym myśli, aby ta konkretna kobieta (Laura) była popierana przez USA. Wystawił pozytywną opinię. Siły pokojowe ONZ mają zostać nadal i udzielić, w miarę możliwości, wsparcia dla nowej pani prezydent. Anderson zostaje, będzie dowodził. Powiedział, że nigdzie się nie wybiera, bo tutaj jest jego dom. Stwierdził, że byłby bardzo rad, gdyby Polacy zostali jeszcze na następny rok. Chciał mnie poczęstować burbonem, odmówiłem. Już nie chciało mi się z nim gadać. Stwierdziłem w duchu, że zrobię WSZYSTKO, aby nasi nie zostali tu dłużej. Za trzy miesiące kończy się tura i wystarczy.
Siedzę tu prawie rok, a nie zwiedziłem kraju. Planowałem, że razem z Laurą odwiedzimy tutejsze parki narodowe, gdy już będzie bezpieczniej. A jest co oglądać: Southern National Park, Boma National Park, Bandingilo National Park. I jeden spory obszar chroniony o statusie rezerwatu przyrody przy granicy z Ugandą. Podróż stateczkiem po Białym Nilu też może być fantastyczna. Kraj pokrywają lasy tropikalne, bardzo cenne przyrodniczo tereny bagienne i zalewowe nad Nilem oraz sawanny. Jakby dobrze pogłówkować i zareklamować w zachodnich publikatorach oraz w internecie, to aż 50% wpływów do budżetu państwa mogłyby przynieść różne odmiany turystyki, baza turystyczna i cała ta otoczka wokół, pod warunkiem że wszystko odpowiednio się ustawi. Dzika przyroda jest największym bogactwem tego kraju. Wiele jest rzadkich gatunków endemicznych roślin i zwierząt – takich, które występują na świecie tylko na tym terenie. Nie mówiąc już o sporej populacji słonia afrykańskiego, słonia leśnego, żyrafy i lwa. Ponadto antylopy, oryksy, koby nilowe i tiangi. Także zakładanie plantacji różnych gatunków drzew afrykańskich, z których pozyskuje się szlachetne, egzotyczne odmiany drewna (palisander, fernambuk, mahoń czy heban) byłoby niezłym biznesem. Rąk do pracy jest pełno. Trzeba je jakoś zagospodarować. Dopiero na drugim miejscu powinna być ropa naftowa, która znajduje się zarówno w północnej części SP okupowanego przez wojska Sudanu, jak i w południowej części SP, który jest okupowany przez wojska Ugandy. Tak więc rząd Sudanu wiedział, w jakim celu doprowadził do rozdarcia państwa i walk międzyplemiennych: jak nie można połknąć całego kraju – to chociaż jego połowę (17 prowincji). Uganda chce zapłaty w ropie naftowej i w gazie za przeprowadzoną akcję udzielenia „bratniej” pomocy. Darmowych, wieloletnich dostaw ropy naftowej, jeśli będzie musiała wycofać się i nie powiedzie się przyłączenie południowych terytoriów SP do Ugandy. Może się nie powieść, jeżeli USA wyraźnie udzieli wsparcia na arenie międzynarodowej nowemu państewku, które będzie składać się z południowej części SP (13 prowincji). Jak na razie to hipotetyczne państwo w ogóle nie posiada armii, policji, służby zdrowia i nie wpływają żadne podatki do skarbu państwa. Nie ma też pieniędzy na inwestycje. Wiele rzeczy po prostu rozgrabiono. I takim to państwem o wielkości jednej trzeciej powierzchni Polski ma rządzić pani prezydent LaureenSudd-Athor i jej doradcy. Jedyna nadzieja dla niej w stacjonujących pokojowych oddziałach ONZ w sile trzech batalionów (jeśli angole zostaną), ale już bez Polaków. Nie będziemy przelewać naszej krwi dla cudzych interesów. Póki stacjonują wojska Ugandy, ośrodek decyzyjny nowego państwa mieści się w miasteczku namiotowym (a nie w Dżubie). Różni politykierzy mogą pod namiotami spokojnie koczować, mieć darmowe wyżywienie i podstawową opiekę medyczną (tylko dlatego, że uruchomiono most powietrzny i przybyło kilka samolotów transportowych marki Hercules z zaopatrzeniem). Darmozjady.
Podczas kolacji dosiada się do mnie porucznik Adamski, i jak gdyby nigdy nic, wali: Darek, weź za mnie jutrzejszy pododdział alarmowy – odezwał się i nic dalej. Cisza.
- A dlaczego mam wziąć za ciebie, przecież to ty jesteś w grafiku. Co takiego tu teraz ważnego robisz, że musisz mieć wolne, pytam się? Może chcesz spiskować dalej za moimi plecami?
- Ja nie spiskuję – niewinnie zamrugał oczami i udał zdziwienie.
- A kto namówił Laurę, aby startowała na prezydenta?
- Szaman.
- Gówno prawda, rozmawiałem z nim. Jako twój przełożony i jednocześnie przyjaciel, powinienem pierwszy dowiedzieć się, co kombinujesz. Kiedyś, tak niedawno, przecież dobrze nam się ze sobą współpracowało. Przez twoje podszepty rozbiłeś mój związek. Już pomijam fakt, że te twoje narady z pominięciem mnie, czyli drogi służbowej, jest nielojalne i nieregulaminowe. Powinienem postawić cię do karnego raportu!
- To dasz mi to wolne, czy nie?
Jaki arogancki się zrobił, stwierdziłem z niesmakiem. Jestem ciekaw, co mu podpowiada jego instynkt.
- Po co? – twardo drążę.
- Muszę iść do mojej dziewczyny, lekarki, do miasteczka namiotowego, bo najpóźniej jutro muszę wiedzieć, czy zgodzi się ze mną zostać na stałe, gdy ja obejmę tu tekę ministra spraw zagranicznych.
- Super, chociaż raz coś mi powiedziałeś szczerze. Idź, zostań sobie tym ministrem – wzruszyłem ramionami.
Jestem w dużym namiocie z łóżkami. Ludzie chodzą w oporządzeniu i w kamizelkach kuloodpornych lub leżą „na wozach” (po wojskowemu metalowe łóżka), załadowana broń i kevlarowe hełmy pod bokiem. Obiad będzie tu przywieziony. Pełna gotowość przez dwanaście godzin. Samochody alarmowe stoją na wyciągnięcie ręki. Stale na nasłuchu. Jakby co, od razu jedziemy w zapalne miejsce „gasić pożar” lub robić „cięcie chirurgiczne”,jak chce pułkownik.
- Dowódco, pani sierżant do ciebie – zameldował dyżurny pododdziału.
- Tu nie wolno przychodzić, przyjdź po służbie, nie mam czasu ani ochoty na kłótnie.
- Nie cieszysz się , że przyszłam? Kiedyś byś się ucieszył...
- Adamski ci kazał przyjść? Najwyraźniej, bo skąd wiedziałabyś, że mam dzisiaj służbę. Może Adamski się z tobą ożeni, skoro sobie tak z dzióbka spijacie. Ładna z was parka – byłem wściekły, zrozpaczony, zrezygnowany i nie wiadomo, co jeszcze.
- Ty nic nie rozumiesz. Nie mieszaj spraw państwowych z prywatnymi – powiedziała ze złością.
- Aha, jaki ja jestem głupi. Teraz masz doradcę po linii wojskowej – całą gębą. Tylko uważaj na tych wszystkich swoich doradców, wazeliniarzy i darmozjadów, bo zostawią cię, jak tylko zaczną się kłopoty, a z pewnością się zaczną.
- Nie bądź na mnie zły – powiedziała przymilnym głosem – Chciałam ci tylko powiedzieć, że ja cię jednak kocham. Przemyślałam sprawę i myślę, że wiem co czuję.
- Ale ja nie jestem pewny, co czuję i czy cię nadal kocham. Wracam do kraju. Idź już proszę, mam mętlik w głowie.
Hurra, jadę na miesięczny, zaległy urlop. Już mogę – nic złego nie powinno się w Bazie dziać, za wyjątkiem wykorzystywania wojska polskiego do prywatnych celów i spiskowania poza moimi plecami, zwłaszcza że mnie nie będzie. Zabraliśmy się z Amerykanami herculesem do ich bazy Rammstein w Niemczech. Najpierw samolot transportowy przywiózł pięćdziesięciu „świeżutkich” amerykańców wraz z zaopatrzeniem dla Bazy, a zabrał z lotniska w Dżubie dwudziestu „wymiętych” amerykańców. Zabrał również nas – dwudziestu „wymiętych” Polaków, którzy pojechali na miesięczny urlop. Oprócz żywych wracali też umarli koledzy: urny z prochami poległych. W Rammstein każdy z nas był poddany badaniom pod kątem chorób tropikalnych (czy jesteśmy zdrowi i nie będziemy zarażać innych) i dopiero wtedy puszczeni do domu. Przyjechał po nas autokar wojskowy z Warszawy wraz z uzbrojoną eskortą. Lepiej po Niemczech nie poruszać się indywidualnie, bo można zostać napadniętym przez tak zwanych uchodźców lub imigrantów.
Najpierw pogrzeby: osiemdziesiąt siedem urn i tyle samo pogrzebów. Wszystkie formalności z organizacją uroczystości na szczęście załatwiło wojsko. Oczywiście nie byłem na wszystkich, bo bym zwariował, ale na kilku musiałem być, zwłaszcza na pogrzebie chorążego Tadeusza Wypycha, mojego druha jeszcze z Afganistanu. Czułem się w obowiązku osobiście poinformować Aldonę o nieszczęściu, które spotkało ją i dwójkę małych chłopców (pięć i siedem lat). Myślałem, że zniosła to dzielnie, ale na pogrzebie…
Była wojskowa asysta honorowa i jacyś oficjele, chyba ze Sztabu Generalnego. Przemawiałem, jako dowódca polskiego batalionu i jako bezpośredni przełożony chorążego Wypycha, całe dwadzieścia minut. Nie planowałem tak długo, ale tak wyszło. Czułem się w obowiązku pożegnać przyjaciela i towarzysza broni. Nie raz wzajemnie sobie cztery litery ratowaliśmy, gdy było gorąco. Opowiedziałem dokładnie, w jakich okolicznościach zginął śmiercią bohaterską i ile istnień ludzkich przez cały swój pobyt tam ocalił. Opowiedziałem, z jakim bezwzględnym wrogiem musieliśmy się zmierzyć. Opowiedziałem o rzeziach, ludobójstwie i zwałach trupów, których nikt nie chował. Opowiedziałem o tym, że to nie była żadna misja pokojowa wojsk ONZ tylko misja wojenna – znaleźliśmy się w środku działań wojennych. Islamscy fundamentaliści nie mieli żadnego respektu wobec faktu, że reprezentujemy ONZ, stąd taki duży procent śmiertelności w polskim batalionie, przeszło 25%. Mówiłem, że kochający ojciec rodziny chciał tylko zarobić trochę więcej pieniędzy, żeby zapewnić rodzinie znośny byt, bo ta misja to miała być tylko „bułka z masłem”, jak nas zapewniano. Aldona zemdlała, a ja się na końcu popłakałem. Nie tylko ja jeden płakałem…