Przed nami morze trawy słoniowej. Będziemy w niej niewidoczni. Została tak nazwana na cześć zwierząt, które uwielbiają jeść jej młode pędy w porze wilgotnej. Ma budowę kępową i może dorastać do trzech metrów wysokości. W tej chwili są to zeschłe badyle o wysokości około dwóch metrów. Zanim jednak do niej doskoczymy, musimy pokonać jak najszybciej kilometrowy pas gołej ziemi, przylegający do naszego obozu. Pas został oczyszczony z trawy słoniowej poprzez wielokrotne pocięcie darni broną talerzową i potraktowanie herbicydami. Wycięto też niektóre drzewa, aby wrogi strzelec nie krył się za ich pniami – przynajmniej mieliśmy opał na ognisko. Teraz zrobiło się trochę chłodniej. Sawanna zaczęła oddawać swoje delikatne zapachy eukaliptusa i palmy olejowej. Podczas szybkiego marszu opadały z nas emocje po zapierającym dech w piersiach widoku na wieży kościelnej. Przecież nic nie piliśmy, a wzrok mamy dobry, zwłaszcza kapral Arek. Jasna poświata, jaką roztaczała postać, nie mogła pochodzić od księżyca, bo księżyc był zupełnie gdzieś indziej.
No nareszcie, pokonaliśmy otwartą przestrzeń. Jest lekki wiatr, morze traw faluje, zeschnięte badyle ocierają się o siebie wydając odgłosy. Dzięki temu możemy szybciej iść, bez obawy, że ktoś nas usłyszy. Wózek z barettą dobrze się toczy i nie wydaje odgłosów. Jeszcze tego by brakowało, gdyby zaczął piszczeć. Musimy uważać, aby elementy wyposażenia nie stukały o siebie. Zrobiliśmy trzy kilometry.
- Lis do kurnika – jak mnie słyszysz?
- Słyszę cię dobrze.
- Ja ciebie też.
Możemy iść wyprostowani, wysoka trawa nam w tym pomaga. Angole idą prawie bezszelestnie. Jeśli wróg usłyszy hałas, oni pierwsi ucierpią. Idą gęsiego w dwóch grupach oddalonych od siebie o sto metrów. Przeszliśmy cztery kilometry.
- Lis do kurnika, lis do kurnika.
- Słyszę cię słabo.
- A ja jeszcze dobrze, zrobiliśmy cztery kilometry, cztery kilometry.
Warto wiedzieć, że w połowie drogi kończy nam się łączność. Podczas ucieczki (ewakuacji rannych), pomoc z Bazy można dopiero wezwać z takiej odległości. Zaczęło pojawiać się coraz więcej drzew. Jeszcze tylko pięćset metrów do ściany lasu. Granica między sawanną a lasem tropikalnym jest umowna – jedno przechodzi w drugie stopniowo. Pot spływa po plecach. Gdyby nie te cholerne kamizelki kuloodporne, byłoby lepiej. Ale nie ściągamy ich dla świętego spokoju. Dwie kolumny przed nami zaczęły posuwać się coraz wolniej i coraz czujniej. Wreszcie się zatrzymały. Weszliśmy w przestrzeń miedzy nich, zachowując bezpieczną odległość. Wdrapałem się na niski pień rozłożystego bobowca. Gdyby nie to, nic bym nie widział. Arek jest niższy ode mnie, w takiej sytuacji nie może być moimi oczami. Konsternacja: moździerze nie stoją tuż obok siebie, tak jak wczoraj. Zostały rozstawione na skraju lasu w odległości około 150-170 metrów. Prawdopodobnie już rano rozpocznie się ostrzał. To poważnie utrudnia zadanie.
- Arek, idź do nich i powiedz, że niech nie rozdzielają się na cztery grupy, bo jest ich za mało. Niech po cichu podłożą materiały wybuchowe pod lufy dwóch moździerzy. Jak się zrobi zamieszanie i nastąpią wybuchy, mogą szturmem spróbować zdobyć trzeci moździerz. Niech sami ocenią sytuację. Ja sam spróbuję załatwić czwarty, gdy tylko zrobi się głośno. Dopiero jak się uporam z czwartym, mogę im pomóc przy trzecim, udzielając osłony snajperskiej.
- Na pewno tylko dwa? Może niech podzielą się na trzy grupy.
- Arek, kurwa, czuję podświadomie, że mogą być kłopoty. Myślę, że mamy do czynienia z profesjonalnymi żołnierzami zawodowymi Sudanu. Jeśli zniszczą dwa bez żadnych strat własnych, to będzie super.
- To idę.
- Powiedz im, żeby się nie śpieszyli, tylko zalegli na razie i obserwowali, bo mam złe przeczucia. Niech dobrze ocenią sytuację. Może ja coś z góry lepiej zobaczę.
Kapral poszedł. W tym czasie przystroiłem się trawą (kamuflaż), wyciągnąłem barettę i zacząłem obserwować teren przez lunetę sprzężoną z noktowizorem. Skupiłem się tylko na dwóch najbliższych moździerzach i stwierdziłem, że chyba są pilnowane – zauważyłem ruch w podczerwieni. Muszę zejść już z tego pnia, bo za długo jestem w jednym miejscu. Zaczekam na Arka, a potem przemieszczę się do następnego drzewa, jeszcze bliżej i na prawo.
Kapral zjawił się bezszelestnie, pokiwał głową i wystawił dwa palce. „Idź jeszcze szybko i powiedz im, że przy każdym są co najmniej dwie osoby, które na pewno nie śpią. Niech się nie śpieszą”.
Zatrzymaliśmy się na wysokości obiektu numer 4. Trawa nas osłania, ale jednocześnie jest za wysoka – utrudni mi strzały. Arek, ze względu na mały wzrost, może jedynie nasłuchiwać i ewentualnie „zdjąć” wrogą grupę za pomocą granatnika podwieszanego na jego berylu. Ja uzbrojony jestem w PM-98, ale i tak pewnie nie będę miał czasu strzelać. W odległości czterystu metrów od czwartego obiektu znalazłem pień, o który niestety nie da się oprzeć lufy mojej baretty. Ręka mnie świerzbi, aby wpakować dziesięć strzałów w moździerz (czyli cały magazynek), ale nie mam jak. Moja amunicja kalibru 12,7 × 99 mm, to standardowe naboje wielkokalibrowe NATO, wprowadzone zostały do użytku w 1993 roku. Przebijają pancerz o grubości 20 mm, nie wiem tylko, jak gruby jest pancerz na lufie moździerza. Będę musiał oddać dziesięć strzałów dokładnie w to samo miejsce, licząc na to, że osłabi to powłokę lufy, która rozpadnie się na kawałki przy próbie wystrzelenia pierwszego ładunku. Być może, że będą to moje pierwsze i ostatnie strzały snajperskie dzisiejszej nocy.
- Arek, idziemy w inne miejsce, bo nic tu nie mogę. Już wolałbym teraz na pustyni być, psia krew. Może znajdę dalej jakiś dobry pień drzewa. – Przeszliśmy sto metrów na lewo, z powrotem w kierunku moździerza numer 3. Moździerz czwarty mam trochę po skosie, bardzo dobrze, ale nie widzę nigdzie stabilnej podpórki. Sam dwunóg jest za niski, pomimo że umieściłem go na odwróconym futerale i nóżki maksymalnie wydłużyłem. Muszę przejść sto metrów do przodu – tam trawa jest niższa.
- Nic z tego, Aarek, nie mam dobrej po…poozycji, nasz czas się ko…kończy – powiedziałem zdenerwowany i zacząłem się jąkać. Za chwilę zrobi się głośno i niebezpiecznie.
- Kapitanie, może oprzesz lufę na moim ramieniu?
- Ttak zrobimy, tylko oddychaj zaraz po oddaniu strzału, a nie przed i złap mocno dwunóg obiema rękoma. Jesteśmy w odległości trzystu metrów od celu.
Oparłem lufę o kamizelkę kuloodporną Arka i obserwuję przedpole w podczerwieni. Dwóch strażników. Jeden siedzi oparty o gąsienicę moździerza i patrzy w bok, ma noktowizor. Drugi stoi za drzewem i sika. Nawet widzę jego ciepły strumień moczu. Jeśli gdzieś są pozostali, to na pewno trochę dalej. Ale na sto procent, że są. Nagle rozległ się huk – rozumiem, że obiekt numer 1 – kaput. Ciszę nocną mamy już za sobą, do dzieła. Odbezpieczyłem i przeładowałem. Następne wystrzały będą automatyczne. Poprawka na wiatr boczny – jest, kompensacja odległości – jest. Pierwszy strzał dosięgnął lufy moździerza u jej nasady. Arek odetchnął, poszedł drugi strzał. Oba w celu – nie widzę, aby wyrządziły jakąś szkodę. „Arek, jedziemy z tym koksem, nie oddychaj wcale”. Umieściłem w tym samym miejscu pięć kolejnych strzałów.
- Oddychaj, widzisz coś? – odezwałem się zachrypniętym głosem i podczepiłem pełny magazynek.
- Zamieszanie, ludzie nadbiegają, za chwilę położą ścianę ognia.
- Uwaga, jeszcze pięć strzałów i spadamy! – Po mojemu te pociski też sięgnęły celu, prawie w tym samym miejscu, co poprzednie. – Chowam broń do futerału w pozycji klęczącej. Biegną do nas… i strzelają… grad kul tuż nad głowami. „Wal z beryla!” – Poszedł granat odłamkowy, a potem Arek wstał na chwilę i poprawił ręcznym zaczepnym. Grad kul osłabł. Zaczęliśmy uciekać pod ostrzałem bez oglądania się za siebie. Po dwustu metrach skręciliśmy w kierunku obiektu numer 3, gdzie rozpętało się prawdziwe piekło. Teraz dopiero sobie uświadomiłem, że angole nie nastawili takiego samego czasu: drugi wybuch nastąpił dopiero po trzydziestu sekundach po pierwszym. Zderzyłem się z jakimś „snopkiem słomy”. To był angol, który uciekał.
- Stój! Co się dzieje?
- Nie dali się zaskoczyć, gonią nas, jest ich dużo więcej…
- Po prostej was gonią?
- Po prostej.
- Będziemy mieli ich z boku, strzelaj dopiero wtedy, jak nasi przejdą, i jak ich wyraźnie zobaczysz, podpuścimy ich bliżej.
- Arek, walimy po całości – jednocześnie przeładowałem PM-98. Przebiegło pięciu angoli, w tym dwóch rannych. Za nimi jeszcze trzech, ale ci ostatni na naszych oczach zostali właśnie skoszeni.
- Teraz, TERAZ – biegli w nieładzie, na nasze szczęście nie ustawili się w tyralierę. Arek plunął z granatnika i poprawił ręcznym zaczepnym. Angol strzelał seriami. Padnij, pociągnąłem angola za przedramię, Arek nie zdążył. Osunął się z jękiem. „Obróć się, za nami na wprost!”. W tym huku nic nie widać ani nie słychać. W ostatniej chwili napastnik dostał w brzuch z jednego metra, ciągnąłem serią po całości, angol też. Chyba jeszcze trafiliśmy kilku.
- Zrywamy się – wydałem rozkaz – pomóż Arkowi, złap go za pasek i ciągnij do najbliższego drzewa (około 150 m). – Zmieniłem magazynek i zaczaiłem się. Tak jest, bardzo słusznie, biegli głośno, cztery osoby. Skosiłem ich równo, zasłużyłem na podwójną szkocką. Tak jest, macie gnoje za swoje, nikt was tu nie zapraszał. I dałem dyla, instynkt mi podpowiedział, że moje szczęście już się kończy. Zatrzymałem się przy drzewie akacji. Wszyscy ciężko dyszymy. W gardle i w nosie pełno kurzu – rzeczywiście, przepłukałbym gardło czymś dobrym.
- Musimy iść, musimy iść, bo jak się całkiem rozwidni, to nas dopadną…
Ciągnę barettę, potem Arka, potem znowu barettę, potem znowu Arka, i tak zmieniamy się z angolem o imieniu Benny. Czy to już połowa drogi? Jeszcze nie. „Lis do kurnika, lis do kurnika” – cisza. Arek opadł całkiem z sił, dostał dwie tabletki przeciwbólowe i napój izotoniczny, który ma zrównoważyć upływ krwi. Oberwał w ramię. Zabandażowałem ranę, mocno krwawiła. Bezwładną rękę schowałem mu za kamizelkę kuloodporną. Przy następnym samotnym drzewie zostaliśmy na dłużej, Arek zemdlał. Wyciągnąłem barettę i wdrapałem się na pień. Wszystko widzę – są jakieś 450-500 metrów od nas. Przeczesują okolicę, słychać pojedyncze strzały, pewnie dobijają naszych rannych, a może swoich też. Tak, swoich też, bo strzałów jest coś dużo. Tak, to nie Dinka – Dinka użyliby maczety. Aż ręka świerzbi, aby załatwić jednego bandytę z drugim. Mógłbym nawet dziesięciu z tej pozycji, ale w końcu by nas dopadli. Nie będziemy się ujawniać. Sudańczycy nie są strachliwi, nie będą uciekać, jeśli zastrzelę kilku – są na świętej wojnie.
Wtem rozległ się potężny huk – to moździerz dużego kalibru rozpoczął bezkarny ostrzał naszej Bazy, bazy wojsk ONZ. Boże Święty, miej ich w swojej opiece… - przeżegnałem się. A co na to Rada Bezpieczeństwa lub Sekretarz Generalny ONZ? Świat ma to gdzieś. Potem nastąpił inny wybuch, ludzie, czy wy to słyszycie? Nastąpił WYBUCH, NAJPIĘKNIEJSZY WYBUCH W MOIM ŻYCIU, miód na moje zbolałe serce. Rozpierdolił się moździerz – lufa była na tyle uszkodzona, że rozwaliła się na kawałki: przy próbie oddania strzału, gazy prochowe zrobiły swoje. Kurwa, świat nie jest sprawiedliwy, ja to wiem, i bardzo popaprany, to też wiem, ale trzy zniszczone moździerze, to nie to samo, co dwa!
Idziemy dalej. Niosę kaprala Sprysaka na rękach jak dziecko – jak to dobrze, że jest mały, ale wcale nie jest przez to lekki – te zwały mięśni jak u Rambo z kina akcji. Benny ciągnie futerał z barettą. Do futerału (paskiem od spodni) przyczepiłem moją i Arka broń. Kółka zapadają się głębiej w ziemię. Poruszamy się bardzo wolno. Moździerz w tym czasie napierdala i szatkuje naszą Bazę. Daleko słychać wystrzały: to jest zajadła wymiana ognia, a nie pojedyncze strzały – czyżby chorążemu Wypychowi też średnio poszło? Co chwila przystaję i wywołuję przez radio sztab, aby nas stąd zabrali rosomakiem medycznym. Mam nadzieję, że wciąż tam żyją, pomimo ostrzału. Wreszcie się odezwali.
Arnetteville, Sudan Południowy, roku Pańskiego 2031.